Doroty Masłowskiej sen o Warszawie, który przyśnić się może każdemu z nas. Mitologia współczesnej Polski w pigułce stolicy. Niekiedy ciężkiej do przełknięcia, niekiedy błogo narkotycznej.


„Mam tak samo jak ty” to zbiór felietonów Masłowskiej pisanych do „Tygodnika Powszechnego” od jesieni 2020 do jesieni 2022.

Targowiska pulsujące rytmem slowlife, lombardy z dziwnymi bogactwami, Żabka jako metafizyczne centrum polskiego życia. Wycieczki po Lidlach i Rossmannach, przytulny ZUS i Hale Banacha tchnące latami dziewięćdziesiątymi. Biedy i highlife’y.

Autorka odkrywa przed nami swoją Warszawę – Dubaj Północy. Gubi się w podziemnych przejściach, podsłuchuje rozmowy w zbiorkomie, rozmyśla o złudnej wspólnotowości dzisiejszych czasów. A także o nudzie i metanudzie, która bywa najbardziej twórcza.

Nie unika punktowania kryzysów i paradoksów, jakimi usiana jest warszawska codzienność. Jednocześnie zachwyca się kalejdoskopem jej odcieni pomiędzy szarością a egzotycznością, ubóstwem a bogactwem, potocznością i niezwykłością.

„Takie jest właśnie życie: piękne, brzydkie, skromne, śmieszne i bardzo straszne”.

Dorota Masłowska
Mam tak samo jak ty
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 14 czerwca 2023
 
 

