Autorka “Kto wypuścił bogów?” i “Po prostu misja” znowu rozśmieszy was i wyciśnie łzy wzruszenia. Po brawurowej opowieści o tym, jak olimpijscy bogowie, gwiezdna konstelacja i pewien demon namieszali w życiu nastolatka z południowej Anglii, czas na intrygę szpiegowską!


Rozwód rodziców jest trudny dla każdego dziecka, ale jedenastoletnia Vi ma wyjątkowo pod górkę. Bo kiedy twoja mama jest emerytowaną agentką tajnego wywiadu, a tata byłym złoczyńcą, przysięga „dopóki śmierć nas nie rozłączy” nabiera zupełnie nowego znaczenia…

Ale ustalmy fakty. Rodzice Valentine Day z wiadomych względów skupiają się obecnie wyłącznie na sobie nawzajem. Zło jednak nie śpi i ma się wyjątkowo dobrze. Prawdziwi superzłoczyńcy właśnie ruszyli w teren, więc dziewczyna nie ma wyjścia – musi zostać szpiegiem!

Czy Vi ocali rodzinę i świat przed niechybną zagładą?

Łatwo nie będzie, bo…

Szpiedzy są fatalni w dochowywaniu tajemnic. Nie tych wielkich z rodzaju: „to kwestia bezpieczeństwa narodowego”. Na te, z oczywistych względów, muszą bardzo uważać — w końcu trudno by było uznać za asa wywiadu kogoś, kto strzela sobie selfika, skacząc ze spadochronem do tajnej bazy wroga (#Szukajcie PodWulkanem).
Nie, wielkie tajemnice są u nich bezpieczne (…). Natomiast te mniejsze tajemnice — no wiecie, drobne osobiste sekrety — nie mają szans.

(fragment książki)

Maz Evans
Vi, dziewczynka szpieg. Licencja na luz
Przekład: Łukasz Małecki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 31 maja 2023
 
 

Roz­dział 1

Szpie­dzy są fa­talni w do­cho­wy­wa­niu ta­jem­nic. Nie tych wiel­kich z ro­dzaju: „to kwe­stia bez­pie­czeń­stwa na­ro­do­wego”. Na te, z oczy­wi­stych wzglę­dów, mu­szą bar­dzo uwa­żać – w końcu trudno by było uznać za asa wy­wiadu ko­goś, kto strzela so­bie sel­fika, ska­cząc ze spa­do­chro­nem do taj­nej bazy wroga (#Szu­kaj­cie­Po­dWul­ka­nem).
Nie, wiel­kie ta­jem­nice są u nich bez­pieczne. Chce­cie ochro­nić kod do sejfu z za­pa­sem cze­ko­lady głowy pań­stwa? Prze­każ­cie go szpie­gowi. Mu­si­cie do­brze scho­wać pro­to­typ mię­dzy­kon­ty­nen­tal­nego pi­sto­letu na wodę na­kie­ro­wy­wa­nego la­se­rem? Szpieg z pew­no­ścią zna do­sko­nałe kry­jówki. Od­kry­li­ście, że przy­by­sze z ob­cej pla­nety, któ­rzy mają w zwy­czaju wy­sy­sać mó­zgi, pla­nują in­wa­zję na Sur­bi­ton? Szpieg za­bie­rze tę in­for­ma­cję do grobu (i – przy odro­bi­nie szczę­ścia – do Sur­bi­ton).
Na­to­miast te mniej­sze ta­jem­nice – no wie­cie, drobne oso­bi­ste se­krety – nie mają szans. Je­żeli za­mier­za­cie zor­ga­ni­zo­wać przy­ję­cie nie­spo­dziankę, ab­so­lut­nie nie wspo­mi­naj­cie o tym szpie­gowi, bo we wto­rek do wa­szych drzwi za­pu­kają małpy nie­zna­nego ga­tunku z serca Ama­zo­nii, dzier­żące w dło­niach kieł­ba­ski na­bite na pa­tyki. Za nic w świe­cie nie dziel­cie się ze szpie­giem po­dej­rze­niami na te­mat sprze­daw­czyni ze sklepu na rogu ulicy, bo za­nim zdą­ży­cie po­wie­dzieć: „zro­śnięta brew”, na jej sto­isko z prze­ką­skami przy­pu­ści szturm od­dział an­ty­ter­ro­ry­stów. No i ni­gdy, ale to  p r z e n i g d y  nie pro­ście szpiega, by za­cho­wał dla sie­bie pe­wien za­bawny szcze­gół z ży­cia wa­szej mamy – chyba że chce­cie zo­ba­czyć jej minę, kiedy w wia­do­mo­ściach o osiem­na­stej za­pre­zen­tują na­le­żące do niej ró­żowe majtki w pan­terkę.
