Wielowymiarowa opowieść, w którą czytelnik zagłębia się stopniowo, odkrywając złożoność wątków oraz postaci i niejako dojrzewając wraz z główną bohaterką.


Trzynastoletnia Emma po tragicznej śmierci rodziców trafia do internatu, a następnie pod opiekę dopiero co poznanej babci. Musi się odnaleźć nie tylko w nowym domu i w nowej szkole, ale także w kształtującej się postkomunistycznej rzeczywistości wciąż pełnej – i to dosłownie – duchów przeszłości.

Czy młodzieńczy entuzjazm i siła więzi między babcią a wnuczką zdołają ugasić wciąż tlące się zgliszcza starego świata? Czy dzięki nim powstanie nowy lepszy świat?

W wirujących drobinkach kurzu dziewczyna widzi twarz zmarłego dziadka, co skłania ją do podjęcia próby rozwiązania zagadki sprzed lat, która rzuca długi mroczny cień na życie całego miasta. Zaczyna dociekać prawdy o swojej rodzinie i za pomocą magicznej siły przejętej od babci chce wyrwać się z zaklętego kręgu żalu i krzywd pętającego świadomość otaczających ją ludzi.

Czy Emma poradzi sobie z odkrywaniem własnej kobiecości, pierwszą miłością, skomplikowaną historią rodzinną i spuścizną totalitarnego reżimu?
Czy społeczeństwo, które ciągle tkwi uwięzione we własnej przeszłości, potrafi być prawdziwe wolne?

György Dragomán urodził się w 1973 roku w rumuńskim Tirgu Mureş. W 1988 roku przeniósł się wraz z rodziną na Węgry. Pierwsza powieść Księga zniszczenia przyniosła mu nagrodę im. Sándora Bródyego, a za kolejną pt. Biały król autor otrzymał m.in. międzynarodową Nagrodę Literacką im. Jana Michalskiego. Jego trzecia powieść Stos jak dotąd przetłumaczona na piętnaście języków zdobyła uznanie czytelników na całym świecie, w 2022 roku trafiła na listę książek rekomendowanych w ramach europejskiej kampanii Readers of Europe. Dragomán ma w dorobku również nowele, bajki i sztukę teatralną, jest także autorem tłumaczeń na język węgierski dzieł takich pisarzy jak Irvine Welsh czy Samuel Beckett.

György Dragomán
Stos
Przekład: Karolina Kacorzyk
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 31 maja 2023
 
 