Lost

W au­to­bu­sie 175 przy­siada się do mnie pe­wien bar­dzo duży fa­cet. To jedna z tych mo­ich te­raz wy­cie­czek; nie ma do­kąd iść, więc idę do­ni­kąd. Za­żyć ży­cia i lu­dzi. Ści­ślej mó­wiąc: jadę tam au­to­bu­sem; być może jest to naj­więk­sza osoba, jaką wi­dzia­łam w ży­ciu; jego lśniącą czaszkę cha­otycz­nie po­ra­stają prze­rze­dzone włosy, kłaki cier­ni­stych krze­wów.
Czło­wiek ten szybko prze­ła­muje wła­ściwy miej­scom pu­blicz­nym po­dział na lu­dzi zna­jo­mych so­bie i ob­cych, po­wiedzmy tu szybko: fał­szywy i si­łowy, za­czy­na­jąc do mnie dużo mó­wić. Do mnie czy do sie­bie – to też mno­że­nie po­dzia­łów.
„Straszne mia­łem te ostat­nie dwa lata” – mówi gorzko, gniew­nie. Jego włosy są jak po­tar­mo­szona i zde­fa­so­no­wana ko­rona cier­niowa, któ­rej nie zdej­muje do snu.
„Ja też mia­łam zły rok” – od­po­wie­dzia­łam, bo w su­mie spodo­bała mi się swo­bodna at­mos­fera kon­fe­sji, jaką wpro­wa­dził w na­szej czę­ści au­to­busu. Szcze­rość za szcze­rość; może się nie znamy, ale tym bar­dziej nie mu­simy się ba­je­ro­wać grzecz­no­ściowo, że wszystko jest ró­żowo.
„Pro­blemy z ro­dziną” – do­pre­cy­zo­wał. „U cie­bie też pro­blemy z ro­dziną?”.
Szyb­kie przej­ście na ty skła­nia do jesz­cze więk­szej otwar­to­ści, więc wy­ko­nuję gest roz­myty, coś w ro­dzaju pół tak, pół nie, by wy­ra­zić, że jest prawda, ale i za­ra­zem nie­prawda, co jest aku­rat naj­szczer­szą prawdą.
„Z ro­dziną!” – wzdy­cha wielki czło­wiek to­nem „a z kimże by in­nym?”. „Z ro­dziną naj­le­piej na zdję­ciu, kurwa. Zdro­wie przez nich stra­ci­łem, zruj­no­wali mnie”. To mó­wiąc, wyj­muje cze­ko­ladę z na­dzie­niem mię­to­wym.
Za­my­ślony, pa­ła­szuje ją ni­czym pajdę chleba, mię­dzy ko­lej­nymi chap­sami przy­wo­łu­jąc wie­lo­krot­nie słowo ozna­cza­jące pro­sty­tutkę, nie­rząd­nicę, ko­bietę złego pro­wa­dze­nia.
My­ślę nad jego stra­pie­niami i mo­imi, oto spo­ty­kają się one na mo­ment w au­to­bu­sie 175; sie­dzimy tak w nim za­du­mani nad ogro­mem cier­pie­nia, w które ob­fi­tuje ży­cie. Ab­surd wcale nie umniej­sza do­nio­sło­ści tej chwili wspól­nego bólu i tra­gicz­nych prób uśmie­rze­nia go choćby i nie­drogą cze­ko­ladą.
Wy­siada, a ja da­lej jadę ni­g­dzie. To jedna z tych mo­ich pan­de­micz­nych wy­praw, kiedy przy­tło­czona po­dob­nymi do sie­bie dniami jadę do mia­sta, tak żeby się zgu­bić.
Przy­po­mniało mi się, że kie­dyś ca­łymi la­tami nie po­tra­fi­łam wyjść tu z dworca.
Przy­jeż­dża­jąc, za każ­dym ra­zem spę­dza­łam kilka kwa­dran­sów, krę­cąc się po jego an­ty­lo­gicz­nych, po­plą­ta­nych pod­zie­miach, nie mo­gąc zna­leźć drogi na po­wierzch­nię.
Ciemne gra­ni­towe ko­ry­ta­rze pełne wszyst­kiego; z ła­two­ścią po­tra­fię w so­bie od­na­leźć ten stan du­szy; mam go w fol­de­rze Dwo­rzec Cen­tralny 2000. To ta­kie po­gra­ni­cze sa­mot­no­ści, pła­czu i eks­cy­ta­cji za­gu­bie­niem w la­bi­ryn­cie, który na­wet okiem nie mru­gnie, że jest z niego ja­kieś wyj­ście.
