Marianna Janczarska snuje piękną opowieść o poszukiwaniu – czasem niełatwej – prawdy o ojcu, który odszedł zdecydowanie za wcześnie.


Kocham Pana, Panie Sułku!
Tymi słowami zwraca się do swojego ojca dorosła już Marianna.

Jacek Janczarski odszedł nagle, gdy miała sześć lat; w jej pamięci zostało zaledwie kilka wspomnień. By lepiej poznać tatę, postanawia uważnie wysłuchać jego audycji, przestudiować bogate archiwum i spotkać się z ludźmi, którzy go znali, między innymi z Arturem Andrusem, Magdą Jethon, Stefanem Friedmannem, Piotrem Fronczewskim. Rozmawia z dawno niewidzianą rodziną, byłą żoną ojca i przyrodnim bratem.

Jakie były twórcze początki Jacka Janczarskiego?
Jak powstały kultowe postaci pana Sułka, pani Elizy i gajowego Maruchy?
Skąd wzięła się legendarna dziś Rodzina Poszepszyńskich?
Co zapoczątkowało współpracę Janczarskiego z Bareją i dlaczego to właśnie Ewa Błaszczyk zagrała Mariana Koniuszkę w Zmiennikach?
A także: jak napisać dobrą komedię i jak wywierać wpływ na kobiety w przybytku gastronomicznym?

To zabawna i wzruszająca, pełna barwnych anegdot z czasów świetności polskiej rozrywki opowieść o poszukiwaniu – czasem niełatwej – prawdy o Jacku Janczarskim, ojcu, który odszedł zdecydowanie za wcześnie.

Marianna Janczarska
Jacek Janczarski. I tak dalej, i tak dalej…
Wydawnictwo Znak
Premiera: 17 maja 2023
 
 

WSTĘP

Dzień dobry państwu!
Państwo mogą w każdej chwili wyłączyć radio i dać sobie ze mną spokój.
Dzień dobry państwu, nazywam się Jacek Janczarski i przyszło mi z państwem spędzić kilka dni na – tak jak pan redaktor mi tutaj powiedział – gawędzie miłej, dowcipnej, sympatycznej, co wydaje mi się pomysłem obłąkanym. Z wielu powodów.
Po pierwsze – ja nie umiem ględzić, a jednak państwu w redakcji chodziło o poględzenie.
Po drugie – prywatnie nie jestem człowiekiem dowcipnym. Nie jestem człowiekiem, który strzela racami humoru, a znam takich doskonale. Na przykład Stefan Friedmann czy Krzysztof Jaroszyński. To ludzie fantastyczni, ciągle spięci, ciągle rzucający na prawo i lewo rozmaitymi dowcipami.
Ja natomiast jestem człowiekiem dosyć skromnym i w zasadzie milczącym, więc zmuszanie mnie do ględzenia przed państwem przez pięć kolejnych odcinków naprawdę jest pomysłem obłąkanym. Ale spróbuję potraktować to jako pewną spowiedź.
Nie wiem, czy państwa to zainteresuje, choć głównie interesuje to mnie. Mnie interesuje, co ja sam na swój temat mam do powiedzenia, i naprawdę chętnie tego potem posłucham, ponieważ rezultat jest wielką niewiadomą[1].

1 Zapiski ze współczesności, autor tekstu Jacek Janczarski, opracowanie Witold Malesa, Archiwum Polskiego Radia, Program II, data emisji: 25–29 sierpnia 1997.

