Drugi tom wizjonerskiej serii, kanonu literatury science fiction, powieść o odwiecznym pragnieniu eksplorowania wszechświata, a także o reakcji wszechświata na ludzkość oraz o niszczącej rywalizacji Ziemian z innymi inteligentnymi bytami..


Dziewięć lat po katastrofalnej misji Discovery połączona ekspedycja amerykańsko-rosyjska wyrusza w kierunku Jowisza, by dotrzeć do statku i zasobów pamięci komputera pokładowego. Mogą się tam znajdować wskazówki, co wcześniej poszło nie tak i co przytrafiło się Davidowi Bowmanowi.

Niespodziewanie Amerykanom i Rosjanom wchodzą w paradę Chińczycy. Rozpoczyna się swego rodzaju wyścig.

Tymczasem istota, która była Davidem Bowmanem, jedynym człowiekiem zdolnym rozwikłać zagadkę monolitu krążącego wokół Jowisza, wyrusza na Ziemię z własną misją…

***

Śmiały skok przez Układ Słoneczny i godny następca Odysei kosmicznej 2001.
Carl Sagan

Arthur C. Clarke (1917-2008) – autor ponad 60 książek, klasyk literatury SF i wizjoner, który przewidział m.in. powstanie satelitów telekomunikacyjnych i stacji kosmicznych. Publikował od początku lat 50. XX wieku, a już w 1953 r. ukazał się jego bestsellerowy Koniec dzieciństwa. Zdobył wszystkie najważniejsze nagrody w dziedzinie literatury science fiction: Hugo, Nebula, Nagrodę Campbella, Nagrodę Locusa i Nagrodę Jupitera, a w 1998 r. otrzymał tytuł szlachecki. Jego prozę kilkakrotnie ekranizowano – najbardziej znany jest film 2001. Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka, za którego scenariusz Clarke i Kubrick byli nominowani do Oscara.

Arthur C. Clarke
Odyseja kosmiczna 2010
Przekład: Radosław Kot
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 24 stycznia 2023
 
 

Przedmowa

Czternaście lat minęło — 2010 z perspektywy roku 1996
Raz jesz­cze przy­cho­dzi mi przyj­rzeć się cze­muś, czego począ­tek jest już odle­gły o ponad trzy­dzie­ści lat, przy czym były to lata wypeł­nione nauko­wymi i tech­no­lo­gicz­nymi odkry­ciami, które zmie­niły nasz świat nie­mal nie do pozna­nia. Gdy zaczy­na­łem pisać powieść Ody­seja kosmiczna 2001 (a pisa­łem ją na maszy­nie, zda­rza wam się jesz­cze je widy­wać?), od pierw­szego kroku Neila Arm­stronga na Księ­życu dzie­liło nas pięć lat, księ­życe Jowi­sza były tylko jasnymi punk­tami w oku­la­rach tele­sko­pów i wie­dzie­li­śmy o rzeź­bie ich powierzchni tyle, co pre­ko­lum­bij­scy kar­to­gra­fo­wie o Ame­ryce. Jed­nak teraz, gdy piszę te słowa, dys­po­nu­jemy obra­zami tych glo­bów dostar­czo­nymi przez sondę kosmiczną Gali­leo, uka­zu­ją­cymi detale o śred­nicy led­wie kilku metrów. Co jesz­cze dziw­niej­sze, mogę w każ­dej chwili przy­wo­łać te obrazy na ekra­nie moni­tora w moim gabi­ne­cie za pomocą led­wie kilku ude­rzeń w kla­wia­turę (gdy zaś wci­snę coś nie tak, co zda­rza się cał­kiem czę­sto, sły­szę zna­jomy głos mówiący: „Przy­kro mi, Dave, nie mogę tego zro­bić”).
Nie da się zatem ukryć, że pewne ele­menty try­lo­gii „Ody­sei kosmicz­nej”, z tomami obmy­śla­nymi w latach 1964, 1982 i 1987, odda­liły się od współ­cze­sno­ści jak, nie przy­mie­rza­jąc, powie­ści Jane Austen. I żadne korekty czy rewi­zje pier­wot­nych wydań nie zdo­ła­łyby tego zmie­nić, rów­nie dobrze można by pró­bo­wać „uno­wo­cze­śnić” Pierw­szych ludzi na Księ­życu Her­berta Geo­rge’a Wel­lsa.
Zde­cy­do­wa­łem się więc przy oka­zji wzno­wie­nia pozo­sta­wić tekst (oraz dedy­ka­cję, wstęp i podzię­ko­wa­nia) bez zmian i dodać tylko na końcu krótki komen­tarz na temat nie­zwy­kłych prze­mian tech­no­lo­gicz­nych, jak i poli­tycz­nych, które zaszły od chwili, gdy pierw­szy raz zasia­dłem ze Stan­leyem Kubric­kiem do pracy nad sce­na­riu­szem filmu 2001: Ody­seja kosmiczna. A było to 22 lipca 1964 roku w jed­nym z lokali sieci Tra­der Vics.
I mam nadzieję, że to wystar­czy. Przy­naj­mniej chwi­lowo – do roku 2010. Czy też może raczej 2001…