Za­pę­tlone w nie­skoń­czo­ność skle­piki z ka­ba­ret­kami i ta­nimi DVD, pe­tar­dami, zdej­mo­wa­nie sim­loc­ków, se­xshopy, ka­fejki in­ter­ne­towe pełne zom­bie i róż­nych zbo­ków, au­to­maty, osoby pod wpły­wem he­ro­iny, ich że­la­ty­nowe ciała spły­wa­jące po ścia­nach, smród ener­ge­ty­ków i spa­lo­nego sera z za­pie­ka­nek.
Któ­ry­mi­kol­wiek scho­dami pró­bo­wa­łam wyjść, tam uka­zy­wała się moim oczom ulica kom­plet­nie nie ta, jaką so­bie wy­an­ty­cy­po­wa­łam. I cią­gle czuję, że mimo re­mon­tów, li­ftin­gów i am­bit­nych prób ozna­ko­wa­nia go, Cen­tralny za­cho­wał tę nie­zwy­kłą wła­ści­wość: po­wi­tal­nego gu­bie­nia w so­bie osób przy­by­wa­ją­cych do War­szawy. Przy­jeż­dżasz i od razu się gu­bisz, a po­tem się zo­ba­czy.
Zresztą może to błą­dze­nie jest tu­tej­szym su­ro­ga­tem bez­kresu, er­za­cem prze­strzeni.
Niebo od rana po­kryte war­stwą chmur, burą i nie­prze­pusz­czalną, tak że wy­gląda jak mo­kry kar­ton, ni­cość; ka­mie­nice jakby na­grane na gre­en­bok­sie i wkle­jone ni­g­dzie. Gu­bie­nie się, zgrzebna roz­rywka osób, które nie po­je­chały na Zan­zi­bar. W ja­kimś błęd­nym po­żą­da­niu od­miany wyjść z domu i iść gdzieś bez sensu albo po­je­chać tram­wa­jem do pę­tli i wra­cać kilka go­dzin. Mor­so­wać w ni­co­ści, pu­stce. Mi­jać rzędy miesz­kań peł­nych pier­dół z Ca­sto­ramy i szaf Ko­man­dor; pół­czynne re­stau­ra­cje z jedną kel­nerką roz­wa­loną na krze­śle ze smart­fo­nem.
Świa­tła, ra­meny, lampki, ke­baby, cmen­ta­rze. Iść i iść, nie za­uwa­żyć, jak gęst­nieje tłum i smród rac, ba­ła­gan za­trzy­ma­nych tram­wa­jów, po­sta­wio­nych w po­przek ulicy po­li­cyj­nych fur­go­ne­tek. I na­gle już wrzesz­czeć, dać się po­rwać przez wście­kłość i wrzask, w któ­rym jak ro­dzynki tkwią ospałe twa­rze po­li­cjan­tów; ich nie­sty­lowe fry­zury nie od bar­be­rów, jakby wła­śnie wy­szli ze stogu siana.
Albo po­zwo­lić so­bie zgu­bić się kom­plet­nie w pa­da­ją­cym śniegu, który za­mie­nia Dolny Mo­ko­tów w Do­linę Mu­min­ków. Słu­chać gło­śnej mu­zyki i po­zwo­lić so­bie zgu­bić się tak bar­dzo, żeby mu­sieć py­tać o drogę je­dy­nej spo­tka­nej osoby: fa­ceta z siatką pi­ją­cego żywca z puszki pod ga­ra­żami.
Ten jed­nak bar­dzo prze­pra­sza, że nie może po­móc, bo jest z Ko­sza­lina, może wła­śnie dla­tego tak bar­dzo usi­łuje po­móc. Być jed­nak tak zdez­o­rien­to­waną, żeby kom­plet­nie nie móc się sku­pić, uda­wać, że się pa­trzy na stu­dio­wane przez niego, z siatką w dłoni, Go­ogle Maps, a w rze­czy­wi­sto­ści ob­ser­wo­wać jego ele­ganc­kie, ta­nie biu­rowe pan­to­fle z gra­na­to­wego nu­buku, ich dłu­gie, nie­roz­sądne pyszczki par­ska­jące z zimna i wil­goci. Czuć na ich wi­dok przy­na­leż­ność do wspól­noty osób za­gu­bio­nych, czuć, że mia­sto pełne jest jej nie­ujaw­nia­ją­cych się człon­ków.