1


Czekam na korytarzu, przed gabinetem dyrektorki. Patrzę na tableau absolwentek, całe rzędy zdjęć dziewcząt w białych bluzkach. Ja skończę szkołę dopiero za pięć lat. Przyglądam się ich fryzurom, większość ma warkocze. Ja też. Chwytam za gumki i zsuwam je z włosów. Obiecuję sobie, że gdy to mnie będą robić zdjęcia, sama zdecyduję, jak się uczeszę. Pozwalam włosom opaść na ramiona. Są dość długie. Już od dawna je zapuszczam.
Czekam. Wyglądam przez okno na park. Na szczytach łysych topoli rosnących po obu stronach alejki siedzą ptaki. Wrony.
Obserwuję je. Czekam.
Zastanawiam się, czego właściwie może chcieć ode mnie dyrektorka.
Już prawie pół roku mieszkam w internacie. Wszyscy są dla mnie mili, uczennice, nauczycielki, wychowawcy. Współczują mi przez to, co przytrafiło się Tacie i Mamie.
Patrzę na drzewa, nie chcę myśleć o Rodzicach.
Czekam.
W końcu drzwi się otwierają. Dyrektorka prosi, żebym weszła.
Wchodzę.
W środku, przed biurkiem, stoją dwa fotele. Jeden z nich jest pusty, dyrektorka wskazuje mi go i prosi, żebym usiadła.
W drugim siedzi starsza pani. Jest tak zgarbiona, że widzę tylko narzucony na jej ramiona czarny szal i sweter w tym samym kolorze. W dłoniach obraca filiżankę. Kościstymi palcami chwyta spodek przykrywający naczynie. Jakby bała się, że coś stamtąd ucieknie.
Siadam. Mówię: Dzień dobry. Skórzana poduszka na fotelu jest twarda i niewygodna.
Staruszka spogląda na mnie. Odpowiada, wymawia moje imię. Ma zimne, szare oczy i surowy wyraz twarzy, jej głos też tchnie chłodem.
Dyrektorka oznajmia, że ta pani przyjechała po mnie. Jest moją babcią i chce mnie zabrać do siebie.
Oświadczam, że nie mam babci. Ani dziadka. W ogóle nikogo nie mam.
Ale starsza pani twierdzi, że to nie tak. Ona jest moją babcią. Mamą mojej Mamy.
Mówię, że to nieprawda. Moja Mama była sierotą.
Staruszka zaprzecza. Nie była sierotą, skądże znowu. Po prostu kiedyś strasznie pokłóciła się ze swoimi rodzicami. Odeszła, zostawiła ich, powiedziała, że nie chce ich nigdy więcej widzieć. Tego sobie życzyła i, proszę, tak też się stało, co za ironia losu. Oni, jej rodzice, nie słyszeli o niej więcej, nie mieli pojęcia, czy żyje, czy też nie, nie wiedzieli nawet, że mają wnuczkę. A biedny dziadek już nigdy się tego nie dowie. Kto by pomyślał, że moja Mama potrafiła być tak okrutna.
Mówię, że to nieprawda. Nie jestem jej wnuczką.
Ale starsza pani twierdzi, że owszem. Jestem. To taka sama prawda jak to, że tutaj siedzi.
Dyrektorka zwraca jej uwagę, by spróbowała być trochę delikatniejsza i mniej bezpośrednia.
Nieznajoma unosi filiżankę w jej stronę i prosi, żeby się nie wtrącała, lepiej wyjaśnić wszystko na samym początku. Leżący na filiżance spodek chybocze się, ale palce staruszki przytrzymują go na miejscu.
Dyrektorka milknie. Starsza pani prosi, by była tak uprzejma i zostawiła nas same, musi porozmawiać ze mną w cztery oczy.
Chcę powiedzieć, żeby nie wychodziła, ale boję się odezwać.
Dyrektorka powoli wstaje, widać, że się ociąga, przystaje w drzwiach i mówi, że w razie czego będzie na korytarzu.
