Książka jednego z najwybitniejszych analityków polityki Putina. „Putin, car Atlantydy” to opowieść o dyktatorze niebezpiecznym dla współczesnego świata. Ta książka to opowieść o człowieku i systemie, o Putinie i putinizmie. Dla polskiego czytelnika to lektura wyjątkowo pouczająca.


Dzisiejszego władcę Rosji ukształtowały chuligańskie ulice Leningradu i kluby sportów walki, gdzie razem z nim rośli przyszli żołnierze i ojcowie chrzestni miejskich mafii, a potem służba w organach bezpieczeństwa.

W tych niby dalekich od siebie światach panował ten sam kult brutalnej siły, pogarda dla słabych. Nic dziwnego, że Władimirowi Putinowi, co rzuca się w oczy, brakuje empatii. Kiedy musi kogoś przytulić, pocieszyć, zawsze wychodzi mu to sztucznie, niezręcznie. Nawet wiolonczelista Siergiej Rołdugin, przyjaciel prezydenta Rosji, przyznawał, że Putin „w ogóle nie potrafi okazywać prawdziwych emocji”.

A co potrafi?

Wydawałoby się, że wszyscy się o tym przekonaliśmy i że wszystko o nim wiemy. Ale Wacław Radziwinowicz, wytrawny znawca Rosji, autor bestsellerów „Gogol w czasach Google’a” i „Crème de la Kreml”, udowadnia, że to tylko złudzenie.

W biografii-kronice rządów Putina pokazuje jego liczne metamorfozy, ale też uniwersalne mechanizmy osobowości byłego kagebisty oraz metody, które pozwoliły mu zbudować pozycję absolutnego władcy Rosji i pchnąć jego kraj w absurdalną wojnę z Ukrainą oraz konflikt z Zachodem. Ale też – co przekonująco pokazuje Radziwinowicz – jak jego manie pchają go dziś do nieuchronnego upadku.

„Car Atlantydy” to również opowieść o tym, jak można ogromne państwo zawrócić z drogi rozwoju i odcinając społeczeństwo od wolnych mediów, pogrążyć je w paranojach, obsesjach i urazach. Dowodzi, że to nie są tylko rosyjskie problemy, że Rosja i Putin mogą się przytrafić wszędzie.

***

Wacław Radziwinowicz, długoletni korespondent GW w Moskwie, jak mało kto jest w stanie pokazać, przez jakie punkty zwrotne przeszła Rosja Putina, zanim wydała wojnę Ukrainie. W równie zaangażowanych co kompetentnych, przyprawionych ironią komentarzach od lat buduje wielowymiarowy portret mało komu znanego kagebisty, wychowanego na przestępczych podwórkach Leningradu, który zmienił się w najniebezpieczniejszego człowieka na ziemi.
Anne Applebaum

Wacław Radziwinowicz jest moim zdaniem najwybitniejszym dzisiaj obserwatorem i analitykiem polityki Putina. Jest to obserwacja wolna od rusofobii, choć nie wolna od sympatii i antypatii autora. To anatomia putinizmu lokowana w historii ostatnich stuleci. Radziwinowicz nazywa Putina Hitlerem naszych czasów. Jest w tym sformułowaniu pasja i moralny osąd. Putin chce być postrzegany jako zbawiciel Rosji. Chce być Iwanem Kalitą naszych czasów – tym, który zbiera wszystkie ruskie ziemie – chce być także protektorem wszystkich Rosjan na świecie. To opowieść o władcy, który jest niebezpieczny dla świata, który rządzi w sposób cyniczny, okrutny i na wskroś zakłamany. Chce do cna zdeprawować społeczeństwo rosyjskie pogrążone w korupcji, strachu i kłamstwie. Ta książka to opowieść o człowieku i systemie, o Putinie i putinizmie. Dla polskiego czytelnika to lektura wyjątkowo pouczająca. Z kart tej książki wyłania się skrzyżowanie mentalności chuligana i oficera aparatu bezpieczeństwa, opowieść o putinizmie, systemie, który staje się atrakcyjny dla elit w krajach, w których demokracja słabnie. Dla Polaków to książka wyjątkowo niezbędna.
Adam Michnik

Wacław Radziwinowicz
Putin, car Atlantydy
Droga do wielkiej wojny
Wydawnictwo Agora
Premiera: 23 sierpnia 2023
 
 


