Po latach milczenia wybitny amerykański prozaik, laureat Nagrody Pulitzera i autor kultowej Drogi powraca z mistrzowską dylogią. Pasażer i Stella Maris są jak dwie strony lustra, a prawda jednej powieści zdaje się zaprzeczać prawdziwości drugiej.


„Gdybyś nie została matematykiem, kim chciałabyś być?
Trupem”.

Jesienią 1972 roku do zakładu psychiatrycznego Stella Maris zgłasza się dwudziestoletnia Alicia Western, doktorantka na Wydziale Matematyki Uniwersytetu Chicagowskiego i genialna skrzypaczka, córka naukowca, który współpracował z Oppenheimerem przy Projekcie Manhattan. Cierpi na depresję i ma halucynacje.

W rejestracji usiłuje oddać reklamówkę z czterdziestoma tysiącami dolarów. Uciekła z Włoch, gdzie jej brat Bobby, uzdolniony fizyk i kierowca Formuły 2 leży w śpiączce po wypadku na torze rajdowym. Alicia kategorycznie odmawia rozmów o nim. Terapeucie opowiada o dzieciństwie w Los Alamos, barwach liczb, mechanice kwantowej, Schopenhauerze i zakazanych marzeniach.

W tym intelektualnym sparingu to pacjentka jest górą i nigdy nie wiadomo, kiedy kłamie, a kiedy odsłania się.

Co jest prawdą, a co złudzeniem? Dzika i złowroga eksploracja nauki podważająca nasze pojęcia Boga, prawdy i istnienia. Studium żałoby i nieuleczalnej tęsknoty.

Po latach milczenia wybitny amerykański prozaik, laureat Nagrody Pulitzera i autor kultowej Drogi powraca z mistrzowską dylogią. Pasażer i Stella Maris są jak dwie strony lustra, a prawda jednej powieści zdaje się zaprzeczać prawdziwości drugiej.

***

Od pięćdziesięciu lat planowałem powieść o kobiecie. Nigdy nie będę wystarczająco kompetentny, by ją napisać, ale w pewnym momencie trzeba spróbować.
Cormac McCarthy

Bobby i Alicia – Orestes i Elektra naszych czasów, rodzeństwo z przeklętej rodziny, uciekające przed Furiami. Portret tych dwojga skazanych na to, by nigdy nie być razem, jest oszałamiającym osiągnięciem.
„The Scotsman”

Cormac McCarthy
Stella Maris
Przekład: Robert Sudół
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 28 czerwca 2023
 
 