Szpie­dzy nie po­tra­fią do­cho­wy­wać ta­jem­nic, to nie­za­prze­czalny fakt. Nikt nie ro­zu­miał tego le­piej niż Va­len­tine Day.
Mama Va­len­tine była szpie­giem, a Va­len­tine wie­działa o tym, po­nie­waż, jak każdy szpieg, jej ko­chana ro­dzi­cielka nie ra­dziła so­bie z ukry­wa­niem swo­jego za­wodu przed świa­tem. Przy­kła­dowo pod­czas jed­nego z wie­czor­ków ha­zar­do­wych, or­ga­ni­zo­wa­nych przez szkolny ko­mi­tet ro­dzi­ciel­ski, do­pro­wa­dziła do aresz­to­wa­nia taty Ar­thura Til­sleya, prze­ko­nana, że ukrył w ko­szu na śmieci dy­na­mit (w rze­czy­wi­sto­ści były to obrzy­dliwe pasz­te­ciki upie­czone przez jego żonę). Szko­liła też psa są­sia­dów do tro­pie­nia ła­dun­ków wy­bu­cho­wych, co skoń­czyło się po­gry­zie­niem li­sto­no­sza Freda, kiedy nie­szczę­śnik pró­bo­wał do­star­czyć pod nu­mer 12 fa­jer­werki na ogni­sko, a raz zje­chała na li­nie z da­chu wie­lo­pię­tro­wego su­per­mar­ketu, bo ina­czej nie zdą­ży­łaby wy­słać li­stu przed ostat­nim opróż­nie­niem skrzynki (co aku­rat było nie­sa­mo­wite). Tak, Va­len­tine nie miała wąt­pli­wo­ści, że jej mama jest szpie­giem – i w pe­wien zu­peł­nie zwy­czajny pią­tek, w swoim zu­peł­nie zwy­czaj­nym domu, znaj­du­ją­cym się w cał­kiem zwy­czaj­nym mia­steczku, po­sta­no­wiła to udo­wod­nić.
– Chyba czeka nas po­ważna roz­mowa – oznaj­miła z ża­ło­snym wes­tchnie­niem mama, kiedy Va­len­tine we­szła do kuchni, żeby spraw­dzić, co bę­dzie na obiad. – Czy­tam ocenę se­me­stralną pana Spro­uta i nie wie­rzę wła­snym oczom! Co ci strze­liło do głowy, żeby mu pod­kra­dać mar­ker do ta­blicy?
– Mamo, wy­lu­zuj, ni­czego nie pod­kra­da­łam. Wręcz prze­ciw­nie, ja  p o d z w r a c a ł a m.
– Co ro­bi­łaś…?
– Pod­zwra­ca­łam. To od­wrot­ność pod­kra­da­nia. Nie wy­ję­łam mu tego mar­kera z kie­szeni, tylko go tam chył­kiem wło­ży­łam. – Va­len­tine ko­rzy­stała z każ­dej spo­sob­no­ści, żeby do­sko­na­lić tę umie­jęt­ność. Bo czy miała coś cie­kaw­szego do ro­boty w Nor­ton-on-Sea (czy też Nud­nor­ton-on-Sea, jak sama na­zy­wała tę nie­cie­kawą mie­ścinę, sły­nącą wy­łącz­nie z elek­trowni, którą za­mknięto przed trzy­dzie­stoma laty)? – Ja tylko, no wiesz… Prze­mie­ści­łam ten mar­ker z miej­sca na miej­sce. A poza tym mam do cie­bie py­ta­nie.
– Nie zmie­niaj te­matu! – ostrze­gła ją mama, z nie­ziem­ską pre­cy­zją rzu­ca­jąc na de­skę do kro­je­nia skład­niki przy­go­to­wy­wa­nego da­nia. Była zwo­len­niczką kuchni fu­sion, od­da­ją­cej hołd ich zło­żo­nym ko­rze­niom: po czę­ści se­ne­gal­skim, an­giel­skim, ja­maj­skim i afro­ame­ry­kań­skim. Dzi­siaj szy­ko­wała na obiad żab­nicę po ja­maj­sku z ba­na­no­wymi fryt­kami i pu­rée z groszku. Va­len­tine za­do­wo­li­łaby się pizzą.
