Mroczny thriller Francka Thillieza – jednego z najbardziej poczytnych współczesnych francuskich autorów. W roku 2008 znika siedemnastoletnia Julie. Jej rower zostaje znaleziony pod drzewem. Wydarzeniem żyje całe Sagas – górskie miasteczko, w którym mieszkała zaginiona…


Jej ojciec, Gabriel Moscato, porucznik żandarmerii, rzuca się w wir rozpaczliwego, obsesyjnego śledztwa.

Któregoś dnia trafia do hotelu Falaise. Właściciel udostępnia mu spis gości i proponuje zapoznanie się z nim w pokoju numer dwadzieścia dziewięć na drugim piętrze. Wyczerpany miesiącem bezowocnych poszukiwań Gabriel zasypia. W środku nocy ze snu wyrywa go gwałtowne walenie w okno.

Z nieba leci grad martwych ptaków. Okoliczności są tym dziwaczniejsze, że mężczyzna znajduje się teraz na parterze, w pokoju numer siedem.

Zdezorientowany idzie do recepcji i dowiaduje się, że tak naprawdę jest rok dwa tysiące dwudziesty – a to oznacza, że od zaginięcia jego córki upłynęło ponad dwanaście lat…

 
Franck Thilliez
Zdarzyło się dwa razy
Przekład: Monika Szewc-Osiecka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 17 maja 2023
 
 