1

Dzień do­bry, je­stem dok­tor Co­hen.
In­nego dok­tora Co­hena się spo­dzie­wa­łam.
Przy­kro mi. Cho­dzi o dok­tora Ro­berta Co­hena?
Tak. Wi­dzę, że nie bra­kuje tu­taj dok­to­rów Co­he­nów.
Chyba nie. Jak się pani czuje? Do­brze?
Czy do­brze się czuję?
Tak.
Prze­cież je­stem w wa­riat­ko­wie.
Hm. No to jak się pani czuje oprócz tego, że jest pani w wa­riat­ko­wie?
Jak długo pan się tym zaj­muje?
Mniej wię­cej czter­na­ście lat.
Bę­dzie pan na­gry­wał?
Chyba tak się uma­wia­li­śmy. Czy to bę­dzie w po­rządku?
Chyba tak. Wtedy my­śla­łam, że pan to ktoś inny.
A więc nie w po­rządku?
Nie, w po­rządku. Choć po­win­nam za­zna­czyć, że zgo­dzi­łam się tylko na roz­mowę. A nie na żadną te­ra­pię.
No tak. Czy chcia­łaby mnie pani o coś spy­tać? Za­nim za­czniemy.
Już za­czę­li­śmy. Niby o co?
A może mo­głaby mi pani coś o so­bie po­wie­dzieć.
O rany.
Nie?
Bę­dziemy łą­czyć kropki?
Słu­cham?
Nie­ważne. Po pro­stu je­stem aż tak na­iwna, że cią­gle my­ślę, że ten wy­pad w głąb mo­jej psy­chiki mógłby prze­bie­gać po wek­to­rze, który nie jest aż tak ka­ta­stro­fal­nie zba­na­li­zo­wany przez żar­gon.
Ale że co? Cho­dzi o ton mo­jego głosu?
Nie­ważne. Zróbmy to po wa­szemu. Wszystko jedno, cho­lera ja­sna.
Hm, za­leży mi, że­by­śmy do­brze za­częli. Po­my­śla­łem po pro­stu, że może chcia­łaby mi pani po­wie­dzieć, dla­czego się pani tu zna­la­zła.
Bo poza tym miej­scem nie mia­łam do­kąd pójść.
Ale dla­czego aku­rat tu­taj?
Bo już wcze­śniej tu by­łam.
Do­brze, to dla­czego wy­brała pani to miej­sce za pierw­szym ra­zem?
Bo nie mo­głam się do­stać do St. Co­letta.
A dla­czego do St. Co­letta?
Bo tam wy­słali Ro­se­mary Ken­nedy. Po tym, jak oj­ciec wy­ły­żecz­ko­wał jej mózg.
Ma pani ja­kieś związki z tą ro­dziną?
Nie. Nie mia­łam zie­lo­nego po­ję­cia o za­kła­dach psy­chia­trycz­nych. Uzna­łam, że skoro oni wy­brali to miej­sce, to praw­do­po­dob­nie jest tam bar­dzo do­brze. Ale wy­daje mi się, że tak na­prawdę mózg wy­ły­żecz­ko­wali jej gdzie in­dziej.
Mówi pani o lo­bo­to­mii?
Tak.
Dla­czego jej to zro­bili?
Bo za­cho­wy­wała się dziw­nie, a jej oj­ciec bał się, że ktoś ją wy­ru­cha. Była inna, niż chciał jej stary.
To prawda?
Tak. Nie­stety.
Dla­czego po­czuła pani, że trzeba do­kądś je­chać?
Cho­dzi panu o te­raz?
Tak, o te­raz.
Po pro­stu po­czu­łam. Wy­je­cha­łam z Włoch. Mój brat leży tam w śpiączce. Chcieli uzy­skać moją zgodę, żeby go odłą­czyć. Chcieli, że­bym pod­pi­sała pa­piery. Więc ucie­kłam. Nic in­nego nie przy­szło mi do głowy.
Nie mo­gła się pani zmu­sić do pod­ję­cia tej de­cy­zji? Żeby odłą­czyć go od apa­ra­tury pod­trzy­mu­ją­cej ży­cie.
Wła­śnie.
Śmierć mó­zgu?
Nie chcę roz­ma­wiać o moim bra­cie.
Do­brze. Pro­szę mi tylko po­wie­dzieć, dla­czego leży w śpiączce.
Miał wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy. Był kie­rowcą wy­ści­go­wym. Nie chcę o tym mó­wić.