Od autora

Powieść Ody­seja kosmiczna 2001 powstała w latach 1964–1968 i została opu­bli­ko­wana w lipcu 1968, wkrótce po pre­mie­rze filmu. Jak opi­sa­łem to w The Lost Worlds of 2001, książka i sce­na­riusz powsta­wały rów­no­cze­śnie, z pełną wymianą infor­ma­cji w obu kie­run­kach. Zda­rzało się zatem, że popra­wia­łem coś w tek­ście po wpro­wa­dze­niu nowych wąt­ków w fil­mo­wej wer­sji opo­wie­ści, co było doświad­cze­niem oso­bli­wym i z pew­no­ścią mało eko­no­miczną formą two­rze­nia.
W ten spo­sób jed­nak książka i film stały się sobie bliż­sze, niż zwy­kle się to zda­rza. Z dru­giej strony mamy także zasad­ni­cze róż­nice. W powie­ści sta­tek kosmiczny Disco­very zdą­żał do Jape­tusa, naj­bar­dziej tajem­ni­czego z wielu księ­ży­ców Saturna. Po dro­dze zaś prze­szedł bli­sko Jowi­sza, wyko­rzy­stu­jąc silne pole gra­wi­ta­cyjne olbrzyma w celu przy­spie­sze­nia, by prze­być ostatni odci­nek podróży niczym „wystrze­lony z procy”. To samo zda­rzyło się w 1979 roku son­dom kosmicz­nym Voy­ager pod­czas pierw­szego dokład­niej­szego bada­nia gazo­wych olbrzy­mów.
Stan­ley Kubrick mądrze daro­wał sobie ten wątek w fil­mie i u niego do kon­fron­ta­cji czło­wieka i mono­litu docho­dzi pośród księ­ży­ców Jowi­sza. Saturn cał­kiem znik­nął ze sce­na­riu­sza, lecz Douglas Trum­bull wyko­rzy­stał zdo­byte wów­czas doświad­cze­nie do stwo­rze­nia pier­ścieni pla­nety we wła­snej pro­duk­cji Niemy wyścig.
W poło­wie lat sześć­dzie­sią­tych nikt nawet nie przy­pusz­czał, że pierw­sze podej­ście do eks­plo­ra­cji księ­ży­ców Jowi­sza wyko­nany nie w następ­nym stu­le­ciu, ale już po pięt­na­stu latach. Nikomu też nie śniły się cudow­no­ści, na które przyj­dzie tam tra­fić, cho­ciaż obec­nie możemy mieć pew­ność, że odkry­cia poczy­nione przez obie sondy Voy­ager zbledną pew­nego dnia wobec nowych zna­le­zisk. W cza­sie pisa­nia Ody­sei kosmicz­nej 2001 Io, Europa, Gani­me­des i Kal­li­sto były zale­d­wie punk­tami świetl­nymi i nawet naj­po­tęż­niej­sze tele­skopy nie były w sta­nie powie­dzieć nam o nich nic wię­cej. Teraz wiemy już, jakie to są światy, każdy z nich wyjąt­kowy i nie­po­wta­rzalny, przy czym Io oka­zał się naj­bar­dziej aktyw­nym wul­ka­nicz­nie cia­łem nie­bie­skim w całym Ukła­dzie Sło­necz­nym.
Jed­nak bio­rąc pod uwagę wszyst­kie oko­licz­no­ści, zarówno film, jak i książka cał­kiem nie­źle się obro­niły w tej pró­bie czasu, przed­sta­wie­nia Jowi­sza zaś nie są jakoś spe­cjal­nie sprzeczne z obra­zami uzy­ska­nymi z kamer Voy­agera. Nie­mniej, cokol­wiek by pisać o tym dzi­siaj, trzeba brać pod uwagę odkry­cia z 1979 roku i fakt, że jowi­szowe księ­życe nie są już nie­zba­da­nym tery­to­rium.
Jest jesz­cze inny, bar­dziej sub­telny, psy­cho­lo­giczny czyn­nik, który także należy uwzględ­nić. Ody­seja kosmiczna 2001 powstała w epoce już minio­nej, która zakoń­czyła się w chwili, gdy Neil Arm­strong posta­wił stopę na powierzchni Księ­życa. Gdy Stan­ley Kubrick i ja zaczę­li­śmy pra­co­wać nad „wzor­co­wym fil­mem science fic­tion” (jak on to okre­ślił), do 20 lipca 1969 roku było jesz­cze dobre kilka lat. Osta­tecz­nie jed­nak histo­ria i fik­cja splo­tły się nie­ro­ze­rwal­nie.
Astro­nauci misji Apollo widzieli już nasz film, gdy szy­ko­wali się do lotu na Księ­życ. Załoga Apolla 8, która w Boże Naro­dze­nie 1968 roku ujrzała drugą stronę srebr­nego globu – był to pierw­szy raz, gdy czło­wiek mógł to uczy­nić bez­po­śred­nio – wspo­mi­nała potem, że bar­dzo ich kusiło, by zamel­do­wać przez radio o dostrze­że­niu wiel­kiego czar­nego mono­litu. Nie­stety roz­są­dek zwy­cię­żył.
Póź­niej zda­rzyły się prze­dziwne wypadki, które w pewien spo­sób naśla­do­wały sztukę. Mam na myśli przede wszyst­kim histo­rię lotu Apolla 13 w 1970 roku. Nie dość, że moduł zało­gowy otrzy­mał wów­czas nazwę Odys­sey, to tuż przed wybu­chem zbior­nika z tle­nem, co zmu­siło załogę do prze­rwa­nia misji, odtwo­rzyła ona Tako rze­cze Zara­tu­stra Richarda Straussa, motyw koja­rzony z fil­mem.
Gdy doszło do utraty zasi­la­nia, Jack Swi­gert zwró­cił się przez radio do kon­troli misji: „Houston, mamy pro­blem”. Podob­nie (i przy podob­nej oka­zji) zwró­cił się w powie­ści Hal do Franka Poole’a: „Prze­pra­szam, że prze­ry­wam uro­czy­stość, ale mamy pro­blem”.