– Skoro masz na imię Su­san – cią­gnęła nie­zra­żona dziew­czyna, z pre­me­dy­ta­cją zmie­nia­jąc te­mat – to dla­czego w twoim ak­cie uro­dze­nia jest na­pi­sane „Easter”?
Mama – Su­san bądź Easter, co wciąż wy­ma­gało do­pre­cy­zo­wa­nia – za­sty­gła z ba­na­nem w dłoni. Tak, to była na­prawdę sku­teczna zmiana te­matu.
– Skąd wy­trza­snę­łaś mój akt uro­dze­nia? – za­py­tała i przez nie­uwagę upu­ściła owoc. Pod­biła go jed­nak stopą, nim spadł na pod­łogę, i zwin­nie zła­pała.
– No więc… Na­tknę­łam się na niego, zu­peł­nie przy­pad­kiem, gdy tak so­bie le­żał… – wy­ja­śniła Vi, która „na­tknęła się” na ów do­ku­ment w wa­lizce za­mknię­tej na kłódkę, ukry­tej pod pod­łogą w sy­pialni mamy. Po­trze­bo­wała pra­wie go­dziny, żeby – oczy­wi­ście cał­kiem nie­chcący – otwo­rzyć kłódkę wy­try­chem.
– Z-zmie­ni­łam je – za­jąk­nęła się mama – bo mi się nie po­do­bało.
– A mnie się po­do­bało – wtrą­ciła się bab­cia Vi, miesz­ka­jąca ra­zem z córką i wnuczką pod jed­nym da­chem. – Na­sza ro­dzina ma długą hi­sto­rię wy­jąt­ko­wych imion. Twoja pra­pra­babka na­zy­wała się Mo­ther Day, po Dniu Matki, pra­babka: Chri­st­mas Day, po Bo­żym Na­ro­dze­niu, a ja da­łam two­jej ma­mie na imię Easter, po Wiel­ka­nocy. Długo mu­sia­łam wal­czyć, że­byś ty miała imię Va­len­tine, oczy­wi­ście po Wa­len­tyn­kach, bo twój oj­ciec uparł się, żeby na­zwać cię Do­reen. Ale co się dzi­wić, ten męż­czy­zna był skoń­czo­nym idiotą…
Bab­cia po­krę­ciła głową i cmok­nęła z dez­apro­batą, tak jak za każ­dym ra­zem, gdy wspo­mi­nała o ta­cie Vi, który zmarł, kiedy Vi była ma­leńka. Va­len­tine wie­działa o nim tylko trzy rze­czy: że na­zy­wał się Ro­bert Ford (co wy­czy­tała z aktu ślubu „po­nie­wie­ra­ją­cego się” po domu), że miał białą skórę (co lo­gicz­nie wy­ni­kało z jej ja­sno­brą­zo­wej kar­na­cji) i że był skoń­czo­nym idiotą (o czym świad­czyły słowa babki). Va­len­tine wsty­dziła się tro­chę swo­jego peł­nego imie­nia, choć mu­siała przy­znać, że pa­so­wało jej dużo bar­dziej niż Do­reen. Na szczę­ście więk­szość lu­dzi mó­wiła na nią po pro­stu Vi.
– A twoje imię? Do­sta­łaś je w taki sam spo­sób? – za­py­tała.
– In­de­pen­dence? No ja­sne – przy­tak­nęła babka. – Po Dniu Nie­pod­le­gło­ści. Dla przy­ja­ciół Indy. Je­stem z niego bar­dzo dumna i uwa­żam, że twoja mama po­winna być dumna ze swo­jego.
– I je­stem – od­pa­ro­wała mama, wy­ma­chu­jąc groź­nie ba­na­nem. – Su­san, po Dniu Su­san.
– Je­steś Easter i nic tego nie zmieni – burk­nęła babka. – Kie­dyś sama to zro­zu­miesz.
– Va­len­tine – pod­jęła groź­nie Easter (Vi uznała, że Easter to dla niej od­po­wied­niej­sze imię niż Su­san). – Pan Sprout na­pi­sał tu też, że ścią­ga­łaś na kla­sówce z or­to­gra­fii. Czy to prawda?