1

Posępny hotel Fala­ise leżał w wąskim, ska­li­stym leju doliny Arve, trzy kilo­me­try na wschód od Sagas. Za liczą­cym czter­dzie­ści sześć pokoi ośrod­kiem wzno­siła się wapienna ściana o wyso­ko­ści stu dzie­się­ciu metrów, która nawet latem w trzech czwar­tych pozo­sta­wała w cie­niu, poro­śnięta wątłą roślin­no­ścią i zasło­nięta od słońca przez białe i szare szczyty Alp Sabaudz­kich. Pano­wał tam wieczny chłód, nie­siony przez prąd lodo­wa­tego powie­trza zstę­pu­jący z ośnie­żo­nych szczy­tów – szcze­gól­nie dotkli­wie dało się to odczuć w kwiet­niu dwa tysiące ósmego roku, kiedy wio­sna spóź­niała się z nadej­ściem.
Zbli­żała się dwu­dzie­sta trze­cia trzy­dzie­ści, kiedy porucz­nik Gabriel Moscato poja­wił się w zapy­zia­łej recep­cji o ścia­nach obi­tych szorstką brą­zową wykła­dziną. Kolek­cja świąt­ków usta­wiona na pół­kach nada­wała temu miej­scu wygląd nie­zbyt god­nego pole­ce­nia sta­rego zajazdu. Żan­darm znał wła­ści­ciela dwu­gwiazd­ko­wego przy­bytku: Romu­ald Tan­chon przez dwa lata z rzędu zatrud­niał tu latem jego córkę i przy­jął ją na staż.
Męż­czyźni uści­snęli sobie ręce. Gospo­darz nie widział Gabriela już od jakie­goś czasu. Potężny funk­cjo­na­riusz żan­dar­me­rii – Moscato miał pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu – wyglą­dał, jakby posta­rzał się o dzie­sięć lat. Od jak dawna nie spał?
– Przy­kro mi z powodu pań­skiej córki – powie­dział Romu­ald Tan­chon. – Mam głę­boką nadzieję, że ją pan odnaj­dzie.
Już od mie­siąca Gabriel Moscato cier­pli­wie wysłu­chi­wał takich słów w Sagas, trzy­na­sto­ty­sięcz­nym mia­steczku wci­śnię­tym mię­dzy góry przez jakie­goś fun­da­tora, w każ­dym zaułku, w każ­dym skle­pie, do któ­rego wszedł. Miał tego dość, ale z grzecz­no­ści zmu­sił się, by ski­nąć głową. Osta­tecz­nie jego roz­mówcy chcieli mu tylko oka­zać współ­czu­cie.
– Odwie­dzam miej­sca noc­le­gowe dla przy­jezd­nych w oko­licy Sagas. Pro­szę wła­ści­cieli o uży­cze­nie mi do wglądu listy klien­tów, któ­rzy się u nich zatrzy­mali w okre­sie zagi­nię­cia mojej córki. Jeżeli odma­wiają, co potra­fię zro­zu­mieć, zapra­szam ich na poste­ru­nek, ale wiąże się to z wie­loma pro­ce­du­rami i kom­pli­ka­cjami. Jeśli się zga­dzają, zała­twiamy sprawę po cichu na miej­scu i wszy­scy na tym zyskują.
Romu­ald Tan­chon wyjął segre­ga­tor z komody znaj­du­ją­cej się za ladą.
– Zapo­mnijmy o pouf­no­ści. Jeśli tylko mogę pomóc…
Poło­żył segre­ga­tor przed Gabrie­lem, a sam wystu­kał coś na kla­wia­tu­rze kom­pu­tera.
– Mamy dwa tysiące ósmy rok, a ja wciąż nie zdo­ła­łem w pełni przejść na sys­tem infor­ma­tyczny. Na­dal zapi­suję rezer­wa­cje odręcz­nie, w sta­rym, dobrym reje­strze. Mam w nim wszystko: nazwi­sko, imię, datę przy­jazdu i wyjazdu, spo­sób płat­no­ści.
Zdjął ze ściany jeden z nie­licz­nych klu­czy. Więk­szość przy­jezd­nych przy­by­wała do Sagas, by odwie­dzić więź­niów w poło­żo­nym na pery­fe­riach mia­sta zakła­dzie kar­nym, w któ­rym w kosz­mar­nych warun­kach gniły ponad dwa tysiące osób. Tury­styka tutaj nie ist­niała. Zamiast ośrod­ków nar­ciar­skich w Sagas znaj­do­wały się wię­zie­nie, szpi­tal, sąd rejo­nowy i poste­ru­nek żan­dar­me­rii.
– Będę w recep­cji do pół­nocy – dodał Tan­chon. – Może pan zająć pokój dwa­dzie­ścia dzie­więć na tak długo, jak będzie potrzeba. Jeżeli mnie nie będzie, pro­szę przed wyjaz­dem wrzu­cić klucz do koszyka i zosta­wić segre­ga­tor na ladzie.
– Dzię­kuję, Romu­al­dzie.
Na ustach wła­ści­ciela pod gęstym czar­nym wąsem z lekko już widoczną siwi­zną – czter­dziestka nikogo nie oszczę­dza – na chwilę poja­wił się gry­mas nie­po­koju.
– Przy­naj­mniej tyle mogę zro­bić. Bar­dzo lubię Julie. Coś takiego ni­gdy nie powinno się zda­rzyć. Niech pan zła­pie tego dra­nia. – Wska­zał pal­cem na drzwi za swo­imi ple­cami. – Gdyby mnie pan potrze­bo­wał, pro­szę dzwo­nić.
Gabriel wszedł na dru­gie pię­tro. Pach­niało poli­tu­ro­wa­nym drew­nem i wil­go­cią. Nawet spe­cja­li­sta od psy­cho­lo­gii pozy­tyw­nej, nocu­jąc w takim miej­scu, dostałby depre­sji. Za oknem pokoju numer dwa­dzie­ścia dzie­więć w odle­gło­ści zale­d­wie dwu­dzie­stu metrów znaj­do­wała się urwi­sta ściana. Gabriel spoj­rzał w górę, ale nie zoba­czył ani jed­nej gwiazdy. Tylko nie­prze­nik­niony czarny mur, zza któ­rego sły­szał krzyki swo­jej córki.
Trzy­dzie­ści dwa dni pie­kła i cią­gle nic. Tam­tego popo­łu­dnia Julie nie wró­ciła do domu. Naza­jutrz, dzie­wią­tego marca rano, na skraju modrze­wio­wego lasu pora­sta­ją­cego gór­ski stok zna­le­ziono jej rower MTB. Julie tre­no­wała trzy razy w tygo­dniu, przy­go­to­wy­wała się do zawo­dów w Cha­mo­nix, które miały się odbyć w lipcu. Według eks­per­tów dziew­czyna miała gwał­tow­nie wyha­mo­wać po zjeź­dzie na zbo­czu mię­dzy Sagas a Albion, w odle­gło­ści pięć­dzie­się­ciu metrów od żwi­ro­wego par­kingu. Jej rower stał oparty o drzewo, powy­żej było widać ślady hamo­wa­nia.
Owczarki bel­gij­skie z psiej jed­nostki stra­ciły trop na wyso­ko­ści par­kingu. Julie, córka żan­darma i pie­lę­gniarki domo­wej. Pro­sta góralka, miło­śniczka sza­chów, przy­rody i kina, zawsze z apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym lub kamerą cyfrową w ręku. Śmi­głowce oraz dzie­siątki pie­szych funk­cjo­na­riu­szy zlu­stro­wały las, strome zbo­cza i pła­sko­wyże. Płe­two­nur­ko­wie prze­szu­kali dno rzeki, prze­szkody, karpy, pniaki, żela­stwo – wszystko, na czym mogły się zatrzy­mać uno­szone z prą­dem zwłoki.