Gdy póź­niej opu­bli­ko­wano raport z misji Apolla 13, Tom Paine, admi­ni­stra­tor NASA, przy­słał mi egzem­plarz doku­mentu z komen­ta­rzem przy sło­wach Swi­gerta: „Było dokład­nie tak, jak zapo­wia­da­łeś, Arthu­rze”. Na­dal czuję się tro­chę nie­swojo, ile­kroć o tym pomy­ślę, cał­kiem jak­bym w pewien spo­sób był odpo­wie­dzialny za ich pro­blemy.
Kolejne podo­bień­stwo było znacz­nie mniej dra­ma­tyczne, ale za to nader wymowne. Jedna z naj­cie­kaw­szych tech­nicz­nie scen filmu to ta, w któ­rej Frank Poole biega w środku olbrzy­miej „wirówki” two­rzą­cej część zało­go­wej prze­strzeni Disco­very. Może to robić dzięki sztucz­nej gra­wi­ta­cji wytwa­rza­nej przez ruch obro­towy modułu. Nie­mal dzie­sięć lat póź­niej załoga sta­cji kosmicz­nej Sky­lab spró­bo­wała zro­bić coś podob­nego na gład­kiej powierzchni w pier­ście­niu maga­zy­no­wym. Sky­lab nie został wpra­wiony w ruch obro­towy, ale zało­ganci i tak zna­leźli spo­sób – odkryli, że jeśli będą bie­gać niczym myszy w koło­wrotku, osią­gną efekt optycz­nie nie­odróż­nialny od tego, co poka­zano w fil­mie.
Prze­słali nagra­nie z tego ćwi­cze­nia na Zie­mię, oczy­wi­ście z wła­ści­wym pod­kła­dem muzycz­nym oraz komen­ta­rzem: „Stan­ley Kubrick powi­nien to zoba­czyć”. I tak się stało: wysła­łem mu nagra­nie w for­ma­cie wideo (ni­gdy mi go nie ode­słał, ale Stan­ley używa pod­ręcz­nej czar­nej dziury jako sys­temu archi­wi­za­cji).
Innym moty­wem jest obraz nama­lo­wany przez dowódcę misji Apollo–Sojuz, kosmo­nautę Alek­sieja Leonowa, zaty­tu­ło­wany W pobliżu Księ­życa. Po raz pierw­szy zoba­czy­łem go w 1968 roku, gdy film został zapre­zen­to­wany na kon­fe­ren­cji Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych w spra­wie poko­jo­wego wyko­rzy­sta­nia prze­strzeni kosmicz­nej. Zaraz po sean­sie Alek­siej zwró­cił mi uwagę, że jego obraz (przed­sta­wiony na 32 stro­nie książki Leonowa i Soko­łowa Żdi­tie nas, zwiezdy, Moskwa 1967) uka­zuje tę samą kon­fi­gu­ra­cję ciał nie­bie­skich, jaką widzimy na początku filmu: Zie­mia wscho­dząca nad Księ­ży­cem i Słońce wzno­szące się ponad nimi. Opa­trzony auto­gra­fem szkic do tego obrazu wisi teraz na ścia­nie mojego gabi­netu, a wię­cej o nim można prze­czy­tać w roz­dziale 12.
To jest chyba wła­ściwa chwila, żeby przy­wo­łać jesz­cze jedną postać, która poja­wia się w tej książce. Qian Xuesen (Tsien) był jed­nym z zało­ży­cieli Gug­gen­heim Aero­nau­ti­cal Labo­ra­tory przy Cali­for­nia Insti­tute of Tech­no­logy (GAL­CIT), poprzed­nika słyn­nego Jet Pro­pul­sion Labo­ra­tory w Pasa­de­nie. Działo się to w 1936 roku, a wią­zały się z tym inne, znane nazwi­ska, jak The­odore von Kármán i Frank J. Malina. Dok­tor Xuesen był także pierw­szym pro­fe­so­rem Fun­da­cji God­darda w Cali­for­nia Insti­tute of Tech­no­logy i miał duży udział w roz­woju ame­ry­kań­skich badań rakie­to­wych w latach czter­dzie­stych. Póź­niej, w jed­nym z naj­bar­dziej hanieb­nych epi­zo­dów okresu McCar­thy’ego, został aresz­to­wany na pod­sta­wie fał­szy­wych zarzu­tów i musiał wró­cić do ojczy­zny. Obec­nie od dwu­dzie­stu lat jest jedną z naj­waż­niej­szych postaci chiń­skiego pro­gramu rakie­to­wego1.
No i jest jesz­cze dziwny przy­pa­dek „Oka Jape­tusa” – przed­sta­wiony w roz­dziale 35 pierw­szej Ody­sei kosmicz­nej 2001. Opi­sa­łem tam odkrytą na powierzchni sate­lity białą for­ma­cję w kształ­cie elipsy, długą i sze­roką na setki kilo­me­trów. Była ide­al­nie syme­tryczna i miała tak ostre kra­wę­dzie, jakby ktoś ją nama­lo­wał na powierzchni globu, gdy zaś Bow­man zna­lazł się nieco bli­żej, dostrzegł w samym środku tego „pustego oka” ciemną plamkę, która oka­zała się mono­li­tem (lub jed­nym z jego awa­ta­rów).
Gdy Voy­ager 1 prze­słał pierw­sze zdję­cia Jape­tusa, dał się na nich doj­rzeć wyraźny biały owal z małą czarną kropką pośrodku. Carl Sagan natych­miast wysłał mi odbitkę z Jet Pro­pul­sion Labo­ra­tory z nieco tajem­ni­czą adno­ta­cją: „Myślę o tobie…”. Sam nie wiem, czy powi­nie­nem czuć się roz­cza­ro­wany, czy raczej się cie­szyć, że Voy­ager 2 pozo­sta­wił sprawę otwartą i na­dal nie wiemy dokład­nie, co to wła­ści­wie jest.
Można więc powie­dzieć, że ta książka jest czymś wię­cej niż tylko kon­ty­nu­acją wcze­śniej­szej powie­ści (czy filmu). Gdy wystę­po­wały mię­dzy nimi jakieś róż­nice, podą­ża­łem zwy­kle tro­pem fil­mo­wym, lecz przede wszyst­kim zwra­ca­łem uwagę na spój­ność wewnętrzną powie­ści i zgod­ność z obec­nym sta­nem wie­dzy.
Nawet jeśli spora część tej wie­dzy zdez­ak­tu­ali­zuje się do roku 2001…
Arthur C. Clarke
Kolombo, Sri Lanka
sty­czeń 1982