W po­rządku. Czy chcia­łaby mnie pani o coś za­py­tać?
O co?
O co­kol­wiek. Na przy­kład o mnie, je­śli ma pani ochotę. Mogę mó­wić pani po imie­niu?
Chce pan, że­bym spy­tała pana o pana?
Tak, je­śli ma pani ochotę.
Wy­kłada pan na uni­wer­sy­te­cie?
Tak. Na Ma­di­son.
Wiem, gdzie to jest. Do­brze się pan ubiera jak na aka­de­mika.
Dzię­kuję.
To nie był kom­ple­ment. Nie jest pan psy­cho­ana­li­ty­kiem.
Je­stem psy­chia­trą.
Ale nie dok­to­rem nauk me­dycz­nych?
A ow­szem.
Co jesz­cze?
Je­stem żo­naty. Mam dwoje dzieci. Moja żona pro­wa­dzi miej­ską fun­da­cję, która po­maga cho­rym dzie­ciom. Mam czter­dzie­ści trzy lata.
Co pan kom­bi­nuje, jak nikt nie pa­trzy?
Nic. A pani?
Za­palę cza­sem. Nie piję i nie za­ży­wam nar­ko­ty­ków. Ani nie na­py­cham się le­kami. Pew­nie nie ma pan pa­pie­ro­sów?
Nie. Ale mogę przy­nieść.
Do­brze.
Co jesz­cze?
Pro­wa­dzę po­ta­jemne roz­mowy z przy­pusz­czal­nie nie­ist­nie­ją­cymi osob­ni­kami. Na­zwano mnie wie-pan-jaką ko­kietką, ale to chyba nie­prawda. Lu­dzie uwa­żają mnie za osobę in­te­re­su­jącą, jed­nak wła­ści­wie prze­sta­łam z nimi ga­dać. Roz­ma­wiam za to z in­nymi świ­rami.
A z in­nymi ma­te­ma­ty­kami?
Już nie. No, może z nie­któ­rymi.
Dla­czego nie?
To długa hi­sto­ria.
Cią­gle zaj­muje się pani ma­te­ma­tyką?
Nie. A przy­naj­mniej nie tym, co na­zwa­li­by­śmy ma­te­ma­tyką.
To jaką ma­te­ma­tyką się pani zaj­mo­wała?
To­po­lo­gią. Teo­rią to­po­sów.
Ale już pani tego nie robi?
Nie. Od­cią­gnęło mnie od tego.
Co pa­nią od­cią­gnęło?
To­po­lo­gia. Teo­ria to­po­sów.
Może da­rujmy so­bie ma­te­ma­tykę na ra­zie.
Do­brze. I tak nie mia­łam więk­szego po­ję­cia, co ro­bię.
Ze zdzi­wie­niem to sły­szę. Nie mo­gła pani po­pro­sić o po­moc in­nych ma­te­ma­ty­ków?
Nie. Oni też nie wie­dzieli.
Na pewno nie prze­szka­dza pani, że na­gry­wamy?
Na pewno. Ale co bę­dzie, jak po­wiem „pier­do­lić” albo coś? Chyba już wcze­śniej prze­klę­łam. A te­raz znowu.
Nie wiem. Uzgod­niono, zdaje się, że nie bę­dzie miała pani moż­li­wo­ści cen­zu­ro­wa­nia.
Nie mó­wię po­waż­nie.
Aha.
Może mi pan mó­wić Ali­cia. Wolę to niż Hen­rietta.
Znowu pani żar­tuje.
Nie.
No do­brze. A więc nie chcesz mi nic po­wie­dzieć o swoim bra­cie?
Za­czyna to wy­glą­dać jak Eliza. Nie, nie chcę.
Masz na my­śli ten psy­cho­ana­li­tyczny pro­gram kom­pu­te­rowy?
Tak.
No do­brze. O czym chcia­ła­byś po­roz­ma­wiać?
Nie wiem. Chyba mam ochotę zgry­wać mą­dralę. Je­śli na­prawdę za­mie­rza pan ze mną po­roz­ma­wiać, musi pan da­ro­wać so­bie to dy­żurne pier­do­le­nie. Nie wy­daje się panu? A może wy­daje?
Tak wła­śnie mi się wy­daje. Masz ab­so­lutną ra­cję.
Na przy­kład wła­śnie coś ta­kiego.
To jest pier­do­le­nie?
Oczy­wi­ście, że jest. Ta­kiego wała, pan wcale nie uważa, że mam ra­cję.
Ro­zu­miem.
I pro­szę nie mó­wić, że pan ro­zu­mie.
Po pro­stu pró­buję do­strzec twój punkt wi­dze­nia. Je­steś z kim­kol­wiek w kon­tak­cie?