Kiwam głową.
Drzwi się zamykają. Patrzę na swoje buty, na czarną błyszczącą klamerkę przy kostce.
Starsza pani kładzie na mojej ręce swoją ciepłą i wilgotną dłoń. Słyszę, jak pociąga nosem, podnoszę wzrok, w jej oczach błyszczą łzy.
Przez chwilę tylko patrzy, nic nie mówi. Widzę, jak cicho płacze.
Oblizuje usta. Ma bladoróżowy język. Jej głos się zmienia. Jest teraz miększy.
Cieplejszy.
Prosi, żebym się nie gniewała. Nie chciała mówić w ten sposób o mojej Mamie. Zresztą jakby mogła myśleć o niej źle, była przecież jej córką. Jej ukochaną córeczką. Której nie widziała od ponad trzynastu lat. I której już nigdy więcej nie zobaczy. Nawet jeśli się na nią gniewała, to już dawno jej wybaczyła. I wie, że Mama też jej wybaczyła. Tak. Czuje to głęboko w sercu.
Przysuwa swój fotel bliżej mnie, jej ręka głaszcze moje włosy.
Szepcze, że jestem jej wielkim darem od losu. Teraz, kiedy mój biedny dziadek nie żyje, czuje się bardzo samotna, nie ma nikogo na świecie. Tylko ja jej zostałam. Mówi, że muszę to zrozumieć: jestem jej wnuczką i należymy do siebie, będzie mnie kochać tak, jak kochała moją mamę. Albo nawet bardziej. Prosi, żebym zgodziła się z nią pójść. Bardzo prosi.
Nie odpowiadam. Milczę.
Ona nadal nalega, muszę iść, podążyć za przeznaczeniem, nie mogę postąpić inaczej.
Otwieram usta. Nie pójdę, mówię.
W jej oczach na ułamek sekundy pojawia się gniew, ale twarz i usta się uśmiechają. Twierdzi, że to się okaże.
Przyciąga moją rękę do filiżanki z kawą. Trzymamy ją razem, w dwóch dłoniach. Porcelana jest ciepła.
Starsza pani mówi, żebym teraz uważała.
Czuję, że moja ręka się porusza, nasze dłonie odwracają filiżankę do góry dnem. Kawa wycieka na spodek, tworzy plamy, opływa naczynie. Patrzę, jak ciemnobrązowe krople powiększają się i zlewają ze sobą.
Staruszka ponownie odwraca filiżankę dnem do dołu i stawia ją na spodku. Mówi, żebym zajrzała do środka.
Pochylam się.
Fusy z kawy układają się na porcelanowych ściankach w zawiłe, brązowe wzory przypominające ślad węża na piasku.
Starsza pani powoli obraca filiżankę w dłoniach i znów mówi, żebym spojrzała.
Patrzę.
Nagle w labiryncie fusów widzę swoją twarz skreśloną miękką kreską, jak dopiero co ukończony rysunek tuszem. Rozpoznaję swoje oczy, nos, zarys ust, brodę. To ja, uśmiecham się.
Staruszka kładzie palec na brzegu filiżanki i obrysowuje jej kontur, porcelana dźwięczy cicho, kiedy styka się z jej paznokciem. Moja twarz, jeszcze przed chwilą tak wyraźna, zaczyna się zmieniać, rysy zlewają się i grubieją, jakbym dorastała i starzała się. Widzę twarz Mamy, rozpoznaję, to ona, patrzy na mnie i uśmiecha się delikatnie, choć smutno. Ale potem też się zmienia, jej czoło pokrywa się zmarszczkami, podbródek się zaostrza. Teraz widzę już tę starszą panią, teraz ona patrzy na mnie z filiżanki, patrzy i uśmiecha się.
Porcelana jest już chłodna, pozwalam, żeby nieznajoma wyciągnęła ją z mojej dłoni i odstawiła na biurko dyrektorki.
Podnoszę wzrok, mam łzy w oczach, słyszę głos staruszki.
Prosi, żebym mówiła jej: Babciu.