CZĘŚĆ I
LEONOW

1. Spotkanie w ogniskowej

Nawet w nowym stu­le­ciu, które posta­wiło na sys­tem metryczny, nazy­wano ten tele­skop tysiąc­sto­po­wym, nie trzy­stu­me­tro­wym. Wpa­so­wany mię­dzy wzgó­rza wielki spodek był już w poło­wie pogrą­żony w cie­niu, ale szybko się zni­ża­jące tro­pi­kalne słońce na­dal oświe­tlało trój­kątny pomost zawie­szony nad samym środ­kiem zwier­cia­dła. Ktoś patrzący z dołu mógłby dostrzec dwie ludz­kie syl­wetki zagu­bione pośród dźwi­ga­rów, kabli nośnych i falo­wo­dów.
– Czas wró­cić do pew­nych roz­mów – powie­dział dok­tor Dimi­tri Moj­se­wicz do swo­jego sta­rego przy­ja­ciela Hey­wo­oda Floyda. – Na przy­kład o stat­kach, skład­kach i łat­kach, a przede wszyst­kim o mono­li­tach i nie­spraw­nych kom­pu­te­rach.
– To dla­tego wycią­gną­łeś mnie tu z kon­fe­ren­cji. Nie żebym miał coś prze­ciwko temu. Tyle razy sły­sza­łem, jak Carl mówi o SETI, że mógł­bym go zastą­pić. Poza tym tu jest fan­ta­styczny widok. Odwie­dzam Are­cibo od lat, ale jakoś ni­gdy nie dotar­łem na rusz­to­wa­nia anten.
– Kiep­sko się sta­ra­łeś. Ja byłem tu trzy razy. Pomyśl tylko, pod­słu­chu­jemy cały wszech­świat, ale nas nikt nie może pod­słu­chać. Poroz­ma­wiajmy więc o twoim pro­ble­mie.
– Jakim pro­ble­mie?
– Na począ­tek dla­czego musia­łeś zre­zy­gno­wać z funk­cji prze­wod­ni­czą­cego Naro­do­wej Rady Astro­nau­tyki.
– Nie musia­łem. Po pro­stu Uni­wer­sy­tet Hawaj­ski płaci dużo lepiej.
– Dobrze, nie musia­łeś, uprze­dzi­łeś tylko ich dzia­ła­nia. Ale po tylu latach, Woody, nie oszu­kasz mnie tak łatwo, więc nawet nie pró­buj. Gdyby rada zapro­po­no­wała ci powrót, zgo­dził­byś się bez waha­nia?
– Dobra, stary kozaku. Co chcesz wie­dzieć?
– Po pierw­sze, w rapor­cie, który w końcu byłeś uprzejmy opu­bli­ko­wać, jest wiele nie­do­po­wie­dzeń. Pominę już to, jak bar­dzo nie­le­galne i dziwne było utrzy­my­wa­nie w tajem­nicy odkry­cia mono­litu w Tycho­nie…
– To nie był mój pomysł.
– Miło mi to sły­szeć. I nawet ci wie­rzę. Doce­niamy, że teraz wszy­scy mają do niego swo­bodny dostęp. Od tego nale­żało zacząć. Cho­ciaż po praw­dzie wiele by to nie dało…
Na chwilę zapa­dła cisza. Obaj wie­dzieli co nieco na temat mrocz­nej księ­ży­co­wej zagadki i owego tworu, który opie­rał się wszyst­kim zna­nym ludz­ko­ści meto­dom badaw­czym.
– Ale czym­kol­wiek jest ten mono­lit, mamy jesz­cze Jowi­sza – ode­zwał się w końcu radziecki nauko­wiec. – To tam został skie­ro­wany sygnał z Księ­życa, tam wasi ludzie wpa­dli w kło­poty. Przy­kro mi z tego powodu, cho­ciaż z całej załogi zna­łem oso­bi­ście tylko Franka Poole’a. Spo­tka­łem go na kon­gre­sie IAF w 1998 roku, wyglą­dał na sen­sow­nego gościa.
– Dzię­kuję, wszy­scy byli bar­dzo w porządku. Szkoda, że nie wiemy, co naprawdę się z nimi stało.
– Cokol­wiek to było, z pew­no­ścią się zgo­dzisz, że to sprawa całej ludz­ko­ści, nie tylko Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Nie powin­ni­ście roz­gry­wać tych wyda­rzeń dla wła­snych poli­tycz­nych korzy­ści.
– Dima, dosko­nale wiesz, że twoi rodacy postą­pi­liby tak samo. A ty byś im pomógł.
– Masz cał­ko­witą rację. Ale to już zamierz­chła histo­ria. Podob­nie jak i cała wasza admi­ni­stra­cja odpo­wie­dzialna za ten bała­gan. Nowy pre­zy­dent może się oka­zać znacz­nie mądrzej­szy.
– Moż­liwe. Chcesz coś zasu­ge­ro­wać? To ofi­cjalne sta­no­wi­sko czy tylko oso­bi­ste reflek­sje?
– Na razie nic ofi­cjal­nego. Jak mawiają ci cho­lerni poli­tycy, to wstępne roz­mowy. W razie czego zaprze­czę, że w ogóle się spo­tka­li­śmy.
– Jasno posta­wiona sprawa. Mów dalej.
– Dobrze. Oto, jak przed­sta­wia się sytu­acja. Macie Disco­very 2 na orbi­cie par­kin­go­wej, ale cho­ciaż bar­dzo się sta­ra­cie, mon­taż ele­men­tów postę­puje tak wolno, że sta­tek nie będzie gotowy wcze­śniej niż za trzy lata. To ozna­cza, że prze­ga­pi­cie naj­bliż­sze okno star­towe.
– Nie potwier­dzam ani nie zaprze­czam. Pamię­taj, że jestem tylko skrom­nym uczel­nia­nym kanc­le­rzem, który nie ma nic wspól­nego z Naro­dową Radą Astro­nau­tyki.
– A ostat­nio pole­cia­łeś do Waszyng­tonu tylko na wspo­minki ze sta­rymi kum­plami. Kon­ty­nu­ując wątek, nasz Alek­siej Leonow…
– Myśla­łem, że nazwa­li­ście go Her­man Titow.
– Pomyłka, kanc­le­rzu. Kochana stara CIA znowu zawio­dła. To Leonow, przy­naj­mniej od stycz­nia. I nie powta­rzaj nikomu, że według moich infor­ma­cji dotrze do Jowi­sza rok przed Disco­very.
– A ty nie powta­rzaj nikomu, że tego się wła­śnie oba­wia­li­śmy. Ale mów dalej.
– Ponie­waż moi sze­fo­wie są tak samo głupi i krót­ko­wzroczni jak twoi, chcą zro­bić to sami. Co ozna­cza, że cokol­wiek poszło nie tak w waszym przy­padku, nam też może się przy­da­rzyć i wszy­scy wró­cimy do punktu wyj­ścia. Albo i gorzej.
– Jak myślisz, co tam się stało? Jeste­śmy tak samo zdu­mieni jak wy. I nie mów, że nie macie wszyst­kich trans­mi­sji Bow­mana.