OD AUTORKI

Dzień dobry państwu, nazywam się Marianna Janczarska i ja również nie umiem ględzić ani sypać żartami z rękawa. Być może jest to wystarczający dowód mojego pokrewieństwa z bohaterem tej książki, który, tak się składa, jest moim ojcem.
Postanowiłam ją napisać, bo uważam, że warto podzielić się historią zwyczajnego człowieka o wielkiej wrażliwości i ogromnym poczuciu humoru, który kochał obserwować innych ludzi i czerpał z nich inspirację dla jedynej w swoim rodzaju delikatnej satyry. Jego twórczością również warto się podzielić – a w niektórych przypadkach jedynie ją przypomnieć – bo to opowieść sięgająca początków i najlepszych czasów radiowej Trójki, pełna ulotnych wrażeń, którymi emanowały lata siedemdziesiąte, a następnie osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte XX wieku. Tata tworzył niezmiennie, mimo zmieniającej się rzeczywistości za oknem. A że zajmowało go słowo pisane, w takiej właśnie formie dawał światu swoje przemyślenia (i tak dalej, i tak dalej).
Poza tymi powodami jest również inny, równie istotny. Otóż los tak zdecydował, że nie miałam okazji dobrze poznać swojego ojca. Zmarł niespodziewanie, kiedy miałam sześć lat.
Jako małe dziecko nie miałam pojęcia, gdzie ani w którym roku się urodził, nie za bardzo mnie też to interesowało. Jako kilkuletnia dziewczynka wiedziałam, że był zabawny i lubił się z nami droczyć, prowokować. Bardziej interesowało mnie, jaka danego dnia będzie między nami interakcja, niż z jakiego to rodu i stron wywodzi się mój ojciec czy w którym roku został wydany na świat. Nie wiedziałam nawet, ile miał lat, choć ciężko było nie zauważyć, że w porównaniu z ojcami kolegów i koleżanek jest lekko starawy. Nie za bardzo dochodziło do mnie również, że autor Misia Uszatka – Czesław Janczarski – jest jego ojcem. Dla mnie to był „dziadek”, którego w dodatku nigdy nie poznałam, a więc trochę taki dziadek-widmo.
Wiedziałam, że całe życie zawodowe taty było związane z Programem III Polskiego Radia. Bardzo dobrze znałam też hasła „Kocham pana, panie Sułku” i „Ciiicho, wiem”. Wiedziałam, kim był gajowy Marucha, znałam słowo „inwentaryzacja” (choć nie miałam pojęcia, co znaczy), będące motywem przewodnim jednego z odcinków radiowego cyklu, umiałam zanucić „Lejdi, lejdi, lejdi”, kojarzyłam Cypisa i historię o zającu imieniem Szarik, którego pan Sułek trzymał za nogi przy nodze, po uprzednim wydaniu polecenia „do nogi”.
Pamiętam, że tata był dla mnie Gargamelem ze Smerfów, który ciągle kazał mi śpiewać Hej szalała, szalała zespołu Krywań („Hej rybecka za wodom. Ale jo nie bede, ale jo nie bede, ej, chłopoku, za tobom!”). A tu się okazuje, że ten właśnie Gargamel, obudzony o pierwszej w nocy, może usiąść do maszyny lub komputera i kawałek w miarę przyzwoitego dialogu napisać.
Od kiedy zaczęło mnie interesować, czym zajmował się zawodowo, potrafiłam przypisać mu różne role, powszechnie zresztą stosowane, gdy się o nim mówiło. Wiedziałam, że był satyrykiem, pisarzem, dramaturgiem, scenarzystą filmowym, komediopisarzem, reżyserem i producentem. Pisał prozą, wierszem… Ale co to właściwie znaczy?