Du­baj Pół­nocy

Jak już tu wró­ci­łam, to wy­da­wało mi się, że je­stem w Du­baju. Oczy­wi­ście tylko ta­kim Du­baju, na jaki so­bie za­słu­ży­łam, Du­baju Pół­nocy; od­po­wied­nio ciem­nym, ni­skim, mroź­nym i nie aż tak za­moż­nym, ocie­ka­ją­cym ra­czej bło­tem niż zło­tem, choć nie­wąt­pli­wie ocie­ka­ją­cym; jest to za­wsze ja­kiś prze­pych.
Bez dziew­czyn, bez ba­se­nów i pen­tho­usów, choć tak, ude­rzyła mnie ob­fi­tość: świa­teł, re­klam, aut, so­pli na da­chach i so­pli­czek u pod­nóży bu­dyn­ków. Po dwóch ty­go­dniach spę­dzo­nych na wsi to za­bie­ga­jące o moją uwagę po­wszechne mi­go­ta­nie, świe­ce­nie, pul­so­wa­nie przy­pra­wiło mnie o lek­kie lęki. Czu­łam się jak Pi i Sigma, gdy ich mo­de­li­nowy mo­del statku w końcu lą­duje na Mar­szał­kow­skiej, w świe­cie wielu zbio­rów. I nie cho­dzi mi tylko o pu­chową me­ga­kurtkę, którą mia­łam na so­bie, a która wy­mu­sza cha­rak­te­ry­styczny krok baun­su­jąco-to­czący i na pewno po­tę­guje wy­ob­co­wa­nie: wy­głu­sza i wy­tłu­mia.
A tłum był aku­rat cał­kiem spory, przy­naj­mniej na moje obecne wa­runki. Było, jak­bym szła w wiel­kim mil­czą­cym mar­szu, tylko ta­kim roz­ko­ja­rzo­nym, któ­rego uczest­nicy ma­ni­fe­stują w wielu róż­nych kie­run­kach, nie­rzadko prze­ciw­nych, wy­klu­cza­ją­cych się, w do­datku jakby przy­pad­kiem, bier­nie, w pół­ko­mie, scrol­lu­jąc ekrany te­le­fo­nów.
Ude­rzyło mnie, że wszy­scy funk­cjo­nują tu­taj tak fi­zycz­nie bli­sko, włażą so­bie na łeb, ła­dują się na czo­łowe, w ostat­niej chwili uni­ka­jąc ko­li­zji; tło­czą się i za­cho­dzą od tyłu w nie­mym po­ro­zu­mie­niu, czy może nie­po­ro­zu­mie­niu, ale do­sko­nale dla sie­bie prze­zro­czy­ści. W nie­pi­sa­nej umo­wie: jest nas tu za dużo – nie­po­trzebną udręką by­łoby się jesz­cze wi­dzieć. To chyba ja­kaś nie­świa­doma eko­no­mia per­cep­cji.
Im więk­sze mia­sto, tym więk­sza nie­wi­dzial­ność, dla­tego wa­riaci wiel­kich me­tro­po­lii mu­szą wal­czyć ze sobą na out­fity, ko­stiumy i atry­buty wa­riac­twa, by nie­malże siłą przy­cią­gnąć czy­ją­kol­wiek uwagę. Tej zaś każdy ma tu za mało, każdy sępi, ściubi, pró­buje zwią­zać ja­koś ko­niec z koń­cem, byle do końca mie­siąca. Ty­siące twa­rzy i setki mi­raży; dzie­siątki neo­nów, ekra­nów, pla­ka­tów, wle­pek-na­cią­ga­czy, drob­nych zło­dziei, kie­szon­kow­ców uwagi.
Tuż obok cen­tra han­dlowe – to już wręcz ka­syna uwagi, Las Ve­gas, w któ­rych mo­żesz pu­ścić ją do ostat­niego gro­sza, pójść z tor­bami. Uwaga w wiel­kim mie­ście to cenny za­sób, nikt nią nie sza­sta, prze­zor­nie wle­pia­jąc oczy w smart­fon, a uszy za­ty­ka­jąc słu­chaw­kami. To gest taki jak dłoń trzy­mana na wszelki wy­pa­dek na za­pię­ciu to­rebki w tram­waju. Na wsi jest ina­czej. Lu­dzi jest nie­wielu, dla­tego wza­jemne spoj­rze­nia są po­włó­czy­ste, uważne, do­głębne.
Nie pło­szą się ła­two; oczy ob­sia­dają cię bez więk­szych ce­re­gieli, nie­spieszne, wy­eman­cy­po­wane, rent­ge­niczne. We­zmą so­bie, co będą chciały. Wwiercą się w buty, po­tem za­czną się wspi­nać w górę po spodniach, po­tem znów cofną się do bu­tów; po­tem znów le­ni­wie omiotą całą syl­wetkę, prze­rzucą się na twarz. Prze­li­czą cię od stóp do głów i za­mkną w ka­sie pod po­wie­kami, nie wy­da­jąc reszty. Kiedy więc zna­joma dała mi przed wy­jaz­dem NRD-owski kom­bi­ne­zon nar­ciar­ski w pio­runy, uśmiech­nę­łam się, ale ką­tem mó­zgu już an­ty­cy­po­wa­łam emo­cje, ja­kie wzbu­dzę. Prze­wra­ca­jąca się ko­bieta w za du­żym kom­bi­ne­zo­nie ko­loru oczka wod­nego – to może być coś kom­plet­nie kontr­pro­duk­tyw­nego, na co ga­pić się będą na­wet zwie­rzęta w la­sach; echem bę­dzie się niósł ich szczery śmiech.
A jed­nak było zu­peł­nie ci­cho. W nad­przy­ro­dzo­nej ci­szy sarny wy­bie­gały do nas z lasu prze­jęte, na­pięte, sku­pione; omia­tały moje sty­li­za­cje ner­wo­wymi spoj­rze­niami spod czar­nych, uma­lo­wa­nych mocno rzęs i w mil­cze­niu czmy­chały, wy­soko wy­bi­ja­jąc się z głę­bo­kiego śniegu. Lisy i inne osoby nie­ludz­kie też sie­działy ci­cho, a ich obec­ność ob­ja­wiała się za­le­d­wie w śla­dach ko­py­tek, ła­pek, stó­pek i si­ków na wy­ty­czo­nych przez nas mo­zol­nie ścież­kach. Może prze­miesz­cza­jąc się nimi, scrol­lo­wały ekrany i słu­chały pod­ca­stów, w ogóle nie in­te­re­su­jąc się kom­bi­ne­zo­nami roz­bi­ja­ją­cych się na bie­gów­kach lu­dzi. Zresztą ścieżki te mo­men­tal­nie za­sy­py­wał śnieg. Każ­dego ranka ata­ko­wa­li­śmy bez­kres po­bli­skich pól od nowa, a on cią­gle od­ra­stał. Nie dało się go zu­żyć, nie dało się go na­wet na­po­cząć. Da­ła­bym wiele, żeby zro­bili Le­nor o za­pa­chu tych dni, zimna, śniegu, słońca i bez­miaru. Jed­nak nie wiem, czy po­do­bałby się sze­ro­kiej pu­blicz­no­ści. Może za bar­dzo przy­po­mi­nałby nie­skoń­czo­ność.