– Oczy­wi­ście, że mamy. Także ostat­nią: „Mój Boże, tam jest pełno gwiazd!”. Zro­bi­li­śmy nawet ana­lizę głosu, żeby spraw­dzić poziom stresu. Nie sądzimy, żeby miał halu­cy­na­cje, raczej sta­rał się opi­sać to, co naprawdę widział.
– A co sądzisz o prze­su­nię­ciu dop­ple­row­skim?
– To oczy­wi­ście jakiś absurd. Kiedy stra­ci­li­śmy jego sygnał, odda­lał się z jedną dzie­siątą pręd­ko­ści świa­tła. I osią­gnął tę pręd­kość w nie­całe dwie minuty. To ozna­cza­łoby ćwierć miliona g!
– Nie miałby prawa prze­żyć.
– Nie uda­waj naiw­nego, Woody. Wasz sprzęt nadaw­czy nie wytrzy­małby nawet jed­nej set­nej takiego przy­spie­sze­nia. Ale jakoś dzia­łał. A skoro tak, to Bow­man naj­pew­niej żył, przy­naj­mniej dopóki nie stra­cił z nami kon­taktu.
– Spraw­dzam tylko, do czego doszli­ście w swoim rozu­mo­wa­niu. I wycho­dzi na to, że wszy­scy jeste­śmy w ciem­nej głębi. Chyba że jed­nak macie jakiś pomysł?
– Mamy całą masę zwa­rio­wa­nych pomy­słów, które wstyd nawet arty­ku­ło­wać. Z dru­giej strony podej­rze­wam, że żaden nie jest choć w poło­wie tak nie­sa­mo­wity jak prawda.
Na szczy­tach trzech smu­kłych wież, które pod­trzy­my­wały kon­struk­cję, zaja­śniały nagle szkar­łatne świa­tła ostrze­gaw­cze i pło­nęły niczym latar­nie na coraz ciem­niej­szym nie­bie. Ostatni skra­wek czer­wo­nego słońca znik­nął za oko­licz­nymi wzgó­rzami. Hey­wood Floyd miał nadzieję zoba­czyć zie­lony pro­mień, któ­rego ni­gdy nie widział, ale i tym razem się nie udało.
– Zatem przejdźmy do rze­czy, Dimi­tri – powie­dział. – Do czego zmie­rzasz?
– Disco­very musi skry­wać ogrom bez­cen­nych infor­ma­cji. I naj­pew­niej na­dal są one zbie­rane, cho­ciaż sta­tek zaprze­stał nada­wa­nia. Chcie­li­by­śmy je mieć.
– To zro­zu­miałe. Ale gdy wasz Leonow już dotrze na miej­sce, co wam prze­szko­dzi w wej­ściu na pokład Disco­very i sko­pio­wa­niu wszyst­kiego, co znaj­dzie­cie?
– Ni­gdy nie sądzi­łem, że będę musiał ci przy­po­mnieć, iż Disco­very to pod wzglę­dem praw­nym teren Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Wtar­gnię­cie na jego pokład byłoby aktem pirac­twa.
– Z wyjąt­kiem sytu­acji zagro­że­nia życia, co nie byłoby trudne do zaaran­żo­wa­nia. Niby jak mie­li­by­śmy spraw­dzić, co wasi chłopcy robią w odle­gło­ści miliarda kilo­me­trów?
– Dzięki za uży­teczną suge­stię, prze­każę to dalej. Nawet gdy­by­śmy weszli na pokład, roz­gry­zie­nie waszych sys­te­mów, żeby dostać się do ban­ków pamięci statku, zaję­łoby nam całe tygo­dnie. Dla­tego pro­po­nuję współ­pracę. Jestem prze­ko­nany, że to naj­lep­sze wyj­ście. Przy czym obaj możemy zyskać, sprze­da­jąc to we wła­ściwy spo­sób naszym prze­ło­żo­nym.
– Chcesz, żeby jeden z naszych astro­nau­tów zabrał się Leono­wem?
– Tak. I naj­le­piej gdyby był to inży­nier spe­cja­li­zu­jący się w sys­te­mach Disco­very. Taki jak ci, któ­rych szko­lisz w Houston, żeby spro­wa­dzili sta­tek do domu.
– Skąd wiesz?
– Na litość boską, Woody, „Avia­tion Week” puścił wide­oar­ty­kuł o tym co naj­mniej mie­siąc temu.
– Chyba nie jestem na bie­żąco. Nie powie­dziano mi, że to zostało odtaj­nione.
– Tym bar­dziej warto ponow­nie zaj­rzeć do Waszyng­tonu. Wes­przesz mnie?
– Oczy­wi­ście. Zga­dzam się z tobą w stu pro­cen­tach. Ale…
– Ale co?
– Obaj mamy do czy­nie­nia z dino­zau­rami, które mają mózgi w ogo­nach. Nie­któ­rzy u nas będą wywo­dzić, że nie ma się co spie­szyć, niech Ruscy nad­sta­wiają karku, my i tak dotrzemy do Jowi­sza tro­chę póź­niej.
Na chwilę zapa­dła cisza, sły­chać było tylko lek­kie poskrzy­py­wa­nie gru­bych lin nośnych utrzy­mu­ją­cych pomost na wyso­ko­ści stu metrów.
– Czy ktoś spraw­dzał ostat­nio orbitę Disco­very? – ode­zwał się nagle Moj­se­wicz tak cicho, że Floyd led­wie go dosły­szał.
– Wła­ści­wie nie wiem, ale pew­nie tak. Cho­ciaż to raczej zbędna fatyga. Znaj­do­wał się na dosko­nale sta­bil­nej orbi­cie.
– Niby. Ale pozwól, że przy­po­mnę nie­tak­tow­nie o pew­nym żenu­ją­cym incy­den­cie z histo­rii NASA. Wasza pierw­sza sta­cja kosmiczna Sky­lab. Miała zostać na górze co naj­mniej dzie­sięć lat, ale ktoś nie wyko­nał popraw­nie obli­czeń. Nie dosza­co­wano oporu powie­trza w jonos­fe­rze i sta­cja spa­dła lata wcze­śniej. Jestem pewien, że pamię­tasz ten pełen emo­cji epi­zod, cho­ciaż byłeś wtedy dziec­kiem.
– W tam­tym roku skoń­czy­łem szkołę. Dobrze o tym wiesz. Ale Disco­very nie zbliża się do Jowi­sza. Nawet w pery­geum, czy raczej pery­ju­pi­te­rium, jest zbyt wysoko, żeby opór atmos­fery mógł mieć na niego wpływ.
– Powie­dzia­łem ci już tyle, że w razie czego mogą znowu zesłać mnie na daczę. A tobie nie pozwolą ponow­nie mnie odwie­dzić. Może po pro­stu zasu­ge­ruj waszym fachow­com, żeby się przy­ło­żyli do roboty. Możesz im przy­po­mnieć, że Jowisz ma naj­sil­niej­szą magne­tos­ferę w Ukła­dzie Sło­necz­nym.
– Rozu­miem, do czego zmie­rzasz, wiel­kie dzięki. Mamy coś jesz­cze do omó­wie­nia? Robi się zimno.
– Spo­koj­nie, stary. Jak tylko nakar­misz tym wszyst­kim rybki w Waszyng­to­nie, to nim minie tydzień, zrobi się wręcz gorąco.