Słowa, słowa, słowa…

Uważał, że pisanie wymaga odwagi. Podobno sam najczęściej mówił o sobie, że jest humorystą, człowiekiem pióra. Tak samo zresztą, jak zwykli mawiać o sobie jego najbliżsi przyjaciele, z którymi współpracował. Daleki był na pewno od określania siebie samego mianem satyryka. Bardziej niż polityka interesował go człowiek. I to mi się podoba. Bardzo.
Rozpoczęłam długą, piękną (czasem mniej piękną) podróż w poszukiwaniu podobieństw, jakie nas łączą, różnic, jakie nas dzielą, i jakiejś prawdy o Jacku Janczarskim – człowieku, z którego powstałam (w połowie, rzecz jasna) i którego nazywam „tatą”.
Tak jak kiedyś mój ojciec, również ja w pewnym momencie swojego życia zapragnęłam zostać aktorką. W przeciwieństwie do niego i mimo całkiem sprzyjających okoliczności wciąż nie wycofałam się z tego pomysłu. Dalej: zdaje się, że nie odziedziczyłam po nim zdolności bycia osobą dowcipną w najlepszym tego słowa znaczeniu. Jednak jego humor kupuję w całości, śmieszy mnie.
Sięgam po rozmaite dokumenty, zdjęcia, słuchowiska, filmy, książki, dramaty i programy telewizyjne, wypowiedzi taty, a także innych ludzi o nim, by z tych puzzli ułożyć sobie w głowie jego portret.
Większość dłuższych wypowiedzi taty w tej książce – jak choćby ta otwierająca ją, powyżej – pochodzi z audycji Polskiego Radia Zapiski ze współczesności, nagranej w 1997 roku. Należy więc pamiętać, że gdy ojciec mówi „dziś”, oznacza to (co najmniej) „ćwierć wieku temu”.
Spotkałam się z ludźmi, których poznałam, mając zaledwie kilka lat, lub których nie znałam wcale. To często wielkie nazwiska i osobowości, które od dawna bardzo podziwiam. Te spotkania były wyjątkowe i nie miały charakteru „wywiadów”. W swobodnej atmosferze wiele osób rozgadywało się, jakby zanurzały się w czasie, którego już nie ma, a za którym tęsknią. Nieraz moi rozmówcy poruszali tematy bardzo intymne, zapominając, że to na potrzeby książki, że są nagrywani. Wybrzmiało wiele śmiechu, ale też popłynęło wiele łez, nie tylko moich.
Nieraz byłam zdezorientowana. Przez lata z powodu tęsknoty czy też niewiedzy ułożyłam sobie w głowie wyidealizowany obraz ojca – niemal roztaczał się wokół niego blask chwały. W procesie pisania książki to wyobrażenie zostało wystawione na próbę. Kilkakrotnie przerywałam pracę na dłuższy czas, bo zwyczajnie byłam na ojca zła i rozczarowana informacjami, które do mnie dotarły.
Wiele razy zostałam poproszona o niepublikowanie słów, które padły. Często rozmówcy dodawali: „Tylko nie mów temu i temu”, aż musiałam zacząć zapisywać, komu czego mam nie mówić, żeby się w tym nie pogubić. Rzucane konfidencjonalnym tonem zdania: „Niech to zostanie między nami”, „Nie mogę powiedzieć ci nazwiska, bo ta osoba żyje i jest bardzo znana”, „Dowodów na to nie ma i ta osoba nigdy się nie przyzna, ale wszyscy wiedzą, jak było” sprawiały, że czułam się niemal jak detektyw, i to w całkiem niezłym serialu. Próbuję więc zdjąć odciski palców do analizy, poskładać elementy układanki.
Kim był Jacek Janczarski? Chętnie się tego dowiem. Póki co, dla mnie wciąż jest to wielka niewiadoma.

––––––

Tata! (nigdy nie używałam wołacza w stosunku do Ciebie – to akurat pamiętam).

Mam nadzieję, że ta książka będzie na jako takim poziomie i że jako profesjonalny pisarz nie będziesz w zaświatach zgrzytał zębami, a po twoich ramionach nie przebiegnie dreszcz zażenowania. Hold on!

