Wszyscy się kiedyś zestarzejemy – „Chwile wieczności” mogą nas do tego przygotować. Na książkę Kjersti Annfinsen składają się dwie przejmujące, pełne gorzkiego humoru powieści, które stanowią bezkompromisowe rozliczenie z życiem w późnej starości.
Niemal wszyscy, których Birgitte znała, już nie żyją. Jej świat zaczyna zawężać się do czterech ścian. Ale starość nie oznacza dla niej rezygnacji z życia – tego, które już za nią i do którego wraca pamięcią, ani tego, które skrywa przed nią niespodziewaną miłość po dziewięćdziesiątce.
Birgitte wspomina swoją karierę kardiochirurżki w środowisku zdominowanym przez mężczyzn, rozmyśla o rodzinie, także tej, której nigdy nie założyła, podtrzymuje ostatnie znajomości i – mimo mądrości, wieku i doświadczenia – nie chce zrezygnować z marzeń.
Ta inteligentna, dowcipna kobieta próbuje pogodzić się z życiem, rozmyślając o przeszłości i o tym, co jej pozostało w tym coraz bardziej obcym świecie.
Kjersti Anfinnsen, ur. 1975, norweska pisarka mieszkająca w Oslo. Ukończyła kurs kreatywnego pisania na Akademii Sztuki Współczesnej w Tromsø, na co dzień pracuje jako dentystka. W 2020 r. otrzymała norweską nagrodę Havmanna. Jej trzecia powieść „Chwile wieczności” była w 2022 roku norweską kandydaturą do Nagrody Literackiej Unii Europejskiej.
Chwile wieczności
Przekład: Karolina Drozdowska
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 27 lutego 2023
Grand Hotel
Trzymamy się kurczowo swoich foteli, tak jak trzymamy się kurczowo życia. Popełniłam błąd i przyjęłam zaproszenie do Rikshospitalet w Oslo, by odebrać wyróżnienie za dawne osiągnięcia. Trochę winię Javiéra, który z właściwym sobie urokiem przekonał mnie do tej podróży. Uznał, że potrzebuję uwagi i zainteresowania. Nasze wspólnie snute fantazje sprawiły, że zapomnieliśmy, jak mizerne jest nasze zdrowie, więc wybraliśmy się w tę podróż zgodnie ze złożoną sobie nawzajem obietnicą i byliśmy bardzo zaskoczeni, widząc, jak bardzo starość daje nam się we znaki.
Nie mamy teraz odwagi opuścić pokoju hotelowego. Bo możliwe, że nie zdołamy do niego wrócić. Ślizgawica na dworze bezpośrednio zagraża naszemu życiu. Poza tym jest zimno. Siedzimy więc na fotelach pod kołdrami i wyglądamy przez okna w oczekiwaniu, aż ktoś nas stąd odbierze. To znaczy: Javiér zasnął, a ja prawie nic nie widzę.
Ceremonia
Ze zbijania się ludzi w gromady rzadko wynika coś dobrego. Zaraz pod powierzchnią uśmiechów i braw czyhają kolejne warstwy krytyki oraz pouczeń. Zebrani wstają i klaszczą dalej. Zdążyłam zapomnieć, że nie lubię uwagi i zainteresowania. Przyszła tu moja norweska rodzina. Jest dość nieliczna. Prezes Norweskiego Stowarzyszenia Chirurgów Klatki Piersiowej demonstruje etui z pozłacanym medalem.
Nazywa mnie pionierką.
– Birgitte Solheim to pierwsza norweska kardiochirurżka. Potem w jej ślady poszły jeszcze cztery kobiety – mówi.
Nie komentuje, jak skandalicznie niska jest ta liczba. Docierają do mnie fragmenty jego przemówienia. Opowiada coś o mojej karierze, wyszczególnia innowacje, do których powstania się przyczyniłam. Przyznam, że trochę mi to nawet schlebia, ale na sali nie dostrzegam żadnych kolegów ani koleżanek. Ani jednego czołowego kardiochirurga. Nie ukrywam, że to ich uznania mi brakuje, ale rozumiem, dlaczego nie przyszli, są pewnie zbyt zajęci walką o miejsce w hierarchii.
Codzienny spacer
Promienie słoneczne omiatają teren cmentarza. Wskazuję groby mojej siostry i Gudrun. Następnie idziemy do matki i ojca, ich skromne nagrobki stoją przy samym murze, w cieniu kasztanowca.
Jak na ironię blisko siebie, jeden przy drugim.
Na obu grobach zasadzono ciemierniki. Zaczynam myśleć o wojnie. Pamiętam, że któregoś dnia siedziałam za sofą i płakałam, bo zobaczyłam na ulicy rannego konia, ale oboje rodziców zareagowało tylko syknięciem „Siedź cicho”. Ojciec był milczący, ale matka zachowywała się jak zwykle: miała nad nami władzę. Dawała nam to, czego potrzebowaliśmy i za czym tęskniliśmy, nawet wtedy, gdy sami nie wiedzieliśmy, co to takiego. Gdy pozwoliła nam już pojąć, że dostrzega nas i rozumie, odrzuciła nas, jedno po drugim, z tak wielką mocą, że czułam się, jakbym wpadła w otchłań, otchłań, której od tego czasu nic już nie zdołało wypełnić.
Javiér bierze mnie za rękę i prowadzi dalej.
Przylot
Javiér jest zmęczony po trudach ostatnich dni. Jego głowa spoczywa oparta o ściankę kadłuba samolotu. Światła w kabinie gasną. Wyglądam przez owalne okienko. Panuje za nim ciemność, nieprzenikniona ciemność, i słyszę, jak Javiér oddycha. Wydechy wydobywają się z głębi jego piersi. Za każdym razem, gdy patrzę na niego w takiej sytuacji, jakiś głos we mnie mówi: „Mój wielki ptak, mój stary pies”, ale nie jestem pewna, skąd ten głos się bierze, i czuję się nim zażenowana. Podkładam swój szal pod brodę Javiéra.
W głośnikach rozlega się komunikat, że czekamy na pozwolenie na lądowanie. Będziemy krążyć nad Laskiem Bulońskim, aż przyjdzie nasza kolej. Czuję, jak samolot gwałtownie skręca, przechylając się na jedną stronę, tak że widać światła na ziemi.
– Zobacz, Paryż jaśnieje – szepcę do Javiéra, ale on rzecz jasna śpi.
Samolot leci dalej w nieprzeniknioną, wibrującą ciemność.
Dysharmonie
Uzgodniliśmy, że nasze życie we dwoje będzie najważniejsze, ale mimo to zatrzymuję swoje stare mieszkanie na rue des Thermopyles. Gdy Javiér jest w gorszym humorze, znajduję wymówkę, by pomieszkać trochę u siebie. Robię to też wtedy, gdy on zaczyna przesadzać ze swoimi łagodnymi, czułymi słowami. Z taką tam sentymentalną paplaniną. Jadę wówczas taksówką do siebie, by podlać kwiaty, zobaczyć, co się dzieje w biurze pogrzebowym, sprawdzić bezpieczniki, odebrać pocztę, wsypać kulki na mole do szaf, pogawędzić trochę z Michelem M., gdy ten wpada z wizytą. Zazwyczaj pozwalam sobie na tygodniową nieobecność.
– Ach, jesteś już? – pyta Javiér, gdy wracam do domu. – Myślałem, że dopiero co wyszłaś.
– Byłam tylko na chwilę w sklepie.
Tak sobie z nim żartuję.