Poza poszu­ki­wa­niami w tere­nie powo­łano grupę żan­dar­mów – nale­żał do niej Gabriel – która prze­słu­chi­wała przy­ja­ciół Julie i kole­gów z klasy. Odtwa­rzali jej roz­kład zajęć z tam­tego dnia, gro­ma­dzili nagra­nia z moni­to­ringu, linijka po linijce ana­li­zo­wali wykaz połą­czeń z jej tele­fonu. Wie­czo­rami w wol­nym cza­sie Gabriel na wła­sną rękę odwie­dzał pen­sjo­naty, zajazdy i hotele. Prze­py­ty­wał gospo­da­rzy albo pro­sił ich o listy gości, które prze­pi­sy­wał do swo­jego notesu. Pory­wacz – o ile to było porwa­nie – mógł pocho­dzić stąd, miesz­kać gdzieś w lesie albo na hali, ale mógł też być podróż­nym szu­ka­ją­cym oka­zji. Nie można było pomi­jać żad­nego tropu.
W pokoju numer dwa­dzie­ścia dzie­więć pano­wały spar­tań­skie warunki. Jedno krze­sło, brak stołu, tele­fon połą­czony z cen­tralą, ciemne zasłony, żenu­jąca łazienka z muszlą klo­ze­tową przy samym prysz­nicu. Nie widział tele­wi­zora, ale maleńka lodówka była sowi­cie zaopa­trzona w alko­hol. Julie w tym ośrodku przy­go­to­wy­wała śnia­da­nia, odku­rzała tę starą wykła­dzinę. Gabriel wyobra­ził ją sobie, jak skła­dała bie­li­znę poście­lową i ręcz­niki. Nie była to naj­lep­sza robota na świe­cie, ale pozwa­lała zaro­bić na kie­szon­kowe i zakup kamery. Którą skąd­inąd zare­kwi­ro­wano przed dwoma tygo­dniami jako dowód w spra­wie. W urzą­dze­niu nie było karty pamięci, ale to nie Gabriel ją wyjął. To pew­nie mało istotne, Julie mogła zgu­bić kartę albo ją wyrzu­cić, bo była uszko­dzona. Tak czy ina­czej, bra­ko­wało jej, i ten fakt nale­żało przy­naj­mniej odno­to­wać. W spra­wach o zagi­nię­cie każde odchy­le­nie od normy może się stać polem do inter­pre­ta­cji. Każda hipo­teza skła­nia do sta­wia­nia kolej­nej, pochła­nia czas, środki i zasoby ludz­kie.
Gabriel Moscato zacią­gnął zasłony, usiadł na łóżku i z ulgą zdjął buty. Mały palec u jego pra­wej stopy krwa­wił – to sku­tek pie­szego prze­mie­rza­nia Sagas. Wysłał do żony ese­mesa, żeby ją poin­for­mo­wać, że wróci późno. Wie­dział, że – otu­ma­niona anty­de­pre­san­tami – i tak go nie prze­czyta. Pożą­dli­wie spoj­rzał na barek, ale uznał, że tego wie­czoru lepiej będzie nie pić. Wyczer­pany, poma­so­wał gałki oczne, a następ­nie otwo­rzył spis gości na pią­tym marca, trzy dni przed tra­ge­dią. Skru­pu­lat­nie prze­pi­sy­wał wszyst­kie dane doty­czące następ­nych sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin: spraw­dzi w kar­to­te­kach i jeśli okaże się to konieczne, skon­tak­tuje się z wybra­nymi oso­bami. Mrów­cza, nie­wdzięczna praca – ale trzeba było przez to przejść.
– Znajdę cię, Julie. Przy­się­gam, że cię znajdę.
Gdzie jest jego córka? Skąd to gwał­towne hamo­wa­nie na zbo­czu, pięć­dzie­siąt metrów przed par­kin­giem? Czyżby spo­tkała jakie­goś zna­jo­mego? Czy ktoś przy­wią­zał do jej zwłok balast i wrzu­cił je do jeziora? A może prze­trzy­muje ją w ciem­nej piw­nicy setki kilo­me­trów stąd? Gabriel znał mro­żące krew w żyłach sta­ty­styki zagi­nięć. Upły­wa­jący czas działa zabój­czo, łamie wolę i pozba­wia nadziei nawet naj­tward­szych. Moż­liwe, że po upły­wie kilku mie­sięcy czy lat jego córka będzie już tylko imie­niem wykrzy­cza­nym w sercu gór.
Gdy zapi­sał czar­nym macz­kiem trzy strony, zmo­gło go zmę­cze­nie. Na próżno się opie­rał, wresz­cie wycią­gnął się na narzu­cie łóżka. A potem pła­kał, tak jak robił to pra­wie każ­dego wie­czoru – cza­sem przy­tu­lony do żony, innym razem sku­lony w jakimś kącie.
Czy tyle samo czasu poświę­camy na myśle­nie o naszych dzie­ciach, kiedy są one z nami? Czy kochamy je tak samo jak wtedy, gdy ich zabrak­nie? Gabriel nie wie­dział, jego wcze­śniej­sze życie już nie ist­niało. A przy­szłe miało być jedną wielką gehenną. Nie­za­leż­nie od wyniku poszu­ki­wań ich życie na zawsze pozo­sta­nie zmie­nione, zła­mane, wysu­szone od nad­miaru wyla­nych łez. Roz­my­śla­jąc o smut­nych minio­nych dniach, zamknął oczy. Otwo­rzył je, obu­dzony głu­chym dźwię­kiem. Coś ude­rzyło o szybę.
Wstał nie­pew­nie, krę­ciło mu się w gło­wie. Powlókł się do uchy­lo­nych prze­szklo­nych drzwi. Co się z nim dzieje? Nic nie rozu­mie­jąc, prze­szedł przez nie – zgod­nie z wszelką logiką na dru­gim pię­trze nie powinno być drzwi wycho­dzą­cych na zewnątrz – i zna­lazł się za hote­lem, na pozio­mie par­kingu.
Nagle poczuł prze­szy­wa­jący ból w lewym ramie­niu. Ptak, który w niego ude­rzył, leżał roz­trza­skany na asfal­cie z pół­otwar­tym żół­tym dzio­bem. Gabriel nie poj­mo­wał tego, co widzi. Kawa­łek dalej zoba­czył innego ptaka, który wyglą­dał jak nędzny worek z piór.
Wtem roz­le­gły się kolejne ude­rze­nia o bla­chę samo­cho­dów i dachówki. Opa­tu­leni w szla­froki ludzie wyska­ki­wali z pokoi i pod­no­sili ku niebu zaspane obli­cza. Z ciem­no­ści dzie­siąt­kami wyla­ty­wały czarne zwarte poci­ski i roz­bi­jały się pośród odgło­sów miaż­dżo­nego ciała. Oszo­ło­miony Gabriel wyco­fał się do pokoju, a w jego uszach roz­brzmie­wał głos sąsiada: „Widział pan? Widział pan? To apo­ka­lipsa!”. Tak, Gabriel widział. Oczy­wi­ście, że widział. Deszcz mar­twych pta­ków.