1
Ja niestety muszę swą opowieść snuć

JACEK

Urodziłem się 27 lutego 1945 roku w Kurowie. I tu kilka uwag. To oczywiście nie jest zbyt ciekawy fakt, ale jednak. Pod pewnymi względami.
A więc: 27 lutego 1945 roku urodził się również Daniel Olbrychski. Dokładnie tego samego dnia, tego samego roku i bodajże o tej samej godzinie. O tym fakcie dowiedziałem się stosunkowo niedawno, bo jakieś piętnaście lat temu.
Do tej pory nie wiedziałem i zazdrościłem Danielowi wielkiej kariery telewizyjnej, scenicznej, filmowej, podróży do Francji, Ameryki i tak dalej, i tak dalej. Ale od kiedy się dowiedziałem, że urodziłem się tego samego dnia i tego samego roku co on, pomyślałem sobie, że być może to mnie może czekać, bo w końcu mamy jeden znak zodiaku, to są Ryby. W końcu jeden i podobny los nam pisany gdzieś tam w obłokach, więc być może Daniel już swoje wyczerpał, a teraz wszystko przede mną.
Kiedyś przeczytałem u Tadeusza Konwickiego, w jednej z jego książek, taką figurę, że każdy człowiek gdzieś tam w niebie czy gdzieś w zaświatach ma takie wiadro z cieczą, która nazywa się powodzenie. No, powiedzmy, z grubsza powodzenie.
I teraz: ta ciecz leje się nam na głowę przez całe życie w rozmaity sposób. Niektórym wylewa się jednym haustem na łeb od razu gdzieś na początku i potem już tylko ciurka. Niektórym ciurka przez całe życie. A są i tacy, którzy długo, długo czekają na to, aż ta potężna porcja z tego wiadra wyleje im się na głowę. Ze mną różnie to bywało. Mam nadzieję, że to się tam jakoś ciurka i dociurka do końca równym strumieniem.
Ale, jak mówię, nigdy nic nie wiadomo, może się nagle wylać wszystko.
I z tą datą właśnie, 27 lutego 1945 roku, związane jest to, co powiedziałem, ale i miejsce, w którym się urodziłem: niewielka miejscowość, która się nazywa Kurów.
Słynna z dwóch faktów. Po pierwsze, jest to miejscowość, w której produkuje się fantastyczne kożuchy. Dzisiaj już rzecz może niezbyt modna, ale jak wiemy, mody wracają, więc może jeszcze się doczekamy, że znowu ta miejscowość będzie miała swój renesans.
Ale i drugi fakt jest. W tej miejscowości urodził się Wojciech Jaruzelski. On się urodził oczywiście wcześniej niż ja i kiedy został już tym, kim został, to rodzice troszkę mi opowiadali o tym, kim on był przedtem. Zresztą nie chciałbym się mieszać do polityki i nie chciałbym zdradzać tutaj jakichś, może ogólnie nawet znanych, faktów. Wtedy moja mama, Krystyna Janczarska, opowiadała mi o nim. Mówiła, że to był bardzo porządny człowiek, bardzo porządny chłopak, solidny, świetnie się uczył i już wtedy nie lubił alkoholu.

––––––

Rodzice moi po zakończeniu wojny przeprowadzili się do Warszawy, więc od 1946 roku już jestem warszawiakiem i mieszkam w Warszawie do tej pory.
W dwa lata po moim urodzeniu urodziła się moja siostra, z którą zresztą potem były związane różne fantastyczne kłopoty. Mianowicie moja siostra (teraz jest malarką, graficzką, ma zdecydowanie talent) nie lubiła się uczyć. To znaczy przestała w ogóle się uczyć od momentu, kiedy zdała do liceum.
A więc powtarzała klasę ósmą dwa razy, powtarzała klasę dziewiątą, dziesiątą… A do jedenastej właściwie chyba nigdy by nie doszła, gdyby nie to, że wylądowała w klasztorze, w szkole klasztornej, i potem jakoś to się tam uklepało.
Chcę przez to powiedzieć, że dystans między nami – że tak powiem – w wykształceniu zrobił się ogromny. Bo ja równo szedłem przez studia i przez szkołę ogólnokształcącą przedtem, a ona, jak się powiedziało, nie. Więc dzieliła nas różnica może ośmiu, dziesięciu lat. W związku z tym mogłem, i zresztą musiałem (bo rodzice już nie chcieli), chodzić na wywiadówki do mojej siostry, jako o wiele, wiele starszy brat, a w każdym razie bardziej zaawansowany, że tak powiem, naukowo.
Te wywiadówki czasem mnie bawiły, czasem nie, ale pamiętam taki na przykład fakt. Mój ojciec – Czesław Janczarski – był pisarzem i poetą dla dzieci, a więc kimś, kto para się słowem, kto pisze, kto powinien z racji wykonywanego zawodu mieć do czynienia sporo z naszym językiem. I kiedy siedziałem na wywiadówce, wychowawczyni podsuwała mi na przykład taką karteczkę i mówiła:
„Czy to pana siostra pisała?”.
A było napisane tak: „Curka nie mogła pszyjść do szkoły s powodu horoby”.
Podpisane: „Czesław Janczarski”.

Naprawdę miałem poważny dylemat, ponieważ podpis był bezbłędny. Podpis był fantastyczny, ale miałem powiedzieć, że to ojciec pisał? To znaczy, że pisarz dla dzieci, którego pani przecież świetnie znała i którego utwory znajdują się do dzisiaj w podręcznikach, posługiwał się taką gramatyką, taką ortografią? No przecież nie. A z drugiej strony – zakapować siostrę? Że co? Że to ona napisała?
I tak dalej, i tak dalej. Na ogół kończyło się to tak, że patrzyłem pani wychowawczyni prosto w oczy i mówiłem:
– Tak, to… ojciec pisał. Może się trochę źle czuł, ale… to on.