– Mamo, wy­lu­zuj! – zbyła ją po raz drugi Vi. – Wcale nie ścią­ga­łam, tylko czer­pa­łam wia­do­mo­ści z od­bi­cia w szy­bie. To się na­zywa za­rad­ność. A tak w ogóle, to czy ty się przy­pad­kiem nie uma­wiasz z pa­nem Spro­utem?
– Słu… słu­cham? Vi, co to w ogóle za po­my­sły! – par­sk­nęła Easter, mru­ga­jąc ner­wowo. Mama mru­gała za każ­dym ra­zem, kiedy mi­jała się z prawdą, i był to wy­jąt­kowo przy­datny tik.
– Bo ostat­nio spę­dza­cie ze sobą mnó­stwo czasu.
– Cóż, ow­szem… Bo mu­simy prze­dys­ku­to­wać kwe­stie two­jej edu­ka­cji…
– Przy ko­la­cji?
– Geo­rge, to zna­czy  p a n  S p r o u t, w go­dzi­nach szkol­nych jest bar­dzo za­jęty.
– Aha, ja­sne. I stąd te wa­sze week­en­dowe pik­niki?
– Geo­rge… P a n  S p r o u t  ma też mnó­stwo obo­wiąz­ków po­za­lek­cyj­nych…
– No tak. To by tłu­ma­czyło wasz wspólny wy­jazd do Pa­ryża w ze­szłym mie­siącu.
– Skąd o nim wiesz?! – wy­krzyk­nęła Easter.
Vi zer­k­nęła ką­tem oka na ku­chenny ka­len­darz, gdzie na nie­wy­rwa­nej kartce z ze­szłego mie­siąca wid­niało dru­ko­wa­nymi czer­wo­nymi li­te­rami: „Pa­ryż z Geo­rge’em/pa­nem Spro­utem”, po czym prze­nio­sła wzrok z po­wro­tem na sko­ło­waną matkę.
– Tak ja­koś zga­dłam – rzu­ciła.
– Po­słu­chaj – od­po­wie­działa Easter, mru­ga­jąc co­raz bar­dziej ner­wowo. – Tak się składa, że lu­bię to­wa­rzy­stwo Geo­rge’a…
– P a n a  S p r o u t a – po­pra­wiła ją córka.
– Ale nie łą­czy nas nic poza ko­le­żeń­stwem! Je­ste­śmy do­brymi zna­jo­mymi, kropka.
Vi pa­trzyła, jak jej mama trze­po­cze po­wie­kami, pra­wie upusz­cza­jąc ba­nana po raz drugi. Ta­aak, ta sprawa zde­cy­do­wa­nie wy­ma­gała do­głęb­nego zba­da­nia – ale te­raz na­le­żało się sku­pić na kwe­stii szpie­go­wa­nia. Czas na małe prze­słu­chanko…
– Mamo – za­ga­iła, gdy Easter pod­rzu­ciła owoc, by po­szat­ko­wać go w po­wie­trzu se­rią szyb­kich cięć. – Czy mo­gła­bym mieć wła­sny te­le­fon?
– Ja­sne – od­parła Easter, na­dzie­wa­jąc ostat­nią frytkę na ko­niu­szek noża.
– Na­prawdę?! – Vi o ni­czym nie ma­rzyła tak bar­dzo, jak o po­sia­da­niu te­le­fonu; może wtedy coś by ją wresz­cie po­łą­czyło z po­zo­sta­łymi dzie­cia­kami ze szkoły. Nic in­nego nie przy­cho­dziło jej do głowy, a na­do­pie­kuń­cza matka, za­bra­nia­jąca Vi „dla jej do­bra” no­co­wa­nia u ko­le­gów oraz udziału w im­pre­zach, wcale nie po­ma­gała.
– Aha, ja­sne. Gdy wi­gi­lia wy­pad­nie w maju – do­pre­cy­zo­wała ter­min Easter. – Do­brze wiesz, co my­ślę o te­le­fo­nach. Zbyt ła­two je wy­ko­rzy­stać do na­ru­sze­nia pry­wat­no­ści. Czy­ta­łam nie­dawno ar­ty­kuł na­ukowy o tech­no­lo­giach ha­ko­wa­nia i…
Świet­nie, matka roz­ko­ja­rzona – plan dzia­łał jak złoto. Pora ude­rzyć.
– Mamo – Vi prze­rwała Easter, w chwili gdy ko­bieta rzu­ciła fryt­kami przez pół kuchni do fryt­kow­nicy, po czym od­ru­chowo za­nur­ko­wała za sto­lik śnia­da­niowy z pal­cami we­tknię­tymi w uszy – czy ty je­steś szpie­giem?