2. Dom delfinów

Delfiny zaglą­dały do jadalni co wie­czór tuż przed zacho­dem słońca. Tylko raz, odkąd Floyd zamiesz­kał w rezy­den­cji kanc­le­rza, odstą­piły od tej rutyny. Było to w dniu tsu­nami w 2005 roku, które na szczę­ście wytra­ciło więk­szość impetu, zanim dotarło do Hilo. Nie­mniej gdyby znowu ich zabra­kło któ­re­goś wie­czoru, Floyd już wie­dział, że należy wów­czas zapa­ko­wać rodzinę do samo­chodu i ruszać gdzieś wyżej, naj­le­piej w kie­runku wul­kanu Mauna Kea.
Del­finy były wręcz uro­cze, ale musiał przy­znać, że ich skłon­ność do żar­tów mogła cza­sem przy­spo­rzyć pro­ble­mów. Bogaty geo­log mor­ski, który zapro­jek­to­wał dom, nie przej­mo­wał się tym, bo nie miał nic prze­ciwko oble­wa­niu wodą. Na co dzień nosił tylko kąpie­lówki, a i to nie zawsze. No i zda­rzyło się raz, że gdy cała rada uczel­niana popi­jała kok­tajle przy base­nie, wszy­scy w wie­czo­ro­wych stro­jach ocze­ku­jący na przy­by­cie dostoj­nego gościa z kon­ty­nentu, del­finy uznały to za świetną oka­zję do zosta­nia dodat­kową atrak­cją. I gdy gość w końcu się zja­wił, zastał komi­tet powi­talny prze­mo­czony i odziany w naprędce zor­ga­ni­zo­wane szla­froki, wszyst­kie prze­ką­ski zaś oka­zały się mocno słone.
Floyd czę­sto się zasta­na­wiał, co Marion pomy­śla­łaby o tym pięk­nym, ale i dziw­nym domu nad brze­giem Pacy­fiku. Ni­gdy nie lubiła morza, lecz to ono w końcu wygrało. Wpraw­dzie czas zacie­rał szcze­góły, na­dal jed­nak pamię­tał migo­czący ekran, na któ­rym poja­wił się napis: DO DOK­TORA FLOYDA – PILNA WIA­DO­MOŚĆ OSO­BI­STA. A potem te linijki, które dra­ma­tycz­nie zmie­niły jego życie. Z WIEL­KIM ŻALEM INFOR­MU­JEMY ŻE MASZYNA LOTU 452 LON­DYN–WASZYNG­TON ROZ­BIŁA SIĘ W REJO­NIE NOWEJ FUN­DLAN­DII. JED­NOSTKI RATOW­NI­CZE ZMIE­RZAJĄ NA MIEJ­SCE KATA­STROFY ALE OBA­WIAMY SIĘ ŻE NIKT NIE OCA­LAŁ.
Nie­wiele bra­ko­wało, a też zna­la­złby się na pokła­dzie tej maszyny. Z początku żało­wał, że obo­wiązki zatrzy­mały go w Paryżu, gdzie uże­rał się z Euro­pej­ską Agen­cją Kosmiczną w spra­wie ładunku Sola­risa. To ura­to­wało mu życie.
A teraz miał nową pracę, nowy dom i nową żonę. Los też ode­grał w tym prze­wrotną rolę. Oskar­że­nia i docie­ka­nia po nie­po­wo­dze­niu misji jowi­szo­wej znisz­czyły jego karierę w Waszyng­to­nie, lecz ktoś o jego zdol­no­ściach nie musiał się oba­wiać bez­ro­bo­cia. Poza tym spo­koj­niej­sze tempo uni­wer­sy­tec­kiego życia zde­cy­do­wa­nie przy­pa­dło mu do gustu, a dodat­kowo mógł się dzięki temu cie­szyć loka­li­za­cją, któ­rej mało co na świe­cie mogło dorów­nać. Led­wie mie­siąc po obję­ciu nowego sta­no­wi­ska spo­tkał kobietę, która miała zostać jego drugą żoną. Poznali się przy ogni­stych gej­ze­rach wul­kanu Kilauea, gdzie tra­fili wraz z całym tłu­mem tury­stów.
Z Caro­line odna­lazł spo­kój, który jest waż­niej­szy i trwal­szy niż szczę­ście. Była dobrą maco­chą dla córek, które miał z Marion, i dała mu jesz­cze Chri­sto­phera. Mimo dzie­lą­cych ich dwu­dzie­stu lat rozu­miała jego nastroje i pomo­gła mu odpę­dzić nawra­ca­jące epi­zody depre­sji. Dzięki niej mógł wspo­mi­nać Marion bez żalu, choć nie bez tęsk­nego smutku, który miał z nim pozo­stać do końca życia.
Caro­line rzu­cała wła­śnie ryby naj­więk­szemu del­fi­nowi, wiel­kiemu sam­cowi, któ­rego nazy­wali Scar­back, gdy deli­katne łasko­ta­nie na nad­garstku oznaj­miło Floy­dowi połą­cze­nie przy­cho­dzące. Postu­kał w cienką meta­lową opa­skę, aby wyga­sić cichy alarm i uprze­dzić ten gło­śny, po czym pod­szedł do naj­bliż­szego z roz­sia­nych po całym pokoju modu­łów łącz­no­ści.
– Tu kanc­lerz, słu­cham.
– Hey­wood? Tu Vic­tor. Jak się mie­wasz?
Floyd poczuł zale­wa­jące go mie­szane emo­cje. Cały kalej­do­skop emo­cji. Jako pierw­sza poja­wiła się iry­ta­cja: jego następca, który bez wąt­pie­nia ode­grał główną rolę w upadku poprzed­nika, ani razu nie pró­bo­wał się z nim kon­tak­to­wać po tym, gdy Floyd opu­ścił już Waszyng­ton. Potem doszła cie­ka­wość: co go tak przy­pi­liło? Za nią postę­po­wała uparta deter­mi­na­cja, aby być jak naj­mniej pomoc­nym, po któ­rej przy­szły zawsty­dze­nie tak dzie­cinną postawą oraz cał­kiem spora eks­cy­ta­cja. Tylko jedno mogło zmu­sić Vic­tora Mil­l­sona do wyko­na­nia tego tele­fonu.