MARIANNA

Puszczam ten fragment audycji z 1997 roku siostrze taty, Marii Janczarskiej, najczęściej nazywanej przez bliskich Mańką, a przez niektórych też Moniką (od drugiego imienia). Od czasu do czasu przerywa jego wywód i wtrąca coś, trochę jakby mówiła do mnie, a trochę jakby z nim rozmawiała:
– Rzeczywiście się nie uczyłam. Jacek ma rację. W związku z tym na mój temat przeprowadzono rodzinną naradę i wysłano mnie do szkoły klasztornej w Szymanowie. Ale to nie było tak, że gdzieś ganiałam, bawiłam się. Nie uczyłam się, ale jednocześnie przerabiałam całą literaturę światową. Brałam książki, które przepisał mi dziadek, a raczej mój przyszywany dziadek, taki macoch, chodziłam na strychy w okolicznych domach i czytałam, a później mnie z tego egzaminował. I tak się składa, że ostatecznie to ja z naszej dwójki skończyłam studia z tytułem magistra.

––––––

Tata wspominał, że bycie dzieckiem pisarza, którego książki obowiązkowo omawiano w szkole, nie należało do łatwych. W jednym z wywiadów opowiadał, że musiał uczyć się na pamięć wierszy własnego ojca:
– To coś strasznego. Występować w roli faworyta w klasie dla jednych, a dla drugich – kogoś do bicia natychmiast. Ponadto po jakimś czasie, kiedy zacząłem uprawiać tę dyscyplinę, którą uprawiam do tej pory, czyli rodzaj humorystyki, i przebijać się ze swoim nazwiskiem, zawsze miałem kłopoty. Z jednej strony z tym, żeby się przebić przez nazwisko ojca, a z drugiej strony – przez Piotra Janczerskiego, wokalistę zespołu No To Co. Zresztą to do tej pory zostało. Wydaje mi się czasem, że jestem rozpoznany, tak się robi miło, prawda, tak miękko na sercu, a następnie pada pytanie, kiedy wyjdzie moja następna płyta[2].
Tata przyznawał, że ciepła atmosfera domu rodzinnego miała wpływ na jego późniejsze życie zawodowe, bo dla mojego dziadka poczucie humoru było ważne.
„Umiał dystansować się od spraw trudnych, nauczył nas cieszyć się, śmiać. I myślę, że w jakimś stopniu właśnie jemu zawdzięczam to, co robię. Poza tym w naszym domu mówiło się, że moja młodsza siostra ma talent, a ja tylko smykałkę. Do tego określenia zdążyłem się przyzwyczaić i pamiętam je do dzisiaj” – wspominał tata przy innej okazji[3]. Ta „smykałka” naprawdę musiała w nim utkwić, bo często powtarzał, że starał się nie traktować swojej twórczości jako czegoś ważnego, a prawdziwy talent to mieli inni – Jonasz Kofta, Agnieszka Osiecka czy Wojciech Młynarski.
„Talent to jest coś, co może Wojtek Młynarski nazwałby szajbą. Nie zawsze potrafi nam odbić ta szajba, a ja talent nazywam takim odbiciem. Czymś, czego by się człowiek nie spodziewał sam po sobie” – mówi tata w audycji, a Mańka dopowiada, tym razem na pewno do mnie: – Ty nie wierz wszystkiemu, co on tam gada. Wydaje mi się, że to była jego samoobrona przed tym, że nigdy niczego poważnego nie napisał, a zabierał się do tego. Nie miał na to czasu. Mimo wszystko z tą smykałką przesadza. Może chciał być bliżej ojca i odczuwał bardzo, że to ja byłam bliżej niego? Nasz ojciec też miał poczucie niedowartościowania. Gdy wrócił po wojnie, nie mógł pisać dla dorosłych. Postanowił raz na zawsze skończyć z poezją i dlatego pisał dla dzieci. Dopiero tuż przed śmiercią wyszedł jego ostatni tomik poezji Portret z gałązek i ziół[4]. Miłosz ponoć mówił o nim, że jest niedocenianym poetą.