– Tak – od­parła bez za­sta­no­wie­nia ko­bieta i do­piero gdy na­działa żab­nicę na nóż, uświa­do­miła so­bie, co wła­śnie po­wie­działa. – To zna­czy: nie! To zna­czy: kie­dyś by­łam, ale…
Vi po­de­szła do niej i de­li­kat­nie wy­jęła jej z ręki ostre na­rzę­dzie.
– Mia­łaś ra­cję. Wy­gląda na to, że czeka nas po­ważna roz­mowa – stwier­dziła i po­pro­wa­dziła mamę do stołu.
– A my­śla­łam, że ni­gdy nie do­cze­kam tego dnia – mruk­nęła bab­cia zza krzy­żówki.
Tym spo­so­bem Va­len­tine do­wie­działa się, że Easter, a przed nią In­de­pen­dence, były w prze­szło­ści taj­nymi agent­kami PA­IONK-a (Pod­ziem­nej Agen­cji In­wi­gi­la­cji, Obrony i Nad­zoru Kraju), ale zre­zy­gno­wały tuż po śmierci ojca dziew­czyny.
– Czyli że… Mój tato też był szpie­giem? – upew­niła się Vi.
– Aha – przy­tak­nęła mama, a gdy tylko się od­wró­ciła, bab­cia par­sk­nęła w krzy­żówkę. – Ro­bert zgi­nął, prze­kie­ro­wu­jąc w ko­smos po­cisk ją­drowy, na se­kundę przed jego eks­plo­zją w ziem­skiej at­mos­fe­rze. Na pewno przy­kla­snąłby mo­jej de­cy­zji.
Easter spoj­rzała na bab­cię, która par­skała te­raz tak do­no­śnie, jakby była ko­niem cier­pią­cym na wy­jąt­kowo do­kucz­liwy ka­tar sienny.
– A dla­czego się wy­co­fa­łaś? – do­py­ty­wała Vi.
Easter wes­tchnęła i ob­jęła córkę.
– Bo po odej­ściu two­jego ojca po­trze­bo­wa­łaś ro­dzica, który da ci po­czu­cie sta­bi­li­za­cji, który bę­dzie przy to­bie non stop, żeby cię chro­nić, ob­ser­wo­wać każdy twój ruch… Ta­kiego, który nie zgi­nie w zbior­niku peł­nym zmu­to­wa­nych pi­ra­nii. Więc po­sta­no­wi­łam przejść na eme­ry­turę i prze­nieść się do tego ślicz­nego, spo­koj­nego mia­steczka, gdzie trudno nas bę­dzie zna­leźć.
– Kto by w ogóle szu­kał w Nud­nor­ton-on-Sea? – za­kpiła Vi. A więc miała ra­cję: jej mama na­prawdę była szpie­giem. To by tłu­ma­czyło, skąd Vi miała taki ta­lent do… przy­pad­ko­wego od­naj­dy­wa­nia rze­czy, które po­nie­wie­rały się po domu to tu, to tam. Cie­kawe, ja­kie umie­jęt­no­ści odzie­dzi­czyła po ta­cie.
– No cóż, tylko się cie­szyć, że prawda wresz­cie wy­szła na jaw. Dzięki temu Va­len­tine bę­dzie mo­gła pójść do Rim­ming­ton Hall – oznaj­miła bab­cia.
– A co to ta­kiego? – za­py­tała dziew­czyna.
– Aka­de­mia Szpie­gow­ska Rim­ming­ton Hall – wy­tłu­ma­czyła sta­ruszka z bły­skiem w oku. – Szkoła dla szpie­gów. Ale żeby się tam do­stać, mu­sia­ła­byś ukoń­czyć mi­sję. Kiedy Easter była w twoim wieku, ura­to­wała sied­miu za­kład­ni­ków z na­padu na bank, po­słu­gu­jąc się wy­łącz­nie ka­ta­pultą i lalką Bar­bie. Wszyst­kie wiel­kie ta­lenty tra­fiają do Rim­ming­ton Hall.
– Szkoła dla szpie­gów? Brzmi nie­sa­mo­wi­cie! – Vi czuła, jak na­ra­sta w niej en­tu­zjazm. – A jak się do­staje mi­sję?
– Trzeba ją so­bie zna­leźć – za­ćwier­kała ra­do­śnie bab­cia.