– Nie mogę narze­kać – odparł Floyd moż­li­wie neu­tral­nym tonem. – Jakiś pro­blem?
– Czy to bez­pieczne połą­cze­nie?
– Nie, dzięki Bogu już takich nie potrze­buję.
– Hm. Ujmę to więc w ten spo­sób: pamię­tasz ostatni pro­jekt, któ­rym zarzą­dza­łeś?
– Trudno mi o nim zapo­mnieć, zwłasz­cza że pod­ko­mi­sja do spraw astro­nau­tyki zale­d­wie mie­siąc temu się ode­zwała, chcąc wydę­bić ode mnie jesz­cze jakieś zezna­nia.
– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście. Muszę w końcu zna­leźć chwilę, żeby prze­czy­tać twoje oświad­cze­nie. Ale jestem dość zajęty dal­szym cią­giem tej sprawy i to jest ten pro­blem.
– Myśla­łem, że wszystko idzie zgod­nie z pla­nem.
– Nie­stety, ale wła­śnie tak. I nie możemy nic zro­bić, żeby to przy­spie­szyć. Nawet nada­nie naj­wyż­szego prio­ry­tetu pozwo­li­łoby zyskać góra kilka tygo­dni. Jak by na to patrzeć, zja­wimy się za późno.
– Nie rozu­miem – rzu­cił nie­win­nie Floyd. – Jasne, nikt nie chce mar­no­wać czasu, ale prze­cież nie ma tutaj jakie­goś osta­tecz­nego ter­minu.
– Wła­ści­wie to jest. Są nawet dwa.
– Zdu­mie­wasz mnie.
Jeśli Vic­tor wychwy­cił w jego tonie iro­nię, to cał­kiem ją zigno­ro­wał.
– Tak, są dwa takie ter­miny. Jeden ludz­kiego autor­stwa, drugi cał­kiem natu­ralny. Oka­zuje się, że nie będziemy pierw­szymi, któ­rzy wrócą… na scenę. Nasi odwieczni rywale mają co naj­mniej rok prze­wagi.
– Wielka szkoda.
– Ale nie to jest naj­gor­sze. Nawet gdy­by­śmy nie mieli kon­ku­ren­cji, i tak byśmy się spóź­nili. Gdy dotrzemy na miej­sce, już nic tam nie będzie.
– To nie­do­rzeczne. Jestem pewien, że dotar­łoby do mnie, gdyby Kon­gres uchy­lił zasadę gra­wi­ta­cji.
– Mówię poważ­nie. Sytu­acja nie jest sta­bilna, nie mogę teraz podać szcze­gó­łów. Będziesz w domu?
– Tak – odpo­wie­dział Floyd, uświa­da­mia­jąc sobie z pewną satys­fak­cją, że w Waszyng­to­nie jest już dobrze po pół­nocy.
– Świet­nie. W ciągu godziny otrzy­masz prze­syłkę. Oddzwoń do mnie, jak tylko się z nią zapo­znasz.
– Ale to może być dość późno.
– Trudno. Zbyt wiele czasu zmar­no­wa­li­śmy i nie chcę go tra­cić jesz­cze wię­cej.
Mil­l­son dotrzy­mał słowa. Godzinę póź­niej puł­kow­nik w lot­ni­czym mun­du­rze dostar­czył Floy­dowi dużą zapie­czę­to­waną kopertę. Usiadł potem z boku, cier­pli­wie roz­ma­wia­jąc z Caro­line, pod­czas gdy gospo­darz czy­tał doku­menty.
– Oba­wiam się, że będę musiał je zabrać, gdy już pan skoń­czy – powie­dział prze­pra­sza­jąco wysoki rangą posła­niec.
– Tym lepiej – odparł Floyd, zaj­mu­jąc miej­sce w swoim ulu­bio­nym hamaku, gdzie naj­bar­dziej lubił odda­wać się lek­tu­rze.
W koper­cie znaj­do­wały się dwa doku­menty, pierw­szy bar­dzo krótki. Nosił nagłó­wek ŚCI­ŚLE TAJNE, przy czym ŚCI­ŚLE zostało prze­kre­ślone, a mody­fi­ka­cja zatwier­dzona aż trzema pod­pi­sami, z któ­rych oczy­wi­ście żaden nie był czy­telny. Oka­zał się on wycią­giem z innego, znacz­nie obszer­niej­szego raportu, który na doda­tek pod­dano daleko posu­nię­tej cen­zu­rze, przez co obfi­to­wał w luki i zaciem­nie­nia, które mocno iry­to­wały w trak­cie lek­tury. Na szczę­ście osta­teczne wnio­ski dawały się spro­wa­dzić do jed­nego zda­nia: Rosja­nie mają dotrzeć do Disco­very na długo przed peł­no­praw­nymi wła­ści­cie­lami statku. To aku­rat Floyd już wie­dział, szybko więc zajął się dru­gim doku­men­tem. Wcze­śniej odno­to­wał z satys­fak­cją, że tym razem wywiad uzy­skał wła­ściwą nazwę statku. Nie po raz pierw­szy Dimi­tri oka­zał się nader dobrze poin­for­mo­wany. Następna eks­pe­dy­cja zało­gowa do układu Jowi­sza mia­łaby się odbyć na pokła­dzie Kosmo­nauty Alek­sieja Leonowa.
Ten doku­ment był znacz­nie dłuż­szy i jedy­nie poufny, w sumie sta­no­wił tylko szkic arty­kułu nauko­wego, który dopiero ocze­ki­wał na akcep­ta­cję do publi­ka­cji. Tytuł nosił dość iro­niczny: Ano­ma­lie w zacho­wa­niu orbi­tal­nym statku kosmicz­nego Disco­very.