2

Inten­sywny sen minio­nej nocy spra­wił, że Gabriel długo nie mógł się dobu­dzić. Uniósł powieki. W ustach czuł nie­przy­jemny smak jak po prze­pi­ciu. Jego paty­ko­wate ciało leżało w poprzek łóżka w roz­grze­ba­nej pościeli, na brzu­chu, z roz­krzy­żo­wa­nymi ramio­nami. Obli­zał usta i z tru­dem odwró­cił głowę. Radio­bu­dzik po jego lewej ręce wska­zy­wał jede­na­stą jede­na­ście.
Jęk­nął w poduszkę wciąż prze­siąk­niętą opa­rami kosz­maru. Te mar­twe ptaki spa­da­jące z nieba, roz­bi­ja­jące się na beto­nie i maskach samo­cho­dów… Zadrżał na tę myśl. Od czasu zagi­nię­cia Julie miał sza­le­nie mocne, reali­styczne sny. Wstał i poczuł, że ma ciężką głowę, jakby spły­nęła do niej krew z całego ciała.
Musiało upły­nąć jakieś dwa­dzie­ścia sekund, zanim sobie przy­po­mniał, gdzie jest. Hotel. Pokój dwa­dzie­ścia dzie­więć, spis gości. O szyby stu­kał drobny deszcz zapo­wia­da­jący kiep­ski dzień. Rozej­rzał się dookoła. Nie zna­lazł ani swo­jego tele­fonu, ani segre­ga­tora, ani notesu. Na pod­ło­dze leżała torba z męskimi rze­czami, które do niego nie nale­żały. Przez opar­cie krze­sła prze­wie­szona była skó­rzana kurtka, a na szafce noc­nej zauwa­żył oku­lary w czar­nej opra­wie. Gdzie poło­żył ciem­no­gra­na­tową parkę? Dla­czego miej­sce solid­nych skó­rza­nych kow­bo­jek zajęły woj­skowe glany?
Na zewnątrz roz­legł się war­kot sil­nika. Gabriel pod­szedł do okna i z prze­ra­że­niem stwier­dził, że jego kosz­marny sen był jawą. Asfalt usiany był dzie­siąt­kami, a może nawet set­kami mar­twych pta­ków. Podob­nie jak w nocy pchnął bal­ko­nowe drzwi – które, swoją drogą, wciąż były uchy­lone – i schy­lił się, by czub­kiem palca dotknąć ptaka leżą­cego naj­bli­żej. Maleń­kie ciało było lodo­wate, oczy zaszły sza­rawą błoną. Pełen nie­do­wie­rza­nia wstał.
I w tej samej chwili uświa­do­mił sobie, że znaj­duje się na par­te­rze, dwa pię­tra niżej niż poprzed­niego dnia. Przez drzwi, które wła­śnie prze­kro­czył, do pokoju można było się dostać bez­po­śred­nio, z pomi­nię­ciem recep­cji, jak w mote­lach. Rzu­cił się do szafki noc­nej, na któ­rej leżał klucz z dużym bre­lo­kiem. Na wierz­chu bia­łej kuli wid­niał numer sie­dem.
Okej, okej, bez pośpie­chu, pomyśl. Naj­wy­raź­niej był w cudzym pokoju. Zasnął u sie­bie, pod nume­rem dwa­dzie­ścia dzie­więć, a obu­dził się w pokoju obcego czło­wieka. Może luna­ty­ko­wał? W sta­nie zamro­cze­nia był świad­kiem nie­zro­zu­mia­łej heka­tomby – wido­wi­ska rodem z fil­mów Hitch­cocka – a potem znowu zasnął.
Spraw­dził zawar­tość barku: nie­tknięta. Czyli nie pił. A może dał w pal­nik w swoim pokoju, a potem błą­dził kory­ta­rzami i otwo­rzył pierw­sze lep­sze drzwi? Ni­gdy niczego podob­nego nie prze­żył, ale od wielu dni kole­dzy mówili mu, żeby zwol­nił. Zagi­nię­cie córki, prze­pra­co­wa­nie, brak snu mogły spo­wo­do­wać zwar­cie w jego mózgu – ale jedno było pewne: musiało ist­nieć jakieś racjo­nalne wytłu­ma­cze­nie tej sytu­acji.
Zamy­ślony, boso wszedł na dru­gie pię­tro. Jeśli on spę­dził część nocy pod sió­demką, to gdzie się podziewa osob­nik, który powi­nien tam być? Dla­czego kow­boj porzu­cił swoje rze­czy? Znaj­du­jące się na końcu kory­ta­rza drzwi z nume­rem dwa­dzie­ścia dzie­więć były zamknięte na klucz. Zapu­kał. Nic. Zapo­wia­dał się kolejny trudny dzień.
Wró­cił do pokoju na dole i wybrał numer part­nera, z któ­rym pra­co­wał od zawsze. Włą­czyła się poczta gło­sowa. Nagrał wia­do­mość: „Tak, Paul, to ja. Nie uwie­rzysz. Przy­sną­łem w hotelu Fala­ise, a w nocy spadł deszcz mar­twych pta­ków. Sypały się z nieba set­kami jak grad! W każ­dym razie za jakieś pół godziny powi­nie­nem być na poste­runku. Jeśli uda mi się odzy­skać rze­czy. Wszystko ci wyja­śnię. Tschüss, tschüss”.
Zaraz potem zadzwo­nił do żony. Auto­mat odpo­wie­dział mu, że numer nie ist­nieje. Spró­bo­wał jesz­cze raz, uważ­nie wci­ska­jąc wła­ściwe kla­wi­sze. Sku­tek był taki sam.
– Co jest, kurwa?
Ruszył kory­ta­rzem w stronę recep­cji, gdzie kobieta, na oko czter­dzie­sto­let­nia, roz­ma­wiała przez tele­fon. Roz­łą­czyła się i nie omiesz­kała zer­k­nąć na jego bose stopy.
– Nie tylko u nas był deszcz pta­ków – powie­działa, cią­gle jesz­cze spa­ni­ko­wana. – Spa­dały wszę­dzie dookoła hotelu aż do wia­duktu przy wjeź­dzie do Sagas. Ni­gdy cze­goś takiego nie widzia­łam. Musiały przy­le­cieć z kolo­nii.
– Jakiej kolo­nii?
– Na pewno ją pan zauwa­żył, jadąc tu wczo­raj. Nie? Kolo­nia szpa­ków sta­cjo­nu­jąca nad brze­gami Arve. – Na widok wytrzesz­czo­nych oczu Gabriela pośpie­szyła z wyja­śnie­niami: – Spe­cja­li­ści twier­dzą, że około sied­miu­set osob­ni­ków przy­le­ciało tu z Europy Pół­noc­nej w dro­dze do Hisz­pa­nii. Trzy dni temu zro­biły sobie prze­rwę w Sagas. Lecące stado układa się na nie­bie w nie­sa­mo­wite kształty, a jego śpiew sły­chać w pro­mie­niu kil­ku­set metrów. Jeśli pan wyj­dzie i dobrze się wsłu­cha, sam pan usły­szy. – Zauwa­żyła, że Gabriel nie rozu­mie, ale nie nale­gała. – W czym mogę panu pomóc? Zatrza­snął pan pokój, a klucz został w środku?
– Nie, nie o to cho­dzi. Wczo­raj wie­czo­rem, około godziny… nie wiem już, w każ­dym razie późno, pan Tan­chon dał mi klucz do pokoju dwa­dzie­ścia dzie­więć. A obu­dzi­łem się w sió­demce z nie­swo­imi rze­czami. Pomy­śla­łem, że może luna­ty­ko­wa­łem czy coś w tym stylu.
Kobieta odwró­ciła się w stronę tablicy z klu­czami i zdjęła jeden z nich.
– To zna­czy, że nie­świa­do­mie zszedł pan z dru­giego pię­tra na par­ter z rękami wycią­gnię­tymi przed sie­bie jak zom­bie? I wszedł pan do innego pokoju?
– Nie widzę innego wyja­śnie­nia.
– A gdzie w takim razie jest klient spod sió­demki? W dwu­dzie­st­ce­dzie­wiątce?
– Moż­liwe.
– Nie­moż­liwe, ponie­waż klucz jest tutaj. Chyba że go oddał, a ja nie zwró­ci­łam uwagi. Prze­pra­szam, ale ta histo­ria z pta­kami mną wstrzą­snęła.
Gabriel był coraz bar­dziej zagu­biony. Nie zapa­mię­tał na przy­kład, że świątki na półce są takie brzyd­kie i że jest ich tak dużo. Miał pew­ność, że ni­gdy nie widział tego tan­det­nego zegara z obrazu Salva­dora Dalego Trwa­łość pamięci, który spły­wał z naroż­nika lady jak roz­to­piony ser. Moni­tor kom­pu­tera był jakby więk­szy i nie tak masywny jak poprzed­niego dnia.
Te szcze­góły spra­wiły, że poczuł się nie­swojo. Wszystko wyda­wało mu się zna­jome, a zara­zem inne, jakby stą­pał po gra­nicy mię­dzy dwoma świa­tami. Kobieta poło­żyła przed nim klucz od pokoju dwa­dzie­ścia dzie­więć i wystu­kała coś na kla­wia­tu­rze. Zer­k­nęła na ekran, a potem popa­trzyła pyta­jąco na Gabriela.
– Nie, nie, zde­cy­do­wa­nie coś tu nie gra, jak mówią. Pokój, w któ­rym się pan obu­dził, został zare­zer­wo­wany na jedną noc przez nie­ja­kiego Wal­tera Guf­fina, który jesz­cze się nie wymel­do­wał. To zna­czy, że albo jesz­cze jest w hotelu, albo wyszedł zoba­czyć, co się dzieje z pta­kami, ale wróci. Nie mam za to rezer­wa­cji pokoju, za który pan, jak twier­dzi, zapła­cił.
Gabriel prze­bie­rał pal­cami stóp na zim­nej posadzce. Chciał już tylko jed­nego: jak naj­szyb­ciej opu­ścić to pie­kielne miej­sce i wró­cić na poste­ru­nek. Za nim cze­kała w kolejce jakaś klientka. Młoda, ciem­no­włosa, cała w tatu­ażach. Na pewno przy­je­chała odwie­dzić któ­re­goś z więź­niów.
– Bo pan Tan­chon nie wpi­sał mnie do reje­stru ani do kom­pu­tera. Po pro­stu wypo­ży­czył mi pokój dwa­dzie­ścia dzie­więć na kilka godzin. Mia­łem odło­żyć klucz do koszyka, ale zasną­łem.
– Wypo­ży­czyć pokój? Romu­ald? Łatwiej namó­wiłby pan wega­nina do zje­dze­nia antry­kotu.
– Pro­szę pani, nie będziemy prze­cież dys­ku­to­wać o tym przez cały dzień. Niech mi pani da ten klucz, zabiorę swoje rze­czy. Za pięć minut go pani oddam.
Czter­dzie­sto­latka nie­chęt­nie podała mu klucz i zwró­ciła się do kobiety, która zaczy­nała się już nie­cier­pli­wić. Gabriel cały w ner­wach wszedł na górę. Co ona opo­wiada? „Wega­nina”? Ten hotel zaraz przy­prawi go o sza­leń­stwo.
Otwo­rzył drzwi i wszedł do pokoju dwa­dzie­ścia dzie­więć. Pusto, zaście­lone łóżko, zacią­gnięte zasłony. Pach­niało deter­gen­tami i odświe­ża­czem powie­trza. Pod­szedł do okna. Urwi­sko. W dole czarne i czer­wone plamy po mar­twych pta­kach. Wczo­raj, zanim poło­żył się spać, znaj­do­wał się dokład­nie w tym miej­scu, był tego pewien. Usiadł na mate­racu ze spi­sem gości i skru­pu­lat­nie prze­pi­sy­wał ich dane do notesu.
Rzu­cił okiem na łóżko, zaj­rzał do szu­flady w szafce noc­nej, na wypa­dek gdyby sprzą­taczka wło­żyła tam jego rze­czy. Gdzie ten cho­lerny notat­nik? Gdzie jego mun­dur? Co zro­bili z jego kow­boj­kami? Gdy wszedł do łazienki, ujrzał w lustrze swoje odbi­cie i zdę­biał. To nie był on.