– Wy­klu­czone! – ucięła krótko Easter. – Vi bę­dzie się uczyć w li­ceum Świę­tego Mi­chała, a nie w… w  t a m t y m  miej­scu.
– Cóż za nie­do­rzecz­ność – skar­ciła ją Indy. – Va­len­tine wy­wo­dzi się z dłu­giej li­nii wspa­nia­łych szpie­gów, która swój po­czą­tek miała w dzie­więt­na­sto­wiecz­nej Ko­lei Pod­ziem­nej w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Sun­day szpie­go­wała pod przy­krywką jako pie­lę­gniarka na fron­tach pierw­szej wojny świa­to­wej, a moja mama, Chri­st­mas, wy­ko­rzy­sty­wała ka­rierę śpie­waczki, żeby zdo­by­wać po­ufne in­for­ma­cje pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej. Ja by­łam pierw­szą czar­no­skórą ko­bietą, którą zwer­bo­wano do PA­IONK-a, a ty, moja droga, naj­młod­szą. Szpie­go­wa­nie mamy we krwi, po­mimo nie­usta­ją­cych wy­sił­ków nie­któ­rych z nas, żeby temu za­prze­czać. Choć…
– Nie! – prze­rwała jej Easter. – Nie za­mie­rzam tłu­ma­czyć ci tego po raz ko­lejny, mam już tego po dziurki w no­sie! Tamto ży­cie do­bie­gło końca, ro­zu­miesz?
– Nie moja sprawa – rzu­ciła bab­cia bez­tro­sko, po czym wbiła wzrok w krzy­żówkę. – Ale po­zwól, że się grzecz­nie nie zgo­dzę.
– Po­wta­rzam: to ko­niec! – upie­rała się Easter.
– Wy­par­cie…
– To nie jest żadne wy­par­cie!
– Ależ oczy­wi­ście, że jest. – Znów ten sam błysk w oku. – „Nie­do­pusz­cza­nie do świa­do­mo­ści pew­nych my­śli lub uczuć”, na osiem li­ter po­ziomo.
Bab­cia była je­dyną osobą, która miała od­wagę roz­ma­wiać w ten spo­sób z mamą Vi – a Vi uwiel­biała słu­chać ich sprze­czek.
– „Prawo lub zdol­ność do po­dej­mo­wa­nia sa­mo­dziel­nych de­cy­zji”, na sie­dem li­ter pio­nowo – cią­gnęła sta­ruszka, sku­piona na krzy­żówce. – Wol­ność?
– Ja tylko sta­ram się za­pew­nić ci bez­pie­czeń­stwo – tym ra­zem Easter zwró­ciła się do córki, chwy­ta­jąc ją za rękę. – Je­steś dla mnie wszyst­kim. Któ­re­goś dnia to zro­zu­miesz…
– Nie­moż­li­wość! – wy­krzyk­nęła bab­cia. – Dwa­na­ście li­ter, „rzecz nie­wy­ko­nalna, nie do zro­bie­nia”.
– A na­uka w Rim­ming­ton Hall pchnę­łaby cię na ścieżkę, któ­rej wo­lisz unik­nąć.
– „Nie­unik­nio­ność wy­da­rzeń w przy­szło­ści” – mam­ro­tała bab­cia z ka­mienną twa­rzą – na trzy­na­ście li­ter pio­nowo… Hmm, prze­zna­cze­nie?
– Nie, za nic w świe­cie – oznaj­miła twardo Easter. – Vi nie bę­dzie szpie­giem.
– Idiotka.
– Czy mo­żesz to w końcu odło­żyć?! – Easter wy­rwała matce krzy­żówkę.
– To aku­rat nie było żadne z ha­seł. – Indy pu­ściła oko do Va­len­tine.
– Pró­buję ura­to­wać jej ży­cie – wy­szep­tała Easter.
– To może naj­pierw po­zwól jej ja­kieś mieć, żeby było co ra­to­wać?
Za­pa­dła ner­wowa ci­sza. Vi za­częła do­cho­dzić do wnio­sku, że naj­wyż­sza pora wziąć się do od­ra­bia­nia lek­cji. Aby się do­stać do Rim­ming­ton Hall, mu­siała bo­wiem ciężko pra­co­wać – a że się tam wy­bie­rała, było prze­cież ja­sne jak słońce.
– Nie bra­kuje ci tego? – za­py­tała mamę i pod­nio­sła szkolny ple­cak, z któ­rego wy­sy­pała się cała za­war­tość. No tak, po­psuty za­mek. – Wiesz, by­cia szpie­giem. Za­łożę się, że to było su­per­ek­scy­tu­jące.