Babcia twierdzi, że najlepiej wyruszyć natychmiast. Jeśli uda nam się złapać popołudniowy pociąg, to o północy powinnyśmy być już w domu. Mówi, żebym poszła spakować swoje rzeczy i pożegnała się z koleżankami. Za pół godziny mam być gotowa.
Pyta, czy mam zegarek, i zanim zdążę odpowiedzieć, że nie, ale na górze, w sypialni, jest duży zegar ścienny, odpina z nadgarstka swój i kładzie mi go na dłoni, mówiąc, że zawsze zamierzała go dać mojej Mamie. Pamiątka rodzinna.
Zegarek jest ciepły. Babcia prosi, żebym mu się przyjrzała.
Na wąskiej, prostokątnej tarczy nie ma liczb, w ich miejscu błyszczą maleńkie jak główka szpilki kolorowe kryształki, lśniące jak krople wody. Ten w miejscu jedynki jest właściwie przezroczysty, ale każdy kolejny ma coraz ciemniejszy odcień, a ten w miejscu dwunastki wydaje się już całkiem czarny.
Jeszcze nigdy nie widziałam takiego zegarka. Sekundnik nie skacze jak w zegarze ściennym, tylko nieprzerwanie krąży, ślizga się po tarczy. Patrzę na niego i nie mogę oderwać wzroku, kręci się jak włos, który wpadł w wir wody w umywalce, wciągany coraz głębiej i głębiej.
Nie mogę przestać na niego patrzeć, naprawdę całkiem przypomina ten włos, widzę, jak kręci się i kręci, umywalka jest pełna wody, zimnej wody, to ja ją napuściłam, żeby umyć twarz, bo cała zapuchłam od łez. Tak mi powiedziała pani z policji: żebym poszła i umyła twarz. Była bardzo miła, pogłaskała mnie po dłoni, a ja znowu miałam ochotę ją uderzyć, kopnąć, ugryźć, żeby wracała tam, skąd przyszła, żeby spadała, żeby mogło być tak, jakby nigdy nie weszła po tych schodach, nigdy nie stanęła przed naszymi drzwiami, nie nacisnęła dzwonka, nie siedziała tutaj, nie powiedziała tego wszystkiego o Mamie, Tacie i o ciężarówce z węglem, jakby nie mówiła, że jej przykro, szczerze, z całego serca przykro, jakby nigdy nie powiedziała, że muszę być silna. Chcę, żeby połknęła z powrotem każde słowo, żeby to była nieprawda, żeby wszystko było takie jak wcześniej, żeby naprawiła, co zepsuła, chcę, żeby Mama i Tata wrócili do domu.
Wkładam korek do umywalki i zatykam syfon. Wystarczy.
Pochylam się i zanurzam twarz, woda jest zimna, przyciskam dłonie do oczu, wstrzymuję powietrze, nie chcę oddychać, nie chcę myśleć o Mamie i Tacie, nie chcę myśleć o niczym, woda jest lodowata, moje policzki są lodowate, moje palce są lodowate, ale powietrze tam, w dole, w moich płucach nadal parzy. Odrywam dłonie od twarzy i chwytam za krawędź umywalki. Otwieram oczy i wypuszczam powietrze, widzę, jak bąbelki rozbijają się o białą emalię, musują, rozpadają się i przepływają mi przed oczami. Nie można się ruszyć, o to właśnie chodzi − żeby się nie ruszać, trzeba zaczerpnąć wody tak, żeby wypełniła nos, usta, przełyk i płuca, trzeba nią głęboko odetchnąć, żeby zastąpiła całe powietrze. Wbijam wzrok w białą emalię umywalki, z bliska widzę jej drobne pęknięcia, chcę wdychać wodę, ale nie potrafię.
Nagle podrywam się, jakby ktoś gwałtownie wyciągnął mnie spod powierzchni, uderzam karkiem w metalowy kran. Moja ręka porusza się mimo woli, chwyta za czarny okrągły korek i pociąga go do góry. Odpływ siorbie, połyka wodę. Nie płaczę, znów patrzę na wir, który obraca się i obraca, widzę w nim długi czarny włos i wiem, że to włos Mamy, wpadł do umywalki, gdy czesała się przed wyjściem. Chcę go chwycić, złapać dwoma palcami, ale syfon wciąga go coraz głębiej, aż w końcu połyka w całości. Patrzę na pustą umywalkę, moja twarz jest zimna, nie potrafię już płakać, chcę znów odkręcić wodę, znów zobaczyć ten wir. Z daleka, z zewnątrz, słyszę głos pani z policji, pyta, czy wszystko w porządku, chcę wykrzyczeć, że nie, nic a nic nie jest w porządku, ale mówię tylko, że tak, zaraz wychodzę. Mój głos jest zimny i spokojny. Obcy. Mimo wszystko wiem, że należy do mnie. Sięgam po szczotkę Mamy leżącą na półce pod lustrem, przeczesuję włosy, elektryzują się. Ktoś woła mnie po imieniu, jakiś obcy głos, pyta, która jest godzina. W dłoni trzymam zegarek, patrzę na sekundnik sunący gładko nad tarczą, kręci się i kręci. Mówię, że jest za piętnaście czwarta.
Babcia na to, że w porządku, w takim razie piętnaście po mam być już spakowana, będzie czekać przed bramą. Dobrze, mówię. Wciąż patrzę na zegarek. Babcia proponuje, że pomoże mi go zapiąć. Przeciąga bransoletkę między palcami, dopiero teraz widzę, że jest metalowa. Zakłada zegarek na moją rękę tak, że tarcza jest po wewnętrznej stronie nadgarstka; mówi, że właśnie w ten sposób należy go nosić. Zapina bransoletkę, zamyka mój przegub w zimnej obręczy; na mojej skórze pojawia się gęsia skórka. Babcia stwierdza, że mam ładne, szczupłe nadgarstki; zegarek doskonale na mnie pasuje, nie trzeba nawet regulować zapięcia; mówi, żebym przyjrzała się, jak dobrze leży.
Bransoleta błyszczy na mojej skórze, wygląda, jakby była spleciona z trzech metalowych żyłek, nie widać na niej zapięcia. Czuję ciężar zegarka na przegubie; mówię, że bardzo dziękuję. Babcia kiwa głową; ma nadzieję, że będzie mi dobrze służył.