3

Stał bez ruchu przed lustrem, wpa­tru­jąc się w swo­jego dublera. Nie, to był on – ale inny on. Głowa ogo­lona na zero, szpa­ko­wata bródka, kurze łapki w kąci­kach oczu i trzy poprzeczne zmarszczki prze­ci­na­jące czoło. Przy­ło­żył dło­nie do policz­ków, jego palce zsu­nęły się na pod­bró­dek, gdzie skóra lekko zwi­sała aż do szyi pokry­tej rzad­kim srebr­no­sza­rym zaro­stem. To był on, ale o wiele star­szy.
Poczuł, że ugi­nają się pod nim nogi, i przy­trzy­mał się umy­walki, by nie upaść. Ni­gdy nie widział gra­na­to­wego weł­nia­nego swe­tra, który miał na sobie. Jego dżinsy miały inny krój. Ciało było szczu­plej­sze, smu­klej­sze, miał wysta­jące oboj­czyki i widoczne ścię­gna na szyi. Oszo­ło­miony, zro­bił kilka kro­ków w tył i w absur­dal­nym odru­chu zaczął szu­kać swo­ich wło­sów w koszu na śmieci i odpły­wie prysz­nica. Gdzie ogo­lił głowę? Dla­czego? Co się stało z jego cia­łem?
Nie mógł się powstrzy­mać i znowu pod­szedł do lustra. Zaczął nacią­gać skórę, by pozbyć się zmarsz­czek. Oczy w kształ­cie mig­da­łów, bla­do­ró­żowe usta nale­żały do niego. Nie śnił. To było zbyt reali­styczne, miał pełną świa­do­mość wszyst­kiego. Był w pełni obu­dzony, a męż­czy­zna, któ­remu patrzył w oczy, to był on.
Prze­ra­ża­jące. Uniósł dolną kra­wędź swe­tra, spoj­rzał na swój brzuch z lekko nacią­gniętą skórą i na wysta­jące kości bio­drowe. Wła­sna ana­to­mia budziła w nim prze­strach. Zauwa­żył, że na szyi ma sznu­rek, na któ­rym wisiał klucz o skom­pli­ko­wa­nym ząb­ko­wa­niu. Dotknął go, usi­ło­wał sobie przy­po­mnieć, z jakich powo­dów nosi ten przed­miot na piersi. Na próżno. W panice wró­cił na kory­tarz i zacze­pił męż­czy­znę pcha­ją­cego wózek obła­do­wany pra­niem.
– Czy sprzą­tał pan pokój numer dwa­dzie­ścia dzie­więć? Był tam notes, tele­fon komór­kowy, służ­bowa kurtka w bar­wach żan­dar­me­rii z moimi papie­rami w środku.
Męż­czy­zna wyglą­dał na zbi­tego z tropu. Około czter­dziestki, łysy, z czo­łem pła­skim jak dno garnka. Jego ręce rug­by­sty były wyjąt­kowo owło­sione. Miał na sobie biały T-shirt z rysun­kiem czer­wono-bia­łej gitary elek­trycz­nej. Spoj­rzał na swo­jego roz­mówcę, odsła­nia­jąc sie­ka­cze.
– Co pan tu odsta­wia?
– A czy my się znamy?
Facet, wzro­stem równy Gabrie­lowi, ale potęż­niej­szy, spoj­rzał na jego bose stopy, a potem znowu na twarz. Jego oczy były jak czarne chmury na burzo­wym nie­bie. W końcu odwró­cił głowę i popa­trzył na swój gra­fik dyżu­rów.
– Tak, zna­li­śmy się. Zadzi­wiasz mnie. I nie, nie byłem w pokoju numer dwa­dzie­ścia dzie­więć, tej nocy nie był zajęty.
Pochy­lił się i odszedł ze swoim wóz­kiem, po czym znik­nął za jaki­miś drzwiami. Nie spoj­rzał wię­cej na Gabriela i nie powie­dział już ani jed­nego słowa. Skąd to chmurne spoj­rze­nie i pełen pre­ten­sji ton? Powie­dział: „Zna­li­śmy się”. W cza­sie prze­szłym.
Gabriel zszedł do pokoju, w któ­rym się obu­dził, żeby prze­szu­kać spor­tową torbę. Majtki, skar­petki, jed­no­lity nie­bie­ski T-shirt, kosme­tyczka i wię­cej nic. W jed­nej z kie­szeni skó­rza­nej kurtki znaj­do­wała się zapal­niczka z wygra­we­ro­waną głową wilka, w innej – bre­lok z guzi­kiem i przy­cze­pio­nymi trzema klu­czami, w tym jed­nym od samo­chodu. Nie­miecka marka. Schy­lił się do butów. Czter­dzie­ści cztery, pra­wie jego roz­miar: nosił czter­dzie­ści trzy. Drżącą ręką się­gnął po oku­lary. Paso­wały dosko­nale, ale nie miały żad­nego wpływu na jego wzrok. Widział czy­sto zarówno w nich, jak i bez nich.
To wszystko nie miało żad­nego sensu. Musiał usiąść. Zaraz się obu­dzi i uciek­nie z tego dłu­giego, obłęd­nego tunelu. Krą­żył po nim jak w naj­gor­szych hor­ro­rach. W rze­czy­wi­sto­ści nie było żad­nego desz­czu pta­ków. Może nawet jego córka nie zagi­nęła. Czeka na niego w domu. Zagrają razem w sza­chy albo pójdą pojeź­dzić na rowe­rze po gór­skich ścież­kach i lasach.
Spró­bo­wał jesz­cze raz zadzwo­nić do Paula, a potem do żony – na próżno. „Nie ma takiego numeru”. Jasne. To było w pakie­cie z obłę­dem. Dal­sze prze­mie­rza­nie tych kory­ta­rzy na bosaka nie wcho­dziło w grę. Wło­żył wycią­gniętą z torby parę skar­pet i ohydne, ale wygodne buty. Ciężka skó­rzana kurtka z baran­ko­wym koł­nie­rzem była odro­binę za duża, ale uznał, że jest okej. Odda te ciu­chy wła­ści­cie­lowi, kiedy lepiej roze­zna się w sytu­acji.
Minutę póź­niej podrep­tał do recep­cji ze ści­śnię­tym gar­dłem i dwoma klu­czami w dłoni.
– Zna­lazł pan w końcu swoje rze­czy? – zapy­tała kobieta.
– Czy Wal­ter Guf­fin na­dal się nie poja­wił?
– Nie.
– Muszę poroz­ma­wiać z Romu­al­dem Tan­cho­nem.
– Przy­kro mi, wyje­chał na cały dzień do Lyonu na spo­tka­nie w spra­wie plat­formy do rezer­wa­cji online. Musimy się otwo­rzyć na inną klien­telę oprócz rodzin osa­dzo­nych. Wiem, Sagas to paskudne mia­sto, ale oko­lice są ładne. Poza tym ośrodki nar…
– Pro­szę pani – prze­rwał jej – nazy­wam się Gabriel Moscato i jestem porucz­ni­kiem żan­dar­me­rii w Sagas. Znam pana Tan­chona, moja córka pra­co­wała w tym ośrodku w cza­sie waka­cji w ubie­głym roku i dwa lata temu. Przy­je­cha­łem tu wczo­raj wie­czo­rem, wzią­łem spis gości i…
– Gabriel Moscato? To pan jest ojcem tej dziew­czyny, któ­rej ni­gdy nie odna­le­ziono?
– Zmo­bi­li­zo­wa­li­śmy wszyst­kie siły, poszu­ki­wa­nia trwają. Minął dopiero mie­siąc, znaj­dziemy ją.
Kobieta pokrę­ciła głową i popa­trzyła na niego zdzi­wiona.
– Mie­siąc? Ale… Jaki dzień dziś mamy pana zda­niem?
Zasta­no­wił się.