Vi pod­sko­czyła prze­stra­szona, gdy na pod­łogę upadł z brzę­kiem nóż. Jej mama po­de­szła bli­żej. Po­nie­waż re­gu­lar­nie ćwi­czyła, miała im­po­nu­jącą syl­wetkę. Była szczu­pła, ale silna; jej ko­ści po­licz­kowe mo­głyby szat­ko­wać cy­ko­rię, a krótko przy­cięte czarne włosy zda­wały się sta­wać dęba, gdy brały nad nią górę emo­cje. Ta kom­bi­na­cja cech spra­wiała, że Easter: a) była na­prawdę nie­sa­mo­wita; b) cza­sami wy­glą­dała prze­ra­ża­jąco.
– Wy­słu­chaj mnie te­raz uważ­nie, Va­len­tine Day! – za­częła drżą­cym gło­sem. – W by­ciu szpie­giem nie ma ni­czego su­per. To nie­bez­pieczny za­wód pe­łen taj­nych mi­sji, wy­bu­chów i broni i nie chcę, że­byś miała z nim co­kol­wiek wspól­nego. Wszystko, co ro­bię i co kie­dy­kol­wiek ro­bi­łam, miało na celu za­pew­nie­nie ci bez­pie­czeń­stwa. Dla­tego mu­sisz przy­siąc, że bę­dziesz o sie­bie dbała. Ko­cham cię nad ży­cie i we­sprę cię we wszyst­kim, czego tylko za­pra­gniesz – oprócz tej jed­nej rze­czy. Żad­nego szpie­go­wa­nia. Prze­nigdy. Obie­cu­jesz?
– Ja­sne, mamo. Wy­lu­zuj… – za­częła Vi.
– Nie! – Easter nie­cier­pli­wie we­szła jej w słowo. – Nie mam za­miaru wy­lu­zo­wy­wać, kiedy w grę wcho­dzi twoje do­bro. A te­raz obie­caj!
– Och, do­bra! Idę od­ra­biać za­da­nia – od­po­wie­działa Vi, ce­lowo nie skła­da­jąc żad­nych de­kla­ra­cji. Bo i jak mia­łaby to zro­bić, skoro jedno było dla niej ja­sne: że ni­czego nie pra­gnęła tak bar­dzo jak tego, by zo­stać szpie­giem?
– Och, i jesz­cze jedno, Vi – rzu­ciła za nią mama, zer­ka­jąc zna­cząco na bab­cię. – Mu­sisz za­cho­wać to w ta­jem­nicy. Nikt nie może się do­wie­dzieć, że w prze­szło­ści zaj­mo­wa­łam się szpie­go­stwem.
– Wia­domka – od­parła śmier­tel­nie po­waż­nie dziew­czyna. W prze­ci­wień­stwie do swo­jej mamy ona do­sko­nale ra­dziła so­bie z do­cho­wy­wa­niem ta­jem­nic. Czy nie świad­czyła o tym do­bit­nie wielka plama po cze­ko­la­dzie na opar­ciu fo­tela babci?
– Cie­szę się, że mnie ro­zu­miesz – po­wie­działa Easter. – Tylko w ten spo­sób za­gwa­ran­tuję ci bez­pie­czeń­stwo. No, a poza tym ja­koś tak… Nie udało mi się jesz­cze po­ru­szyć tej kwe­stii z Geo­rge’em i…
– Aha! Czyli jed­nak uma­wiasz się z pa­nem Spro­utem! – wy­krzyk­nęła Vi, przy­ła­paw­szy mamę na nie­ostroż­no­ści.
– Och… – Easter długo marsz­czyła czoło, pró­bu­jąc zna­leźć ja­kieś wy­tłu­ma­cze­nie, aż w końcu mu­siała ska­pi­tu­lo­wać. – No do­brze, uma­wiam się. Czy nie masz nic prze­ciwko?
Vi zro­biła nie­za­do­wo­loną minę. Pan Sprout był prze­cież jej na­uczy­cie­lem – oczy­wi­ście, że miała coś prze­ciwko! Na samą myśl prze­cho­dziły ją ciarki.