Sypialnia jest pusta. Wszyscy są na lekcjach, ja też byłam, zanim wezwali mnie do gabinetu dyrektorki. Podchodzę do łóżka, pochylam się i wyciągam spod niego okrągłą, bordową walizkę. Zamek zepsuł się zaraz po tym, jak ją kupiliśmy. Mama była bardzo zła, bo nie dało się jej naprawić ani zwrócić. Kładę walizkę na łóżku.
Otwieram szafę. Na wieszakach wiszą moje ubrania. Znoszony zimowy płaszcz, trzy bluzki, dwie spódnice i jeansy, które sięgają mi już tylko do połowy łydek. Biorę to wszystko i kładę na łóżku. Znów podchodzę do szafy. Wyciągam trzy pary majtek, skarpety i rajstopy. Z najwyższej półki ściągam torbę z ulubionym strojem sportowym Mamy. Z najniższej półki zdejmuję dwa wełniane swetry z norweskim wzorem. Wszystko kładę na łóżku. Wyjmuję też buty, oprócz tych, które włożyłam, mam jeszcze czarne lakierki, zielone trzewiki na gumowych podeszwach i białe tenisówki.
W szafie został już tylko mój stary szkolny mundurek i mundur pionierski. Od sylwestra nie wolno ich nosić. Obowiązkowy strój szkolny zniesiono, a pionierów już nie ma. Mimo wszystko je też wyciągam z szafy. W koszuli od munduru odpruł się guzik, a żółta odznaka się zmechaciła. Szafa jest już pusta, jeśli nie liczyć zdjęcia wiszącego na wewnętrznej stronie drzwi. Kolory są wyblakłe, Tata mówił, że to dlatego, że zostało źle wywołane. Widać na nim Mamę, Tatę i mnie. Zrobiliśmy je w górach, nad jeziorem. To nasze jedyne wspólne zdjęcie. Wszyscy jesteśmy na nim roześmiani, bo chwilę wcześniej Tata ustawił samowyzwalacz na pniu drzewa i chciał jak najszybciej podbiec do nas, ale w tym pośpiechu potknął się o gałąź, upadł, a potem zaraz się poderwał, żeby zdążyć przed spustem migawki, i udało mu się, miał nawet jeszcze czas, żeby objąć mnie i Mamę i kiedy już stał z nami, zauważyliśmy, że w sweter wczepiła mu się gałąź, i to rozbawiło nas jeszcze bardziej.
Patrzę na zdjęcie, na włosy Mamy, które spływają miękko po jej ramionach. Kładę na nich palec wskazujący, głaszczę, ale nie czuję nic poza gładką powierzchnią papieru fotograficznego. Wsuwam paznokieć pod zdjęcie i delikatnie je odklejam. Odchodzi bardzo łatwo, tylko do jednego z rogów przyczepiła się drzazga. Podchodzę do łóżka i podnoszę mój czerwono-niebiesko-czarny norweski sweter. W rękawie szeleści nylonowy woreczek. Sięgam po niego. W środku jest jedwabna apaszka Mamy i starannie zawinięte w nią obrączki Rodziców. Nie wyciągałam ich od pogrzebu, teraz też tylko dotykam chłodnych wypukłości przez materiał. Myślę o jaśminowych perfumach Mamy, o tym, że pewnie czuć je jeszcze na apaszce. Wsuwam zdjęcie między fałdy materiału i ściskam woreczek w dłoniach; przez warstwy nylonu i jedwabiu czuję twardy papier zdjęcia. Chcę wsunąć zawiniątko z powrotem do rękawa, ale przypominam sobie ręce Babci, które zapinały mi zegarek na nadgarstku. Kładę woreczek na łóżku. Otwieram walizkę, w środku leżą dwa splątane paski Taty i mój stary piórnik. Biorę go w dłonie i wyciągam temperówkę, jej ostrze ledwo trzyma się na miejscu. Paznokciem małego palca odkręcam ostatnią śrubkę i ostry kawałek metalu wypada mi na dłoń. Przecinam podszewkę na dnie walizki, wkładam pod nią zawiniątko z apaszką i obrączkami. Przesuwam dłonią po grubym skaju z zewnętrznej strony, w ogóle nie daje się wyczuć, że pod spodem coś jest.
Wyciągam dwa paski Taty i sczepiam je ze sobą tak, żebym mogła nimi spiąć walizkę. Pakuję swoje ubrania i buty, wyciągam piżamę spod poduszki i kładę ją na samym wierzchu. Zamykam walizkę, podnoszę i wsuwam pod nią spięte razem paski, przeciągam je górą, zaciskam mocno i zapinam.
Jestem gotowa. Spakowana.
Wkładam płaszcz, wyciągam szalik z rękawa i zawiązuję go na szyi. W ręku trzymam czapkę.
Rozglądam się po pokoju. Niczego nie zostawiłam.
Na koniec jeszcze raz podchodzę do okna i spoglądam na park. Widzę, że ktoś stoi bez ruchu na środku alejki, jego szal powiewa na wietrze. Wiem, że to Babcia, wiem, że czeka i patrzy na wrony.

 
Wesprzyj nas