– Dzie­wiąty, może dzie­siąty. Tak, dzie­siąty kwiet­nia. Jest czwar­tek, dzie­siąty kwiet­nia.
– Dzie­siąty kwiet­nia. A któ­rego roku?
– Dwa tysiące ósmego.
Przy­glą­dała mu się przez dłuż­szy czas bez mru­gnię­cia. Wresz­cie odpo­wie­działa – gło­sem, który zazgrzy­tał mu w uszach twardo jak dia­ment.
– Ale dziś jest szó­sty listo­pada dwa tysiące dwu­dzie­stego roku. Od zagi­nię­cia pań­skiej córki minęło dwa­na­ście lat.

4

Aby nie roz­jeż­dżać mar­twych pta­ków, jechał wolno sla­lo­mem, ale i tak nie był w sta­nie ich omi­nąć. Pod wiszą­cym nisko nie­bem w kolo­rze cementu zapar­ko­wał samo­chód żan­dar­me­rii przed mię­dzyg­minną oczysz­czal­nią ście­ków, na roz­le­głym ziem­nym placu, z któ­rego w dole widać było zabu­do­wa­nia zakładu uty­li­za­cji odpa­dów. Hałdy w kolo­rze brązu, ochry i sza­ro­ści, przy­po­mi­na­jące gigan­tyczne sutki, zasła­niały rzędy sosen i olch na brzegu Arve. Ze szczy­tów na ostat­nim pla­nie zstę­po­wały chmury, wpeł­za­jąc gru­bymi lśnią­cymi wstę­gami mię­dzy gór­skie ściany. Wyda­wało się, że niebo jest w zasięgu ręki, co burzyło nadzieję na ładną pogodę. W Sagas słońce potra­fiło nie świe­cić przez kilka tygo­dni. Miesz­kańcy nazy­wali ten prze­dłu­ża­jący się brak świa­tła „czarną śmier­cią”. Czarna śmierć pod­ko­py­wała morale i dra­stycz­nie pod­no­siła wskaź­nik samo­bójstw w doli­nie, zwłasz­cza jesie­nią. Potwier­dzały to ofi­cjalne sta­ty­styki.
Kapi­tan Paul Lacroix wysiadł z samo­chodu w towa­rzy­stwie Louise, o ćwierć wieku młod­szej od niego żan­darmki. Rozej­rzeli się po oko­licy i zoba­czyli zatrzę­sie­nie mar­twych pta­ków.
– Orni­to­lo­dzy twier­dzą, że kolo­nia wystra­szyła się cze­goś w środku nocy – wyja­śnił Paul. – Jeśli im wie­rzyć, te ptaki w ciem­no­ści pra­wie wcale nie widzą. Podobno setki tysięcy spa­ni­ko­wa­nych osob­ni­ków zry­wały się z gałęzi i zde­rzały ze sobą w powie­trzu na powierzchni wielu hek­ta­rów. Zezna­nia róż­nych świad­ków wska­zują, że stało się to mię­dzy drugą dzie­sięć a drugą dwa­dzie­ścia.
Pode­szli do cho­rą­żego Mar­ti­niego, zastępcy szefa grupy. Męż­czy­zna cze­kał na nich z rękami zaple­cio­nymi na piersi i dygo­tał. Z czubka nosa kapała mu woda. Listo­pa­dowy wiatr i deszcz chło­stały twa­rze i prze­ni­kały przez war­stwy ubrań. Uści­snęli sobie dło­nie, po czym Ben­ja­min Mar­tini – przy­po­mi­na­jący Toma Hanksa czter­dzie­sto­dwu­la­tek o potar­ga­nych krę­co­nych wło­sach – wska­zał na zaro­śla.
– Tam zna­leźli ciało. Chodź­cie za mną.
Miał bez­barwny głos i wosko­watą cerę, jak więk­szość miesz­kań­ców doliny. Trójka żan­dar­mów omi­nęła hałdy i powol­nym tem­pem kapi­tana, który uty­kał na prawą nogę, ruszyła mię­dzy drzewa. Męż­czy­zna roz­ło­żył chu­s­teczkę higie­niczną i podał Louise.
– Szpa­cze gówno na lewym łok­ciu.
– No nie… A to świ­nia!
Patrzył, jak kobieta z obrzy­dze­niem wyciera biały kleks.
– Jesteś pewna, że dasz radę? Wiesz, że mogę ci oszczę­dzić dal­szego ciągu?
Louise zwi­nęła chu­s­teczkę w kulkę i wsu­nęła ją do kie­szeni kurtki.
– Podobno jak przez to przejdę, będę ochrzczona.
Młoda kobieta wyprze­dziła go mar­szo­wym kro­kiem. Spo­so­bem poru­sza­nia się, wypro­sto­waną postawą i unie­sio­nym dum­nie pod­bród­kiem chciała poka­zać, jak bar­dzo jest zde­ter­mi­no­wana. Korzy­sta­jąc z chwili samot­no­ści, Paul roz­ma­so­wał sobie kolano. Kiedy w powie­trzu była wil­goć – czyli pra­wie zawsze – cho­ler­nie bolały go stawy.
Mar­tini podał im latek­sowe ręka­wiczki.
– Zwłoki zauwa­żyła około dzie­wią­tej dzie­sięć nie­jaka Isa­belle Davi­gny, kaja­karka. Pocho­dzi z Albion. Spły­wała Arve i foto­gra­fo­wała mar­twe ptaki na brze­gach. Kiedy zoba­czyła ciało, od razu zadzwo­niła na poste­ru­nek. Bru­net, Tar­dieu i ja przy­je­cha­li­śmy około dzie­sią­tej dwa­dzie­ścia i od razu zadzwo­ni­li­śmy do cie­bie.
Paul zauwa­żył kajak leżący na brzegu kawa­łek dalej.
– Gdzie jest Isa­belle Davi­gny?
– Zaczęła wymio­to­wać do wody, naprawdę była w kiep­skim sta­nie. Tar­dieu zabrał ją na poste­ru­nek.
Z wyście­ła­nej sosno­wymi igłami ziemi weszli na kamie­ni­sty lewy brzeg Arve. Tu i ówdzie leżały mar­twe szpaki i Paul miał wra­że­nie, jakby zna­lazł się w sce­ne­rii z filmu postapo. Pod­niósł wzrok. Trzy­sta metrów nad nimi, tuż pod war­stwą chmur, niebo pokry­wały strasz­liwe figury geo­me­tryczne. Jakby jakaś nie­wi­dzialna pasz­cza wydmu­chi­wała gigan­tyczne obłoki czar­nego pia­sku, które następ­nie wpa­dały w wir. Mimo noc­nej masa­kry szpaki znowu tań­czyły swój nie­sa­mo­wity balet.
Paul uważ­nie rozej­rzał się dookoła. Rzeka była w tym miej­scu sze­roka i rwąca, a woda miała zimny, nie­bie­ski odcień. Bystry nurt przy­cią­gał wielu kaja­ka­rzy. Nad Arve bez trudu można było się dostać pie­szo – albo od strony zakładu, albo drogą gminną, która przez kilka kilo­me­trów wio­dła wzdłuż brzegu. Ruszyli w kie­runku Bru­neta. Żan­darm foto­gra­fo­wał zwłoki tele­fo­nem komór­ko­wym i czu­wał nad tym, by nikt się do nich nie zbli­żał.
Jede­na­sta dzie­więt­na­ście. Zadzwo­nił tele­fon Paula. Nie­znany numer. Odrzu­cił połą­cze­nie, szybko wyłą­cza­jąc nie­sto­sowną melo­dię I Will Survive, i sta­nął w odle­gło­ści prze­pi­so­wego kroku od ofiary. Louise trzy­mała się na dystans.
Kapi­tan przy­kuc­nął. Oto jeden z tych dni, o któ­rych długo będzie się mówić w Sagas. Grad szpa­ków. I bru­talne mor­der­stwo, któ­rego ofiarę porzu­cono na wpół nagą na brzegu rzeki. Wspa­niały kąsek dla Cha­mar­la­ine’a, lokal­nego dzien­ni­ka­rza, który zaraz się tu pojawi ze swoim note­sem. W małych mia­stach infor­ma­cje szybko się roz­cho­dzą.
Przy­glą­dał się zwło­kom, usi­łu­jąc zacho­wać zimną krew. Pro­wa­dził z Mar­ti­nim wiele postę­po­wań w spra­wie samo­bójstw i tajem­ni­czych zgo­nów – ale ni­gdy nie były to sprawy kry­mi­nalne. Uspo­koił oddech, uru­cho­mił w smart­fo­nie funk­cję nagry­wa­nia i przy­stą­pił do wstęp­nych usta­leń. Oglę­dziny miej­sca zbrodni miał prze­pro­wa­dzić jesz­cze raz w obec­no­ści tech­ni­ków, ale uznał, że ważne są wra­że­nia, jakie odniósł na gorąco, w pierw­szym zetknię­ciu z ofiarą.
– Godzina oglę­dzin: jede­na­sta dwa­dzie­ścia dwie, szó­sty listo­pada dwa tysiące dwu­dzie­stego roku. Ciało kobiety rasy bia­łej, wiek nie­moż­liwy do okre­śle­nia, ale powie­dział­bym, że mię­dzy trzy­dzie­stym a czter­dzie­stym rokiem życia, zostało zna­le­zione przez Isa­belle Davi­gny z Albion pod­czas wycieczki kaja­kiem. W powie­trzu wil­goć, rano mżyło. Ofiara leży na ple­cach na lewym brzegu rzeki Arve, w osi pół­noc–połu­dnie, na wyso­ko­ści sta­cji uzdat­nia­nia wody i bystrzyn, dwa kilo­me­try na połu­dnie od mia­sta. – Pochy­lił się niżej nad zwło­kami. – Prawe ramię wykrę­cone na wyso­ko­ści barku pod kątem ponad dzie­więć­dzie­się­ciu stopni w sto­sunku do tuło­wia. Na czę­ści pra­wego uda leży szpak, widać krwawy ślad powstały wsku­tek ude­rze­nia. Praw­do­po­dob­nie zgon nastą­pił więc przed desz­czem pta­ków, który miał miej­sce tej nocy. – Odsu­nął się o krok. – Tro­chę krwi na lewej dłoni, na wyso­ko­ści paznokci. Włosy ciemny blond, jakieś trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Rysy nie do roz­po­zna­nia z powodu wybro­czyn. Na pierw­szy rzut oka widać, że prawy łuk brwiowy jest roz­bity, kości policz­kowe praw­do­po­dob­nie są poła­mane i stąd pocho­dzi opu­chli­zna. Nos rów­nież zła­many. Zwa­żyw­szy na obra­że­nia, moż­liwe, że ude­rzano ją w twarz dużym oto­cza­kiem lub innym kamie­niem, któ­rych dookoła jest pełno. W ustach czarna tka­nina użyta jako kne­bel. Praw­do­po­dob­nie są to skar­petki, tym bar­dziej że ofiara ma bose stopy.