– Geo­rge to uprzejmy, słodki i ko­cha­jący męż­czy­zna – wy­li­czała Easter roz­ma­rzo­nym gło­sem. – Po­trafi mnie roz­śmie­szyć, a ja znów czuję się przy nim młoda. Kiedy mnie ca­łuje, to…
– Okej, wy­star­czy! – prze­rwała ma­mie Vi, bo zbie­rało jej się na wy­mioty. – Skoro ko­niecz­nie mu­sisz, to się z nim uma­wiaj. Tylko o tym nie ga­daj.
– I to samo ty­czy się mo­jej prze­szło­ści – od­parła Easter po­waż­nie. – Geo­rge nic o tym nie wie i ko­niecz­nie musi tak po­zo­stać. Przy­naj­mniej na ra­zie.
– Wo­bec tego le­piej wy­nieś tę wy­rzut­nię ra­kiet z ła­zienki dla go­ści.
– Pro­szę cię, Vi – po­wie­działa Easter ła­god­nie. – Mo­żesz to dla mnie zro­bić? Dla nas wszyst­kich. Za­leży mi je­dy­nie na nor­mal­nym ży­ciu. Ci­chym i spo­koj­nym.
Na wi­dok bła­gal­nej miny mamy Vi zmię­kła odro­binę.
– Ja­sne – po­wie­działa, tym ra­zem zu­peł­nie po­waż­nie. Pra­gnęła szczę­ścia swo­jej mamy, a pan Sprout był aku­rat cał­kiem mi­łym na­uczy­cie­lem. Jak na na­uczy­ciela. – Ale ty też mu­sisz mi coś obie­cać.
– Oczy­wi­ście – od­parła z uśmie­chem Easter.
– Obie­caj mi, że ni­gdy nie weź­mie­cie ślubu. Bo nie za­mie­rzam miesz­kać z moim na­uczy­cie­lem i jego dziw­nym sy­nal­kiem.
– Rus­sell jest uro­czy!
– Rus­sell Sprout? Na pewno mó­wimy o tej sa­mej oso­bie?
– Va­len­tine, bądź miłą dziew­czyną…
– To co? Obie­cu­jesz czy nie? – na­le­gała cał­kiem po­waż­nie Vi. – Za nic w świe­cie nie mogę się na­zy­wać Va­len­tine Sprout.
Roz­legł się dzwo­nek u drzwi.
– Ale z cie­bie głup­tas. – Easter za­chi­cho­tała i ru­szyła do przed­po­koju, przez co Vi nie wi­działa, czy jej mama mruga ner­wowo. – Va­len­tine Sprout… Do­bre so­bie! Nie, ko­cha­nie, ni­gdy wię­cej nie wyjdę za mąż. Prze­prze­prze­nigdy.
Gdy tylko Easter uchy­liła drzwi wej­ściowe, do domu wtar­gnęła ckliwa mu­zyka. Rus­sell Sprout stał z po­nurą miną na traw­niku i kie­ro­wał ro­bo­tem, który wy­gry­wał ro­man­tyczne prze­boje, ma­cha­jąc ogrom­nym pę­kiem ba­lo­nów w kształ­cie róż, a przed nim na ko­la­nie klę­czał pan Sprout.
– Su­san! – ode­zwał się na­uczy­ciel, uno­sząc pier­ścio­nek z dia­men­tem w stronę swo­jej wy­branki. – Od­mie­ni­łaś moje ży­cie. Ko­cham cię bar­dziej niż płe­twal błę­kitny kryl, czyli bar­dzo, wziąw­szy pod uwagę, że po­je­dyn­czy osob­nik po­łyka cztery tony kryla dzien­nie. Je­steś bla­skiem mego ży­cia, ca­łym moim świa­tem! Wyj­dziesz za mnie?
– Och, Geo­rge! – pi­snęła Easter z oczami peł­nymi łez. – Oczy­wi­ście, że tak!
– Jak cu­dow­nie! – za­wo­łała za ich ple­cami bab­cia, kiedy pan Sprout po­chwy­cił lubą w ra­miona, a Vi i Rus­sell wy­mie­nili scep­tyczne spoj­rze­nia. – Gra­tu­la­cje!
Pod­czas gdy do­ro­śli tań­czyli i ro­bili plany we­selne, do Va­len­tine Day do­cie­rało, że jej ży­cie wkrótce zmieni się na za­wsze – dziew­czyna nie zda­wała so­bie tylko sprawy, jak bar­dzo.
Bo szpie­dzy może i nie po­tra­fią do­cho­wy­wać ta­jem­nic.
Za to o wiele le­piej ra­dzą so­bie z kła­ma­niem.

 
Wesprzyj nas