Urząd Skar­bowy

W korku pcha się roz­trzę­siona fur­go­netka okle­jona re­kla­mami. Oko tro­chę nie do­wie­rza, ale po ko­mi­syj­nym przyj­rze­niu się oka­zuje się ona sa­mo­cho­dem fir­mo­wym na­poju JEB.
Trzeba przy­znać, że na­zwa ener­ge­tyka jest w swym okro­pień­stwie cu­dow­nie pro­gre­sywna. Pro­sta, ale chwy­tliwa, kom­pak­towa i na­pchana po pa­chy zna­cze­niami. Harda jak Harde.
Z jed­nej strony za­dziorno-prze­korne JEB na­ma­wia do zi­gno­ro­wa­nia, ola­nia ja­kichś pa­przą­cych się spraw, na­strę­cza­ją­cych się pe­ten­tów i na­trę­tów.
Z dru­giej – za­chęca do ak­tyw­no­ści sek­su­al­nej. Pełni do­peł­nia de­sign opa­ko­wa­nia, cha­rak­te­ry­styczna dla energy-drin­ków chłodna, tech­niczna es­te­tyka puszki ze sma­rem czy gra­natu.
Bo z trze­ciej strony: jeb! – to prze­cież na­bu­zo­wana, ener­ge­tyczna par­ty­kuła, na­sza pol­ska sta­ro­pol­ska od­po­wiedź na an­giel­skie „bang!”.
Co wię­cej – do­słow­nie i me­ta­fo­rycz­nie ry­muje się z PEP – pio­nier­skimi ame­ry­kań­skimi an­ty­de­pre­san­tami, tak zwa­nymi party pills, roz­we­se­la­ją­cymi smut­nych, pio­ni­zu­ją­cymi upa­dłych, przy­spie­sza­ją­cymi spo­wol­nio­nych, ostat­nich czy­nią­cymi pierw­szymi.
Zwa­rio­wany na­pój, o in­ten­syw­nym smaku nie­ist­nie­ją­cych, ra­dio­ak­tyw­nych owo­ców z Marsa, przy­po­mina mi się, gdy przy­cho­dzę do Urzędu Skar­bo­wego dla War­szawy-Śród­mie­ście. Przez pan­de­mię sporo się tu po­zmie­niało.
Kie­dyś in­te­re­san­tów wi­tał w przed­sionku po­kaźny kar­ton, na któ­rym go­rącz­kowa, choć nie­wprawna łapka na­sma­ro­wała fla­ma­strem dwa prze­ciw­stawne kie­runki: ka­napki i su­shi.
Dziś my­ślę, że ra­czej jed­nak ka­napki; na pewno ka­napki. Z kra­kow­ską su­chą, z musz­tardą, tylko mi nie da­waj tego tam ziel­ska, bo nie je­stem kró­lik.
Kar­tonu już nie ma. Poza tym zmiany, zmiany… An­ty­co­vi­dowe ekrany, za­sieki, la­bi­rynty. Zdez­o­rien­to­wana prze­kształ­ce­niami, udaję się do cze­goś w ro­dzaju re­cep­cji, czy też stró­żówki, in­for­ma­cji. Sie­dzi tam czło­wiek w śnież­no­bia­łej ko­szuli pla­sti­ko­wej z licz­nymi pa­go­nami i fir­mo­wymi ozna­cze­niami; wy­daje mi się, że może ona na­le­żeć do tych ge­nial­nych, nie­pla­mią­cych; pa­chy i koł­nie­rzyk prze­ciera się tylko od czasu do czasu zmy­wa­kiem ku­chen­nym. Męż­czy­zna ten ustala wła­śnie przez te­le­fon gra­fik dy­żu­rów na ko­lejne dni, są­dząc po stop­niu pod­mi­no­wa­nia, za­apli­ko­waw­szy so­bie wcze­śniej jeba.