Zawie­rał sporo wyli­czeń mate­ma­tycz­nych i astro­no­micz­nych. Floyd przej­rzał go pobież­nie, sta­ra­jąc się wyło­wić naj­waż­niej­sze rze­czy i, być może, jakieś nuty pokory lub nawet zaże­no­wa­nia. Gdy skoń­czył, uśmiech­nął się z cierp­kim podzi­wem. Naj­wy­raź­niej nikt nie ocze­ki­wał takiego obrotu spraw, dotąd wszy­scy ufali danym ze sta­cji śle­dzą­cych i kal­ku­la­cjom efe­me­ryd. Nale­żało się spo­dzie­wać, że poleci sporo głów. W innej sytu­acji Vic­tor Mil­l­son byłby z tego bar­dzo zado­wo­lony, ale tym razem miał dać głowę jako jeden z pierw­szych. Cho­ciaż trzeba było też pamię­tać, że gło­śno się skar­żył, gdy Kon­gres obciął fun­du­sze na sys­tem śle­dze­nia. Może więc jed­nak oca­leje.
– Dzię­kuję, puł­kow­niku – powie­dział Floyd, skoń­czyw­szy prze­glą­dać papiery. – Same taj­no­ści, cał­kiem jak za daw­nych cza­sów. To chyba jedyne, za czym naprawdę nie tęsk­nię.
Puł­kow­nik ostroż­nie wło­żył kopertę z powro­tem do teczki i akty­wo­wał zamki.
– Dok­tor Mil­l­son chciał, żeby pan jak naj­szyb­ciej do niego oddzwo­nił.
– Wiem. Ale nie mam tu bez­piecz­nego połą­cze­nia i ocze­kuję nie­ba­wem kilku waż­nych gości. I niech mnie szlag, jeśli pojadę do pań­skiego biura w Hilo tylko po to, żeby potwier­dzić prze­czy­ta­nie dwóch doku­men­tów. Pro­szę mu prze­ka­zać, że dokład­nie się z nimi zapo­zna­łem i z zain­te­re­so­wa­niem cze­kam na dal­sze infor­ma­cje.
Puł­kow­nik zamie­rzał chyba zgło­sić sprze­ciw, ale zmie­nił zda­nie. Poże­gnał się sztywno i roz­pły­nął w mroku nocy.
– O co w tym wszyst­kim cho­dzi? – spy­tała Caro­line. – Nie spo­dzie­wamy się dzi­siaj żad­nych gości, ani waż­nych, ani innych.
– Nie cier­pię, gdy ktoś pró­buje wywrzeć na mnie pre­sję. Zwłasz­cza gdy jest to Vic­tor Mil­l­son.
– Założę się, że sam oddzwoni, ledwo puł­kow­nik się zgłosi.
– No to dobrze będzie wyłą­czyć wizję i zadbać o jakieś impre­zowe odgłosy. Ale tak po praw­dzie na tym eta­pie nie mam prak­tycz­nie nic wię­cej do powie­dze­nia.
– Na jaki temat, jeśli wolno mi spy­tać?
– Wybacz, kocha­nie. Wygląda na to, że Disco­very płata nam figle. Myśle­li­śmy, że zna­lazł się na sta­bil­nej orbi­cie, ale chyba jed­nak może się roz­bić.
– Spaść na Jowi­sza?
– O nie, to nie­moż­liwe. Bow­man zosta­wił go przy wewnętrz­nym punk­cie Lagrange’a, mię­dzy Jowi­szem a Io. I powi­nien mniej wię­cej tam pozo­stać, cho­ciaż wpływ zewnętrz­nych księ­ży­ców wymu­szałby pewne wędrówki tam i z powro­tem. Ale dzieje się z nim coś bar­dzo dziw­nego i nie wiemy, co jest tego przy­czyną. Disco­very coraz szyb­ciej dry­fuje w kie­runku Io, cza­sem przy­spie­sza, a cza­sem się cofa. Jeśli to będzie postę­po­wać, za dwa do trzech lat zde­rzy się z księ­ży­cem.
– Myśla­łam, że w astro­no­mii nic takiego nie może się zda­rzyć. Mecha­nika nieba jest prze­cież nauką ści­słą. To nam, bied­nym bio­lo­gom, zawsze wymy­ślano od zaco­fań­ców.
– To jest nauka ści­sła i spraw­dza się, gdy weź­mie się wszystko pod uwagę. Ale wokół Io dzieje się wiele dziw­nych rze­czy. Ma czynne wul­kany powo­du­jące silne wyła­do­wa­nia elek­tryczne, no i jest jesz­cze pole magne­tyczne Jowi­sza, który doko­nuje peł­nego obrotu w ciągu dzie­się­ciu godzin. Zatem gra­wi­ta­cja nie jest jedyną siłą dzia­ła­jącą na Disco­very. Powin­ni­śmy pomy­śleć o tym dużo wcze­śniej.
– Cóż, to już nie jest twój pro­blem. Chyba powi­nie­neś być za to wdzięczny losowi.
Cał­kiem jak Dimi­tri, pomy­ślał Floyd. Szczwany z niego lis! Ale on znał go znacz­nie dłu­żej niż Caro­line. Tak, może to nie był jego pro­blem, ale Floyd na­dal poczu­wał się do pew­nej odpo­wie­dzial­no­ści. Cho­ciaż w cały pro­gram zaan­ga­żo­wa­nych było wielu innych ludzi, to on zatwier­dził plany misji jowi­szo­wej i nad­zo­ro­wał ich wyko­na­nie.
Nie było to dla niego łatwe. Jako nauko­wiec miał inne podej­ście do sprawy niż prze­ciętny urzęd­nik, ale mil­czał, cho­ciaż zapewne powi­nien się prze­ciw­sta­wić krót­ko­wzrocz­nej poli­tyce poprzed­niej admi­ni­stra­cji. Z dru­giej strony tak naprawdę nie wie­dział, czy przy­czy­nił się w jakimś stop­niu do fia­ska wyprawy.
Może naj­le­piej by było, gdyby zamknął osta­tecz­nie ten roz­dział swo­jego życia i skon­cen­tro­wał się wyłącz­nie na nowej karie­rze, ale w głębi serca wie­dział, że nie zdoła tego zro­bić. Nawet gdyby Dima nie odświe­żył w nim daw­nego poczu­cia winy, i tak w końcu by to wypły­nęło.
Czte­rech ludzi zgi­nęło w trak­cie tej misji, jeden zaś zapo­dział się bez wie­ści gdzieś pośród księ­ży­ców Jowi­sza. Floyd uwa­żał, że ma krew na rękach, i nie wie­dział, jak ją zmyć.

 
Wesprzyj nas