Zer­k­nął na Louise. Dziew­czyna mru­gnęła na znak, że wszystko w porządku. Stała obok i zapi­sy­wała w note­sie każde jego słowo. Mówił dalej:
– W bez­po­śred­nim pobliżu ciała nie ma śla­dów jej butów. Liczne ska­le­cze­nia na sto­pach. Prawa stopa usta­wiona pod nie­na­tu­ral­nym kątem do nogi, być może kobieta zła­mała sobie kostkę. Dżinsy i majtki opusz­czone poni­żej kolan. Siniaki w gór­nej czę­ści ud po wewnętrz­nej stro­nie i… ekhm, moż­liwe krwa­wie­nie z waginy.
Wci­snął guzik i zro­bił prze­rwę. Dziew­czyna na pewno została zgwał­cona, a następ­nie zma­sa­kro­wana. Spró­bo­wał nie dopusz­czać do sie­bie tych czar­nych myśli, zro­bił wdech i mówił dalej:
– Ubrana w kurtkę zapiętą pod szyję na suwak. Mate­riał kurtki prze­dziu­ra­wiony w co naj­mniej dwóch miej­scach, uszko­dze­nia typowe dla broni pal­nej. Cze­kamy na tech­ni­ków i zakład pogrze­bowy, by roze­brać ciało na miej­scu i doko­nać oglę­dzin przed odjaz­dem do kost­nicy.
Wyłą­czył nagry­wa­nie i przez chwilę trwał bez ruchu nad biedną dziew­czyną, porzu­coną na brzegu rzeki jak zwy­kły śmieć. Jaka bestia mogła ją tak spo­nie­wie­rać, zamor­do­wać z takim okru­cień­stwem? Wstał z gry­ma­sem na ustach, ciężko opie­ra­jąc dło­nie na udach. Miał pięć­dzie­siąt dwa lata, a czuł się, jakby go zamu­ro­wano w ciele starca. Odwró­cił się w stronę Mar­ti­niego, który roz­ma­wiał przez tele­fon, a potem Louise.
– A jeśli to strzały prze­stra­szyły w nocy kolo­nię pta­ków? Prze­ra­żone hukiem szpaki zry­wają się z drzew. Zde­rzają się ze sobą, a jeden z nich spada na świeże zwłoki.
Louise nie odpo­wie­działa. Oczami wiel­kimi jak bilar­dowe kule wpa­try­wała się w szybko poru­sza­jący się dłu­go­pis, któ­rym robiła notatki.
– Nagry­wa­łem – wes­tchnął Paul. – Nie musia­łaś zapi­sy­wać.
Dziew­czyna scho­wała sprzęt do kie­szeni i znowu zain­te­re­so­wała się tru­pem.
– Tak, to bar­dzo moż­liwe – odparła. – W takiej sytu­acji zna­li­by­śmy dokładną godzinę zabój­stwa.
– Druga w nocy, z dokład­no­ścią do kilku minut. Zoba­czymy, co powie pato­log, ale wydaje mi się, że to sen­sowna hipo­teza. A ty co powiesz?
– Sprawca wepchnął jej skar­petki do ust, żeby nie mogła krzy­czeć. Na pewno została zgwał­cona i zamor­do­wana tutaj, na miej­scu.
– Dla­czego tak uwa­żasz?
– Ma opusz­czone spodnie. Poza tym to jest świet­nie osło­nięte miej­sce. Jasne, górą bie­gnie droga, ale po zacho­dzie słońca nie da się tu nikogo zoba­czyć. Nie ma oświe­tle­nia ani żad­nych budyn­ków dookoła. Szum wody zagłu­sza głos tłu­miony przez kne­bel. Zresztą o dru­giej w nocy mogła sobie krzy­czeć do woli, w oko­licy i tak nie ma żad­nych ludzi.
– A bose stopy? Jak to wyja­śnisz?
– Nie mam poję­cia. Stan jej stóp wska­zuje na to, że szła, a może nawet bie­gła bez butów. Może ktoś ją prze­trzy­my­wał w bagaż­niku samo­chodu albo w kam­pe­rze i udało jej się uciec. Ska­le­czyła się, ale szła dalej. Czy chciała wsko­czyć do Arve, żeby uciec przed napast­ni­kiem? Bo nie bar­dzo widzę, dokąd mogłaby pójść. Zwich­nęła kostkę: zwa­żyw­szy na kąt usta­wie­nia stopy, uraz jest poważny. I od razu upa­dła, w tym miej­scu. A potem nastą­pił dal­szy ciąg. Ta dzika bestia ją dopa­dła.
Taki sce­na­riusz był praw­do­po­dobny. W jaki spo­sób ofiara zna­la­zła się w oko­licy? Skąd się tu wzięła? Przy­wie­ziono ją samo­cho­dem, jak suge­ro­wała Louise?
– Abs­tra­hu­jąc od pta­ków, dziwna sprawa z tymi skar­pet­kami w ustach – dodała młoda kobieta.
– Hm?
– Skoro bie­gła boso, to zna­czy, że napast­nik miał jej skar­petki przy sobie. Kto spa­ce­ruje ze skar­pet­kami ofiary? Nie brzmi to zbyt logicz­nie. Tak mi się przy­naj­mniej zdaje.
– Wiesz, sprawy kry­mi­nalne są logiczne tylko w tele­wi­zji. Poza tym może jed­nak ucie­kała w skar­pet­kach? Skar­petki jakoś szcze­gól­nie nie chro­nią. Podob­nie z twoim wnio­skiem, jakoby do napa­ści sek­su­al­nej doszło tutaj: moż­liwe, że została zgwał­cona gdzie indziej, a sprawca prze­niósł zwłoki w to miej­sce i dopiero wtedy zsu­nął z niej spodnie. Albo jesz­cze ina­czej: zgwał­cił ją już mar­twą.
– Okropny jesteś.
– Tak, jestem okropny. Ni­gdy nie należy wycią­gać pochop­nych wnio­sków. Dla­tego w moim spra­woz­da­niu poprze­sta­łem na fak­tach.
– Dzię­kuję za nauki, kapi­ta­nie – odparła oschle.
Paul odwró­cił się w stronę grupy.
– Zawia­do­mię zastępcę pro­ku­ra­tora. W ciągu naj­bliż­szych godzin i dni będziemy mieli kupę roboty. To ozna­cza, że jeste­ście dys­po­zy­cyjni w week­endy i nikt się nie urywa w ciągu dnia, żeby ode­brać dzie­ciaki ze szkoły. Nie chcę, żeby ludzie znowu uznali żan­dar­mów z Sagas za nie­po­waż­nych. Ben­ja­min, prze­ka­żesz resz­cie?
Męż­czy­zna w mil­cze­niu ski­nął głową. W oczach Bru­neta, który robił zdję­cia, Paul zauwa­żył błysk pod­nie­ce­nia. Młody żan­darm nawet się uśmiech­nął.
– Uwa­żasz, że to miła odskocz­nia od codzien­no­ści, co? – wark­nął Paul. – To jest mar­twa dziew­czyna, a nie jakaś pie­przona roz­rywka. Zako­no­tuj to sobie we łbie i prze­stań się śmiać.
Bru­net się zaczer­wie­nił i spu­ścił głowę. Był jed­nym z począt­ku­ją­cych żan­dar­mów w samo­dziel­nej bry­ga­dzie tery­to­rial­nej w Sagas, zło­żo­nej z trzy­dzie­stu czte­rech osób – w tym trzech tech­ni­ków – i obej­mu­ją­cej zasię­giem obszar ponad dwu­dzie­stu tysięcy hek­ta­rów, podzie­lony na osiem gmin. Ze względu na liczne szczyty o wyso­ko­ści powy­żej tysiąca ośmiu­set metrów jed­nostka nosiła nazwę bry­gady gór­skiej i była upo­waż­niona mię­dzy innymi do pro­wa­dze­nia spraw kry­mi­nal­nych. I oto pod kie­row­nic­twem Paula miało ruszyć dro­bia­zgowe śledz­two. A on by­naj­mniej się z tego nie cie­szył.
– Zanim poja­wią się tech­nicy, spraw­dzimy oko­lice. Byłoby dobrze, gdy­by­śmy zna­leźli łuski i kamień, któ­rym napast­nik zma­sa­kro­wał twarz ofiary.
Zadzwo­nił do pro­ku­ra­tora, a następ­nie odsłu­chał wia­do­mość gło­sową, która kilka minut wcze­śniej przy­szła na jego pocztę gło­sową.
„Tak, Paul, to ja. Nie uwie­rzysz. Przy­sną­łem w hotelu Fala­ise, a w nocy spadł deszcz mar­twych pta­ków. Sypały się z nieba set­kami jak grad! W każ­dym razie za jakieś pół godziny powi­nie­nem być na poste­runku. Jeśli uda mi się odzy­skać rze­czy. Wszystko ci wyja­śnię. Tschüss, tschüss”.
Paul myślał, że to jakaś pomyłka, do chwili gdy usły­szał ostat­nie słowa. Odsłu­chał jesz­cze raz. Ten głos, ta into­na­cja. I to „tschüss, tschüss”. Tylko jedna osoba uży­wała takiego pozdro­wie­nia: Gabriel Moscato. Ale to było ponad dwa­na­ście lat temu.
Blady, wyłą­czył nagra­nie. Ten tele­fon w jed­nej chwili przy­wo­łał naj­gor­sze wspo­mnie­nia z jego życia. Uty­ka­jąc jak inwa­lida wojenny, wró­cił nad rzekę.
– Mia­łeś dziwną minę, jak roz­ma­wia­łeś przez tele­fon – zauwa­żyła Louise. – Co się dzieje?
Nagle Paul innym wzro­kiem popa­trzył na pokie­re­szo­waną twarz, blond włosy roz­sy­pane na kamie­niach i udrę­czone ciało. A jeśli… Czy to mogła być ona? Julie Moscato? Pokrę­cił głową i spoj­rzał na Louise.
– To był duch. Roz­ma­wia­łem z duchem.