Dzięki jego re­wi­ta­li­zu­ją­cym i za­ra­zem re­la­ty­wi­zu­ją­cym wła­ści­wo­ściom, me­todą uni­ka­nia kon­taktu wzro­ko­wego, utrzy­muje mnie, a zwłasz­cza sie­bie, we wra­że­niu mo­jego nie­ist­nie­nia, a także nie­obec­no­ści for­mu­ją­cej się po­woli za mną ko­lejki.
To po­zwala mu kon­ty­nu­ować swo­bod­nie roz­mowę w to­nie i słow­nic­twie, które dla niej wcze­śniej ob­rał, a nie szu­kać z tego po­wodu ja­kiejś bi­bułki do tej sta­rej, brud­nej, nie­na­wist­nej bułki. Swo­jego zmien­nika na­zywa no­to­rycz­nie prą­ciem, szu­ka­nie ter­mi­nów zaś – sto­sun­kiem płcio­wym, gę­sto wpla­ta­jąc mię­dzy zda­nia po­toczne okre­śle­nie se­xwor­kerki.
Przy­się­gam, że prze­szedł mnie dreszcz nie­zwy­kło­ści, ma­gii. Oto in­sty­tu­cja pań­stwowa, nie­skora do żar­tów, pełna skar­bo­wej grozy, któ­rej nie­zbyt ele­gancki re­pre­zen­tant na oczach zdez­o­rien­to­wa­nych pe­ten­tów anar­chicz­nie tra­tuje starą, za­nie­dbaną ra­batkę norm.
Osta­tecz­nie, gdy w ję­zyku ciała (zie­wa­nie, wy­mowne wes­tchnie­nia, „na­pie­ra­nie” cia­łem astral­nym) udaje mi się wbić w jego sło­wo­tok klin i za­dać swoje py­ta­nie, pod­nosi na mnie pełne ener­gii, po­iry­to­wane oczy i wska­zuje mi ja­kiś abs­trak­cyjny kie­ru­nek twa­rzą. Ma­luje się na niej po­nad­cza­sowy wy­raz: „jak, idiotko, przy­cho­dzisz do urzędu, to wpierw sprawdź so­bie, gdzie co jest, a nie przy­ła­zisz i głu­pio się py­tasz. In­for­ma­cja nie udziela żad­nych in­for­ma­cji!”. Jeb!
Wła­ści­cie­lem marki jest su­per­bok­ser, wy­glą­da­jący, jakby zna­lazł puszkę w stogu siana, w któ­rym wła­śnie ode­spał ja­kąś cią­gnącą się la­tami im­prezkę.
Nie spo­sób obu­rzać się na tę na­zwę. Jej wul­gar­ność w obec­nych wa­run­kach kul­tu­ro­wych może ucho­dzić za zwy­kłą fi­glar­ność. Pusz­cze­nie oczka.
A jed­nak jest w tym ja­kaś nie­sa­mo­wi­tość. Lżący się po­li­tycy, wul­garne me­dia, bluź­niący ar­ty­ści i klnący urzęd­nicy, to już znamy, a te­raz no­wość: pro­dukty spo­żyw­cze o obe­lży­wych na­zwach. Cze­kam na Ble! – mleko, płatki śnia­da­niowe De­bilki i ja­kieś wa­ria­cje z „kur”. Kur! War­ko­cze Dro­biowe.
Prze­kleń­stwa, które prze­cho­dzą do ma­in­stre­amu i naj­bar­dziej ofi­cjal­nych sfer rze­czy­wi­sto­ści, są kon­se­kwen­cją, zna­kiem i bu­fo­rem wielu róż­nych zja­wisk.
Ale ko­niec koń­ców wy­daje się to nie­bez­pieczne: to tak, jak­by­śmy od rana do wie­czora, na każ­dym kroku sami sie­bie prze­kli­nali.
Tempo, roz­mach i za­pał nie­sa­mo­wite jak na kraj, któ­rego kró­lem od lat przy­mu­sowo po­zo­staje Je­zus Chry­stus.

 
Wesprzyj nas