PROLOG

1999
SUPERSIŁOWIK

– Zastanawiam się, jak zatytułować informację o nowym kandydacie na premiera – powiedział mi wczoraj Jurij Szczekoczichin[1], zastępca redaktora „Nowej Gaziety”[2], który przed miesiącem zapowiedział, że czterdziestosiedmioletni Władimir Putin jesienią zastąpi Siergieja Stiepaszyna. – I pewnie napiszę: „To nikt i nawet nazwać go nie można”. Jedyną zaletą tej szarej kremlowskiej eminencji jest pełne oddanie prezydentowi. Zawsze krył się w cieniu.
Co o nim wiadomo? Tylko suche fakty oficjalnego życiorysu. W 1975 roku skończył wydział prawny leningradzkiego uniwersytetu. Zaciągnął się do wywiadu. Wiele lat pracował w Niemczech. Do miasta nad Newą wrócił dziewiętnaście lat temu.
Najpierw był doradcą przewodniczącego rady miejskiej do spraw zagranicznych, potem szefem komitetu zagranicznego merostwa. Anatolij Sobczak, demokratyczny mer Sankt Petersburga, uczynił go swym zastępcą. O Putinie mówiło się w Sankt Petersburgu, że odpowiada za szemraną transakcję wymiany rosyjskiego złomu na zagraniczną żywność. Oskarżenia te się nie potwierdziły.
Kiedy trzy lata temu Sobczak przegrał wybory, przestał być merem Petersburga i – podejrzewany o machinacje mieszkaniowe – wyjechał z Rosji do Francji, a Putin przeszedł na Kreml. Tu zrobił błyskawiczną karierę. Zaczął od stanowiska zastępcy szefa kancelarii, rok później kierował już wydziałem kontroli, awansował na pierwszego zastępcę całej prezydenckiej administracji. Przed rokiem został dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Od marca sekretarzuje też prezydenckiej Radzie Bezpieczeństwa.
Dlatego też Putina, kontrolującego wszystkie służby i resorty siłowe, nazywają „supersiłowikiem”. Komuniści uważają go za człowieka kremlowskiej „rodziny” i silnymi związkami z córką Jelcyna Tatianą Diaczenko oraz żoną Nainą tłumaczą jego awans. – Kreml wybrał Putina, bo on daje najbliższym prezydenta gwarancje bezpieczeństwa dziś i na długo. On służy im wiernie – zapewniał mnie Stanisław Tierechow z lewicowego Związku Oficerów.
 
2022
JAK STALIN I HITLER

Prezydent Rosji za powód ataku na Ukrainę uznał konieczność przeciwdziałania mitycznemu „ludobójstwu” w Donbasie. Celem inwazji zaś jest „demilitaryzacja i denazyfikacja Ukrainy”. Podobnie Józef Stalin i jego ludzie 17 września 1939 roku tłumaczyli konieczność przeprowadzenia „wyzwolicielskiej” operacji przeciw Rzeczypospolitej Polskiej.
To, że Władimir Putin idzie śladem Stalina, jest zrozumiałe. Przecież jest jego dziedzicem. Jednak jeszcze lepszym wzorem dla jego postępowania wydaje się Adolf Hitler, który w Rosji jest niby ucieleśnieniem najwyższego zła. Od lat można obserwować, jak Hitler stał się mistrzem dla Putina, który przeprowadził w 2014 roku Anschluss Krymu, próbował narzucić światu nowy traktat monachijski i zmusić Zachód, by pokornie oddał mu to, co kiedyś było radzieckie. Kiedy to się nie udało, za pomocą potężnej prowokacji w Donbasie, z którego ludność spod ostrzału nie Ukraińców, ale prorosyjskich separatystów ucieka do Rosji, dał sobie pretekst do ataku.
Putin szykował wojnę od lat. Gromadził miliardy w tzw. funduszu dobrobytu narodowego. Zazdrośnie strzeże tej skarbonki przed klepiącymi biedę emerytami czy nauczycielami 6,5 tysiąca szkół, których uczniowie chodzą do toalety na podwórku. Całe regiony pod rządami Putina degradują się i wyludniają. Tymczasem skarbiec państwa jest przepełniony. Po co? Dziś widać, że po to, by Rosja miała za co przetrwać wojnę.
Putin – podobnie jak Hitler – wkładał, co tylko mógł, w zbrojenia. Teraz wierzy, że może, jak to zrobił dziś, warknąć na Zachód, by nie próbował pomagać atakowanej Ukrainie, bo wtedy sam stanie w obliczu „takich konsekwencji, z jakimi w swojej historii nigdy się nie spotkał”.
Przywódca Rosji z jego imperialnym szaleństwem, pogardą dla życia ludzkiego to Hitler naszych czasów.
 

WSTĘP


 
Z CZEGO ULEPIONY JEST PUTIN?