JACEK

Moja matka była i jest[5] kobietą tak zwaną bez zawodu, czyli przy mężu. Poznali się w ten sposób, że podczas wojny pracowała w tymże Kurowie właśnie jako telefonistka na poczcie. Wiele lat później ojciec mi tłumaczył, że nigdy by się z nią nie ożenił, gdyby nie pracowała na poczcie, ponieważ przy spotkaniach nie widział jej nóg. Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ile żartu. Coś w tym jednak chyba musi być.

MARIANNA

– Jacek nie wspomniał – wtrąca znów jego siostra Mańka – że rodzice w prezencie ślubnym dostali świnię, którą nazwali Dupnik Cycasty. Bardzo długo ją hodowali, bo nie mieli litości jej zarżnąć. W końcu ją wypuścili. Myślę, że to pomysł ojca, który był nadwrażliwy. Zasłaniał tę nadwrażliwość humorem. Miał w sobie taką autentyczną miłość do wszystkiego, co się rusza.
Pamiętam, że uczył nas różnych piosenek. Na przykład Tam na błoniu błyszczy kwiecie.

Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
Stoi ułan na widecie,
A dziewczyna jak malina
Niesie koszyk róż.
Stój, poczekaj, moja duszko!
Gdzie tak drobną stąpasz nóżką?
– Jam z tej chatki – rwałam kwiatki
I powracam już!

My jednak śpiewaliśmy wersję ojca:

Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
Stoi ułan na bidecie,
A dziewczyna jak malina
Niesie koszyk róż.
Stój, poczekaj, ślepa, krzywa,
Czemu leziesz jak kobyła?
– Jam z tej chatki – prałam gatki
I powracam już!

Myśmy z Jackiem się zarykiwali. Uwielbialiśmy te jego wtręty pieśniarskie. Nie bardzo wiedziałam, co to jest bidet, ale domyślałam się, że na pewno coś nieprzyzwoitego, skoro tata o tym śpiewa.
Byłam faworytką ojca, a Jacek od urodzenia był ukochanym synkiem mamy. Wisiała na nim jak huba, ale on sam na to pozwalał. Mama była absolutną konformistką. Zawsze dążyła do tego, żeby zjeść ciastko i mieć ciastko. Jacek miał do niej dość krytyczny stosunek. Nie znajdował w niej też partnera do spraw sztuki. Mama rozumiała tylko efekty każdej sztuki. Jeśli na przykład dostawało się nagrody albo odbywały się premiery. Sam proces i powód tworzenia mniej. Trudno mi powiedzieć, jaka naprawdę była relacja między nimi.
Bardzo ją kochał – to na pewno. Inaczej nie godziłby się na to, żeby żyła tak blisko w każdym jego związku. Czasami miał naprawdę dość i wielokrotnie rozmawialiśmy na ten temat. Ale musiało to też być wygodne, chociażby ze względu na dzieci, bo mama była zakochana w sobie i w was – w Borysie, w tobie i w Oli.
Łatwo było ją urazić. Miałam wrażenie, że przed nikim nie pozwalała sobie, żeby zupełnie się odkryć. Tak jakby się obawiała, że nie sprosta. Czesławowi, Jackowi…
Czy tak było naprawdę? Nie wiem. To mój punkt widzenia.
Jacek i ja byliśmy ze sobą bardzo związani.
Kiedy mieliśmy kilka lat, nasza matka zachorowała na gruźlicę. Trafiliśmy do sierocińca w Wawrze, prowadzonego przez siostry zakonne. Dla nas to była trauma, bo jak wszystkie małe dzieci chcieliśmy być ze swoją rodziną, a tam opiekowały się nami siostry zakonne, do tego bardzo surowe. Byłam buntowniczką, więc bez przerwy klęczałam na grochu.
Jeszcze jedną traumą z dzieciństwa było wychodzenie naszych rodziców z domu. Po wojnie młodzi tęsknili za wyłażeniem do ludzi. A ponieważ Koło znajdowało się daleko od Śródmieścia, rodzice zostawali na noc u znajomych. Tradycją stało się tak zwane urywanie kieszeni w prochowcu ojca. To znaczy ja wisiałam na jednej kieszeni, Jacek na drugiej. Mama mu je zawsze następnego dnia przyszywała.
Wiedzieliśmy, że nie ma szans, żeby nie wychodzili. Marzyliśmy więc z Jackiem o jakimkolwiek zwierzęciu. Ale wtedy nie było zwyczaju, żeby trzymać zwierzęta w domu.
Jacek mnie prał, gdy podrósł. Właściwie to się odwdzięczał, ponieważ robiłam mu to samo, kiedy byliśmy młodsi. Kiedy dojrzałam jako kobieta, nasz ojciec powiedział do Jacka: „Od teraz to jest nie tylko twoja siostra i dziewczynka, ale i kobieta, przyszła matka dzieci. Ani mi się waż ją tknąć”.
I skończyło się pranie.
Jacek tak sobie wziął to do serca, że później za każdym razem, gdy dzwonili chcący mnie bliżej poznać chłopcy, mówił: „Mania nie może podejść do telefonu, bo robi kupę”. I bach słuchawkę. Powtarzał to w kółko. Był taki jeden, który się nie zrażał, ale w końcu on też się poddał. Widocznie musiał pomyśleć, że mam, nie wiem, jakąś wieczną srakę.
Rozmawialiśmy o tym z Jackiem po latach. Powiedział, że mnie chronił w ten sposób, że widocznie ten chłopiec wydał mu się nieciekawy. Gówno prawda, za przeproszeniem, bo po prostu Jacek był złośliwiec i wstręciuch.
Kiedy już chodził do szkoły, nauczył mnie kraść i kłamać. Ale tłumaczył to bardzo sprytnie. Na przykład, kiedy rodzice mieli gości, szukaliśmy drobnych po kieszeniach ich płaszczy. Wytłumaczył mi, że to nie jest nic złego, bo przecież w końcu i tak się u nas najedzą i napiją.