Cho­dzi panu o rze­czy­wi­stych lu­dzi?
Naj­le­piej by było. Tak.
Nie bar­dzo.
Z żad­nymi ma­te­ma­ty­kami? Z ni­kim z uni­wer­sy­tetu?
Wy­da­wało mi się, że mie­li­śmy prze­stać roz­ma­wiać o ma­te­ma­tyce.
Do­brze.
Na­dal pi­szę do Gro­then­diecka, ale on od­szedł z IHES i nie od­pi­suje. I do­brze. Nie ocze­kuję, żeby od­pi­sy­wał.
To ma­te­ma­tyk?
Tak. Przy­naj­mniej był ma­te­ma­ty­kiem.
Gdzie mieszka?
Nie wiem, gdzie mieszka. Po­dej­rze­wam, że cią­gle jest we Fran­cji.
Na­zwi­sko nie wy­gląda na bar­dzo fran­cu­skie.
Bo w ogóle nie jest fran­cu­skie. Jego oj­ciec na­zy­wał się Scha­piro. A po­tem Ta­na­roff. Gro­then­dieck nie ma żad­nego oby­wa­tel­stwa. Pod­czas wojny był wy­sie­dlo­nym dziec­kiem. Ukry­wał się. Ra­to­wał swoje ży­cie. Jego oj­ciec zgi­nął w Au­schwitz.
A do­kąd w ta­kim ra­zie wy­sy­łasz li­sty?
Do IHES. Pan nie wie, kim on jest, prawda?
Nie.
Nie szko­dzi. By­li­śmy przy­ja­ciółmi. Je­ste­śmy przy­ja­ciółmi. Łą­czy nas wspólny scep­ty­cyzm.
Wo­bec czego?
Ma­te­ma­tyki.
Chyba nie ro­zu­miem.
Nie szko­dzi.
Je­steś scep­tyczna wo­bec ma­te­ma­tyki?
Tak.
Ta dzie­dzina w ja­kiś spo­sób cię roz­cza­ro­wała? Nie bar­dzo ro­zu­miem, jak można być scep­tycz­nym wo­bec ca­łej dys­cy­pliny na­uko­wej.
Wiem.
Ale cię roz­cza­ro­wała?
Można tak to ująć.
A w jaki spo­sób?
No cóż, w tym przy­padku pro­wo­dy­rami była cała zgraja nik­czem­nych, dzi­wacz­nych, skraj­nie zło­śli­wych rów­nań róż­nicz­ko­wych cząst­ko­wych, które spi­sko­wały, aby uzur­po­wać so­bie wła­sną re­al­ność nie­za­leż­nie od pro­ble­ma­tycz­nych ob­wo­dów mó­zgo­wych swo­jego twórcy – cał­kiem po­dob­nie do buntu opi­sa­nego przez Mil­tona – i sta­nąć pod wła­snym sztan­da­rem jako nie­za­wi­sły na­ród nie­pod­le­ga­jący ani Bogu, ani czło­wie­kowi.
Uwa­żasz, że za­daję na­iwne py­ta­nia.
Prze­pra­szam. Nie, nie uwa­żam tak. Fia­sko nie leży po stro­nie py­ta­ją­cego.
Czy to wy­bitny ma­te­ma­tyk? Ten twój przy­ja­ciel.
Gro­then­dieck? Uważa się go po­wszech­nie za naj­wy­bit­niej­szego ma­te­ma­tyka dwu­dzie­stego wieku. Je­śli zi­gno­ru­jemy fakt, że Hil­bert, Po­in­caré, De­de­kind i Can­tor do­żyli dwu­dzie­stego wieku. A tak po­win­ni­śmy zro­bić, bo ich główne do­ko­na­nia przy­pa­dły na dzie­więt­na­sty. Nie je­stem aż taką wiel­bi­cielką von Neu­manna.
Przy­kro mi, nie znam tych na­zwisk.
Wiem, nie szko­dzi. Wła­ści­wie to tro­chę szko­dzi, ale w po­rządku.
A ten Gro­then­dieck?
Tak?
Współ­pra­co­wa­łaś z nim?
