Proza Djørup iskrzy humorem zmagając się przy tym z egzystencjalnymi pytaniami dotyczącymi języka, rzeczywistości, sztuki i macierzyństwa.


Samotna matka w kryzysie; zarówno życiowym jak i twórczym, próbuje całkowicie porzucić swoje dotychczasowe zajęcie: pisarstwo.

Przeszkadza jej w tym kot o imieniu Behemoth, który za pomocą swojego słodkiego głosu i magii wabi ją na ścieżkę grzechu, dekadencji i twórczego chaosu.

Czy powinna wrócić do swojego rzemiosła, czy jednak pozwolić sobie na romans z najsłynniejszym z kotów? Jak ma utrzymać swoją pięcioletnią córkę w świecie, który wydaje się rozpadać?

Proza Djørup iskrzy humorem zmagając się przy tym z egzystencjalnymi pytaniami dotyczącymi języka, rzeczywistości, sztuki i macierzyństwa.

Zdaniem samej autorki “Kot Bułhakowa” to sprośna i sentymentalna próba wzięcia w obronę sztuki i człowieczeństwa. Nie kamyk, ale czarna perła w twoim bucie. Czytelniczka ma nie wiedzieć, czy śmiać się, płakać czy masturbować.

Adda Djørup
Kot Bułhakowa
Przekład: Zuzanna Zywert
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 28 sierpnia 2023
 
 


Jaki jest pożytek ze sztuki? Czy świat przestanie się palić? A ty? Kim mogłaś zostać? Co mogłaś osiągnąć? Z twoimi zdolnościami? Z twoim wykształceniem? Z twoim uprzywilejowanym życiem? To wstyd, prawda? Ludzkość cierpi i rozrasta się nieprzerwanie, zwierzęta cierpią i wymierają, zalewa nas plastik, resztę dopowiedz sobie sama. A ty tu sobie siedzisz i piszesz…

Głos zamilkł. Wiatr za oknem się uspokoił. Brzoza stała nieruchomo, a ja milczałam. Spojrzałam w niebo nad wierzchołkiem drzewa. Nie było na nim ani jednej chmury. Nic się tam w górze nie poruszało. Przełknęłam ślinę, cała drżąca. Nie znałam odpowiedzi. Naprawdę nie znałam odpowiedzi. Wsłuchując się w ciszę wypełniającą mieszkanie, poczułam na sobie dziwnie mętny ciężar tych wszystkich godzin w moim życiu, które spędziłam na pisaniu powieści, czytaniu powieści, myśleniu o powieściach, rozmawianiu o powieściach. Odniosłam wrażenie, że stoję przed potężnym murem, nieskończenie wysokim, nieskończenie szerokim. Za nim leżało inne życie, życie bez fikcji. Życie, tak po prostu. W murze znajdował się niewielki teatralny wyłom, na tyle duży, że akurat mogłabym przyłożyć do niego oko i może coś zobaczyć. Ale co? I co, jeśli jakieś obce oko zza muru odwzajemni moje spojrzenie? Czyj byłby to wówczas wzrok? Czego by ode mnie chciał? Nie podobało mi się to hipotetyczne podglądanie, ta cicha pogróżka. W ucisku przepony wyczułam bunt, byłam gotowa do walki.
Dobrze, stwierdziłam po chwili. Przestanę pisać. Tu i teraz! Zamknęłam z impetem laptop, włożyłam go do szuflady pod biurkiem i przekręciłam klucz.
Nie było żadnego muru. Nic – ani nikt – się we mnie nie wpatrywało. Moje napięcie rozładował śmiech. Śmiałam się z ulgi. A głos mi wtórował.

*

Niebo miało niezmiennie błękitną barwę. Wiatry złagodniały. Kilka kolejnych dni spędziłam w stanie wręcz euforycznego zapału do działania. Uprzątnęłam bałagan i zrobiłam pranie. Posprzątałam mieszkanie, wypucowałam okna. Zasiałam kwiaty do plastikowych doniczek. Kiedy wykiełkują, zasadzę je na podwórzu, razem z Ellen, która po trzech minutach straci zainteresowanie całym projektem. Ale to nic. Słuchałam radia. Nuciłam grane w nim piosenki. Kiedy wychodziłam, żeby coś załatwić, mówiłam wszystkim „Cześć!” i „Dzień dobry!” na powitanie, jakbym przekazywała im niespodziewaną, radosną nowinę: „Oto jestem i – pomyśleć tylko – ty też tu jesteś!”.

Ponieważ nie pisałam już powieści, byłam, praktycznie rzecz biorąc, bezrobotna i musiałam zarobić na utrzymanie Ellen i siebie w inny sposób. Nie martwiłam się jednak. Na pewno wpadnie mi do głowy jakiś pomysł, jakaś okazja z pewnością się pojawi. Odnajdę swoje miejsce na świecie i się w nim rozgoszczę. Moje życie stanie się przechadzką po drodze spokoju, czystości i regularności. Każdego dnia przynosić będę pożytek ludzkości, systematycznie i bez poklasku spełniać codzienne obowiązki i odczuwać bliżej nieokreśloną wdzięczność. Zanim w mojej głowie pojawi się wspomniany pomysł, zamierzałam delektować się samym oczekiwaniem, a tym, co sprawiało mi prawdziwą przyjemność, było poświęcanie czasu Ellen. Jej zaś sprawiał przyjemność fakt, że przestałam ją ponaglać.
Rankiem, spokojnie i metodycznie, smarowałam kanapki do przedszkola, podziwiając jej umiejętność rozpoczynania ciągle to nowych eksperymentów bez porzucania tych wcześniejszych. Potrafiła na przykład usiąść z rajstopami naciągniętymi na jedną nogę i dekorować kanapkę z serem koralikami i gumkami do włosów. W przeciwieństwie do tego, jak było wcześniej, teraz każdego ranka wychodziłyśmy z domu na czas. Tego można się było zresztą spodziewać. O trzeciej odbierałam ją z przedszkola, po czym człapałyśmy do domu lub na plac zabaw. Ellen trajkotała bez ustanku. Słuchałam jej uważnie i wtrącałam się, kiedy nadarzała się ku temu okazja. Podziwiałam to niesamowite dziecko, a świadomość moich wcześniejszych zaniedbań ściskała mnie za serce. Pewnego dnia przyszłam do przedszkola wcześniej niż zwykle, z nowym jasnoniebieskim rowerem z pełnym wyposażeniem: dzwonkiem, girlandą z plastikowych kwiatów na koszyku oraz kijem od miotły wetkniętym między błotnik a ramę, zaklejonym dookoła taśmą izolacyjną.
Wreszcie, stwierdziła Ellen lakonicznie. I to był jedyny słuszny komentarz.

 
Wesprzyj nas