JACEK

Skończyłem szkołę podstawową w czasach, których wielu z państwa na pewno nie pamięta, tak zwanych stalinowskich. Pamiętam dokładnie dzień śmierci Józefa Stalina.
W domu wychowywany byłem raczej w poczuciu niezbyt wielkiej akceptacji tych czasów, mówiąc delikatnie. Słyszało się dowcipy rozmaite, bywali różni ludzie, te dowcipy opowiadane były cicho. Patrzyło się na ściany, patrzyło się na żyrandol i tak dalej, i tak dalej. Jako młody człowiek czułem, że nie jest to akceptacja tej rzeczywistości, która mnie otaczała zewsząd, a w szkole oczywiście było mówione kompletnie co innego, kompletnie odwrotnie. Byłem zachęcany do wstępowania do harcerstwa, do prac rozmaitych społecznych, gazetek ściennych i tak dalej, i tak dalej.
Udawało mi się z tego wyłgiwać, ale pamiętam dzień śmierci Stalina, kiedy weszła do zebranych na sali gimnastycznej pani dyrektor (nie będę wymieniał imienia i nazwiska, choć to już teraz jest tylko zabawne). Stanęła przed nami. Zapanowało takie długie milczenie i powiedziała: „Towarzysz Stalin nie żyje”. I zaczęła płakać.
I wtedy, chyba nie przesadzę, trzy czwarte zgromadzonych postąpiło podobnie. To znaczy też wyjęło chusteczki i łzy toczyły się jak grochy na brudną, brzydką podłogę sali gimnastycznej.

MARIANNA

Latem 1955 roku, dwa lata po śmierci Stalina, w Warszawie odbył się V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Wtedy tata po raz pierwszy spotkał ludzi z całego świata. W dzielnicy Koło z pewnością stanowiło to nie lada sensację, bo do tej części Woli nawet taksówkarze niechętnie jeździli, a drogi wciąż wyłożone były kocimi łbami. Gdy Janczarscy wracali z centrum miasta i wsiadając do taksówki, dziadek mówił: „Na Koło”, słyszał ponoć: „Proszę wysiadać. My tam na Koło nie jeździmy”.
Gdy jednak w 1959 roku Jacek Janczarski został uczniem Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Żeromskiego, bliżej centrum Warszawy, zaczął się dla niego nowy etap życia.

2 Talk-show Wieczór z Wampirem, prowadzący Wojciech Jagielski, gość Jacek Janczarski, RTL.
3 Wiesław Weiss, 33 × Trójka Polskie Radio. Program Trzeci Polskiego Radia w 33 odsłonach, Vesper, Poznań 2012, s. 263.
4 Czesław Janczarski, Portret z gałązek i ziół, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1970.
5 Krystyna Janczarska zmarła w Warszawie w 2005 roku.

 
Wesprzyj nas