5

Rozpacz­li­wie prze­trzą­sał zaka­marki swo­jej pamięci, ale nic się nie poja­wiało. Nic po dzie­sią­tym kwiet­nia dwa tysiące ósmego roku. A prze­cież gdyby prze­żył choć jedne uro­dziny, jedną gwiazdkę bez córki, jak mógłby o tym zapo­mnieć? Dla­czego jesz­cze nie zna­lazł Julie? Co przy­nio­sło śledz­two? I co robił przez te wszyst­kie lata?
Kart­ko­wał gazetę w hote­lo­wym lobby, pochła­niał arty­kuł za arty­kułem. Był oszo­ło­miony. Obcy na wła­snej pla­ne­cie. W jego gło­wie na topie był Obama, wciąż sły­szał jego prze­mó­wie­nie trans­mi­to­wane przez wszyst­kie tele­wi­zje świata, jego: Yes we can. Kim więc jest ten pyzaty olbrzym w jaskra­wo­czer­wo­nym kra­wa­cie, o wło­sach w kolo­rze siana? Dla­czego ogła­szają piątą rocz­nicę zama­chów, do któ­rych doszło w Paryżu w dwa tysiące pięt­na­stym roku? Czym są Uber i Deli­ve­roo? Opi­sy­wany świat nie był jego świa­tem. Ta enig­ma­tyczna tech­no­lo­gia, nie­zro­zu­miałe słowa, foto­gra­fie nie­zna­jo­mych osób…
Gabriel raz po raz powta­rzał datę publi­ka­cji gazety. Szó­sty listo­pada dwa tysiące dwa­dzie­ścia. Nie­moż­liwe. „To pan jest ojcem tej dziew­czyny, któ­rej ni­gdy nie odna­le­ziono?” Kłam­stwa! Julie zagi­nęła dopiero przed mie­sią­cem. Siły żan­dar­me­rii pro­wa­dzą wytę­żone poszu­ki­wa­nia. Przy­wiozą ją z powro­tem do Sagas i wszystko wróci na swoje miej­sce.
Dzie­siąty kwiet­nia dwa tysiące osiem, dzie­siąty kwiet­nia dwa tysiące osiem, dzie­siąty kwiet­nia dwa tysiące osiem… Może zwa­rio­wał. Może cała ta maska­rada była wytwo­rem jego umy­słu, kosz­ma­rem tak dopra­co­wa­nym, że choć zda­wał sobie z niego sprawę, nie potra­fił uciec. Prze­pa­lił mu się mózg.
Wyszedł z hotelu z oczami utkwio­nymi w roz­płasz­czo­nych na beto­nie pie­rza­stych kul­kach. Ruszył przed sie­bie – bez papie­rów, bez wspo­mnień, w ciu­chach Wal­tera Guf­fina. Przy­cho­dziły mu do głowy różne dzia­do­stwa: amne­zja albo, co gor­sza, alzhe­imer. Wyobra­ził sobie, że z tą spa­praną pamię­cią zbiegł ze szpi­tala, schro­nił się w tym mizer­nym hotelu, a wszy­scy go szu­kają. Zde­cy­do­wa­nie musi wró­cić do domu. Poroz­ma­wiać z żoną. Zro­zu­mieć, co się z nim stało.
Pogrze­bał w kie­szeni bluzy i wci­snął guzik na pude­łeczku dołą­czo­nym do klu­czy. Zamru­gały świa­tła i roz­legł się poje­dyn­czy dźwięk. Znał ten model mer­ce­desa z początku pierw­szej dekady dwu­dzie­stego wieku – był to jeden z naj­czę­ściej kra­dzio­nych wozów – ale więk­szość marek dookoła nic mu nie mówiła. Nie było już saxo, peu­ge­otów 206, gol­fów. Same dziwne modele o kształ­tach jak z kloc­ków Lego, w żywych kolo­rach, z dzi­wacz­nymi tabli­cami reje­stra­cyj­nymi.
Mimo obrzy­dze­nia chwy­cił za ogon dwa ptaki, które upa­dły na maskę mer­ce­desa, i poło­żył je na ziemi. W miej­scach ude­rzeń bla­cha była wgnie­ciona. Zaj­rzał do bagaż­nika: pusto. Usiadł za kie­row­nicą i spoj­rzał na swoje odbi­cie w lusterku. Wciąż był w cięż­kim szoku. Zmarszczki, sre­brzy­sty zarost na policz­kach. W jed­nej chwili się posta­rzał. O dwa­na­ście lat. Jakby odbył bru­talną podróż w cza­sie, jak Marty McFly w Powro­cie do przy­szło­ści.
Sie­dząc w samo­cho­dzie, usi­ło­wał chwy­cić się jakie­goś wspo­mnie­nia: z nadzieją na déjà vu popa­trzył na fotele. Na próżno. Odwią­zał sznu­rek, który miał na szyi, przyj­rzał się klu­czowi. Co to za klucz? Od drzwi wej­ścio­wych? Od jakiejś skrzynki?
W schowku zna­lazł latarkę, żarówki i paczkę papie­ro­sów. Wyjął jed­nego, pową­chał i w zamy­śle­niu wetknął sobie w usta. Wypluł go z obrzy­dze­niem, ale tytoń pozo­sta­wił na jego języku zna­jomy smak. To zna­czy, że palił. Od kiedy?
Włą­czył sil­nik i skie­ro­wał się do wyjazdu z par­kingu – nie był w sta­nie omi­jać chru­pią­cych pod kołami samo­chodu pta­sich tru­cheł – a zna­la­zł­szy się na dro­dze pro­wa­dzą­cej wąską doliną, ruszył pro­sto na połu­dnie. Spoj­rzał na tonące w chmu­rach czarne szczyty i strome zbo­cza. Nic się nie zmie­niło, urwi­ska i lasy odpo­wia­dały obra­zom zgro­ma­dzo­nym w jego pamięci. Roz­po­znał zapa­chy sosen i wil­got­nej gleby: to go uspo­ko­iło.
Gdy uje­chał kilo­metr, jego oczom uka­zał się nie­sa­mo­wity widok pta­ków tań­czą­cych na nie­bie. A więc to jest ta słynna kolo­nia szpa­ków! No, teraz już tro­chę pomniej­szona. Przy­glą­dał się figu­rom, w jakie ukła­dały się zwie­rzęta – cza­sem zwar­tym, cza­sem roz­cią­gnię­tym – w pew­nym momen­cie miał wra­że­nie, że widzi pul­su­jące serce.
I wtedy tra­fił na posu­wa­jący się wolno trzy­dzie­sto­me­trowy sznur samo­cho­dów. Zro­zu­miał, co się dzieje: poni­żej, na brzegu Arve, dostrzegł grupkę gesty­ku­lu­ją­cych ludzi w mun­du­rach. Żan­darmi. Z miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wał, nie był w sta­nie ich roz­po­znać. Chłopcy roz­ło­żyli biały namiot, by ukryć coś przed wzro­kiem cie­kaw­skich. Zwa­żyw­szy na zasto­so­wane środki, musiało cho­dzić o zwłoki. Trup w Sagas.
Gabriel mocno zaci­snął dło­nie na kie­row­nicy. Od razu wyobra­ził sobie Julie leżącą na antra­cy­to­wych oto­cza­kach, z obrzmiałą białą twa­rzą jak u topielca. Wresz­cie ją zna­leźli. Mar­twą. Jego córkę. Wci­snął klak­son, nie­bez­piecz­nie wyprze­dził kilka samo­cho­dów, po czym gwał­tow­nie skrę­cił, ocie­ra­jąc się o barierki. Ale musiał wie­dzieć.
Droga wiła się stro­mym zbo­czem. Dalej maja­czył cień Sagas, jakby osa­dzo­nego w skal­nym gnieź­dzie. Beto­nowe gminne mia­sto, niecka zanie­czysz­czona przez nie­prze­rwany ruch cię­ża­ró­wek na auto­stra­dzie A40. Miesz­kańcy sąsied­nich miej­sco­wo­ści – oraz eskor­to­wani przez żan­dar­mów więź­nio­wie – przy­jeż­dżali tam jedy­nie do leka­rza lub do pracy. Szpi­tal, ostat­nia oznaka cywi­li­za­cji przed Lyonem, był obok zakładu kar­nego naj­więk­szym pra­co­dawcą w doli­nie.
Skrę­cił w pierw­szy zjazd z ronda, na któ­rym stał drew­niany posąg niedź­wie­dzia – mimo że żad­nego niedź­wie­dzia ni­gdy w oko­licy nie było, o czym Gabriel dosko­nale wie­dział – wje­chał na kamienny wia­dukt i ruszył w kie­runku, z któ­rego przy­je­chał, jed­nak dru­gim brze­giem Arve, drogą gminną pro­wa­dzącą do zakładu uty­li­za­cji odpa­dów. Rów­nież tutaj leżało mnó­stwo mar­twych pta­ków, a setki tysięcy żywych wiro­wały nad jego głową, wyda­jąc z sie­bie ostre piski przy­po­mi­na­jące odgłos, jaki powstaje przy pocie­ra­niu o sie­bie dwóch kawał­ków szkła. Gło­śno, ze wszyst­kich sił pomo­dlił się, by ciało wyrzu­cone przez rzekę nie nale­żało do jego córki.

 
Wesprzyj nas