Nie wiem, czy na­le­ża­łoby to na­zwać współ­pracą. Dużo roz­ma­wia­li­śmy. Przy­cho­dził do In­sty­tutu we wtorki. Spę­dza­łam też sporo czasu w jego domu. Ja­da­łam z jego ro­dziną. Roz­mowy to­czyły się do póź­nej nocy. W pew­nym sen­sie oboje sie­dzie­li­śmy w tym sa­mym wa­riat­ko­wie. In­sty­tut za­ło­żył wła­śnie z my­ślą o nim i jesz­cze jed­nym ma­te­ma­tyku, o na­zwi­sku Dieu­donné, za­możny Ro­sja­nin Mot­chane – je­śli to rze­czy­wi­ście było jego praw­dziwe na­zwi­sko – który był świr­nięty jak pi­jany za­jąc. Wzo­rem był IAS. W Prin­ce­ton. Do­radcą był Op­pen­he­imer. Spę­dzi­łam tam rok, ale po­tem fun­du­sze za­częły się wy­czer­py­wać. W su­mie ni­gdy nie do­sta­łam wszyst­kich pie­nię­dzy ze sty­pen­dium. By­łam tam je­dyną ko­bietą. Na po­czątku my­śleli, że pra­cuję w kuchni.
Wy­obra­żam so­bie, że to nie było miłe prze­ży­cie.
Było fan­ta­styczne. Bo na­wet w Chi­cago mia­łam tro­chę pro­ble­mów. Ale Gro­then­dieck z uwagą słu­chał każ­dego słowa. Ki­wał głową i za­pi­sy­wał w no­tat­niku. Roz­ma­wiał. Za­da­wał py­ta­nia, któ­rych sama so­bie bym nie za­dała.
Ile mia­łaś wtedy lat?
Sie­dem­na­ście.
I to nie sta­no­wiło pro­blemu? Twój wiek.
Na­wet mu to przez myśl nie prze­szło.
Dla­czego nie od­pi­suje?
Głów­nie dla­tego, że dał so­bie spo­kój z ma­te­ma­tyką.
Tak ja ty.
Tak jak ja.
Czy to było trudne?
Hm, może trud­niej stra­cić jedną rzecz niż wszystko.
Jedna rzecz może być wszyst­kim.
Tak, może. Ma­te­ma­tyka była dla nas wszyst­kim. Prze­cież to nie tak, że po­rzu­ci­li­śmy ma­te­ma­tykę i za­bra­li­śmy się do golfa. Dziś za­pra­szany jest na se­mi­na­ria, więc zja­wia się i gar­dłuje o śro­do­wi­sku na­tu­ral­nym i pod­że­ga­czach wo­jen­nych. Jego ro­dzice byli ak­ty­wi­stami po­li­tycz­nymi. Czci ich pa­mięć. Na biurku trzyma por­tret swo­jego ojca i po­dobno ma­skę po­śmiertną matki. Tak na­prawdę po­rzu­cili go jako dziecko, aby dą­żyć do stwo­rze­nia wy­ma­rzo­nego świata, jaki ni­gdy nie na­sta­nie, a ja po­dej­rze­wam, że on czuje się w obo­wiązku kon­ty­nu­ować ich dzieło, by w ten spo­sób uspra­wie­dli­wić ich ro­dzi­ciel­ską zdradę. Jest żo­naty, ma dzieci. Oba­wiam się, że zrobi to samo.
Pła­czesz?
Prze­pra­szam.
I wszystko to po­rzu­cił?
Tak.
Dla­czego?
Przy­ja­ciele uwa­żają, że był co­raz bar­dziej roz­chwiany psy­chicz­nie.
A był?
To skom­pli­ko­wane. Bo za­wsze koń­czy się roz­mową o wła­snych prze­ko­na­niach. O na­tu­rze rze­czy­wi­sto­ści. W każ­dym ra­zie nie­któ­rzy moi ko­le­dzy ma­te­ma­tycy by­liby uba­wieni, gdyby usły­szeli, że po­rzu­ce­nie ma­te­ma­tyki jest świa­dec­twem nie­sta­bil­no­ści psy­chicz­nej.
Ile on ma lat?
Czter­dzie­ści cztery.
Więc po­je­cha­łaś do Fran­cji, żeby do­stać sty­pen­dium w jego In­sty­tu­cie.
Po­je­cha­łam do Fran­cji, żeby być z moim bra­tem. Nie wie­dzia­łam, czy za­mie­rza wró­cić. Ale ow­szem, chcia­łam stu­dio­wać w In­sty­tu­cie. Ro­bili to, co ja chcia­łam ro­bić.
By­łaś już wtedy ab­sol­wentką Uni­wer­sy­tetu Chi­ca­gow­skiego?
Tak.
W wieku sie­dem­na­stu lat.
Tak, otwo­rzy­łam już prze­wód dok­tor­ski. Któ­rego do­tąd nie za­mknę­łam. Nie mia­łam wła­snego ży­cia. Była tylko praca.
Gdy­byś nie zo­stała ma­te­ma­ty­kiem, kim chcia­ła­byś być?
Tru­pem.

 
Wesprzyj nas