Dzisiejszego władcę Rosji ukształtowały chuligańskie ulice Leningradu i kluby sportów walki, gdzie razem z nim rośli przyszli żołnierze i ojcowie chrzestni miejskich mafii, a potem służba w organach bezpieczeństwa. W tych niby dalekich od siebie światach panował ten sam kult brutalnej siły i pogarda dla słabych.
Władimirowi Putinowi, co rzuca się w oczy, brakuje empatii. Kiedy musi kogoś przytulić, pocieszyć, zawsze wychodzi mu to sztucznie, niezręcznie. Nawet wiolonczelista Siergiej Rołdugin, przyjaciel prezydenta Rosji, w wywiadach, które publikowano ponad dwadzieścia lat temu (dziś trudno dostępnych, oficjalnie niewspominanych), przyznawał, że Putin „w ogóle nie potrafi okazywać prawdziwych emocji”.
Władimir Władimirowicz rósł na arystokratycznych pokojach czy raczej – w jednym pokoju. Dom przy leningradzkim Baskowym Zaułku 12 był przecież kiedyś rezydencją baronowej Luizy von Taube i do dziś widnieje na nim herb rodu baronów wielce zasłużonego dla budowy rosyjskich kolei żelaznych. Został zresztą odnowiony i słynie jako „dom Putina”.
Tam właśnie, oczywiście nie w paradnej części, od ulicy, ale w oficynie Władimir Spirydonowicz Putin i jego żona Maria, rodzice obecnego władcy Rosji, dostali przydział na dwudziestometrowy pokój na piątym piętrze: bez windy, ciepłej wody, ogrzewany piecem kaflowym. To część dawnego wielkiego mieszkania zmienionego w wielorodzinną „komunałkę”: zatłoczoną, wiecznie wstrząsaną awanturami o wspólną kuchnię, toaletę, nieporządek. Zero przytulności, zero intymności, dużo zaciętych kłótni.
Putinowie jeszcze przed wojną mieli dwóch synów. Pierworodny, Albert, umarł zaraz po urodzeniu. Kolejny syn, Wiktor, był jedną z półtora miliona ofiar głodu i chorób w oblężonym przez hitlerowców Leningradzie. Pochowano go w jednej ze zbiorowych mogił na ogromnym cmentarzu Piskarowskim.
Władimir, już jako prezydent, w wywiadach kilka razy z żalem przypominał, że nawet nie wie, gdzie leży jego brat. Aż do momentu, kiedy wiosną 2012 roku napomknął o tym w czasie uroczystości rocznicowych na Piskarowskim. Administracja cmentarza natychmiast, od ręki, przekazała mu dokument dokładnie wskazujący miejsce, gdzie siedemdziesiąt lat wcześniej został pogrzebany dwuletni Wiktor Władimirowicz Putin.
Rzecz okazała się prosta. Tylko że ani rodzice, którzy dożyli końca lat dziewięćdziesiątych minionego wieku, ani brat, który zdążył już być wicemerem Sankt Petersburga, dygnitarzem kremlowskim, dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa, premierem i prezydentem, nawet nie próbowali znaleźć mogiły Wiktora. I samemu Putinowi, i jego rodzicom było to najwyraźniej obojętne.
Ludmiła, wtedy jeszcze żona Putina, opowiedziała w 2001 roku Olegowi Błockiemu, przyjacielowi domu i biografowi męża, taką historię zamieszczoną w praktycznie zakazanej dziś książce Władimir Putin: historia życia: – Wyobraź sobie, jestem w siódmym miesiącu ciąży. W jednej ręce Masza [starsza córka, wtedy roczna], w drugiej torba z zakupami. I po schodach na piąte piętro [to działo się już w Dreźnie, gdzie Putin służył w delegaturze KGB]. Na klatkę schodową wychodzi sąsiad z żoną. Robi wielkie oczy. Wzdycha: „Luda, jak tak można”. A ja tak codziennie trzy razy po tych schodach z dzieckiem, z torbą. Wiem, że sąsiad próbował rozmawiać z Wołodią, że trzeba pomagać ciężarnej żonie. Ale to groch o ścianę.
Swojej przyjaciółce Irene Pletsch (Niemka przypomniała to w swojej książce Pikantna przyjaźń, która dziś w Rosji jest wycofana ze sprzedaży) Ludmiła opisywała czas narzeczeństwa z „Wowoj”, kiedy to kandydat na męża nie tyle się zalecał, ile stale poddawał ją próbom. Zawsze spóźniał się na spotkania nie kwadrans czy dwa, lecz z reguły solidne półtorej godziny. I dopiero wtedy zjawiał się, nie wiadomo skąd. Wcześniej pewnie z ukrycia obserwował swoją dziewczynę, kiedy jak ta głupia sterczała na przykład na peronie metra.
Innym, obok „komunałek”, paskudnym radzieckim wynalazkiem, który kaleczył dzieci, była „piatidniewka”.
Państwo chętnie pomagało wiecznie zapracowanym „budowniczym komunizmu”, przyjmując – za symboliczną opłatę – ich dzieci do przedszkoli na „piat’ dniej” (pięć dni) – od rana w poniedziałek do wieczora w piątek.
Władimir Spirydonowicz Putin do „budowniczych” należał. Zatrudnił się po wojnie jako majster w leningradzkiej fabryce wagonów. Jednak raczej nie po to, by stać przy warsztacie. Ciężko ranny na froncie był przecież inwalidą. W fabryce bardziej czuwał nad prawomyślnością załogi. Dlatego też Putinowie jako jedyni w swoim domu mieli telefon.
Putin senior w dziś obowiązujących oficjalnie biografiach prezydenta jest przedstawiany jako frontowy „żołnierz Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej”. Ale sam jego syn w obszernym wywiadzie z 2000 roku Z pierwszych ust (rzecz też dziś wycofana z obiegu i zdjęta z internetowej strony Kremla) przyznał, że ojciec służył w formacjach NKWD. A „byłych czekistów”, jak powtarza sam Putin, „nie ma”, bo oni na zawsze pozostają czekistami.
Maria Putinowa też była wciąż zajęta. Pracowała jako sprzątaczka, kucharka, nocna dozorczyni.
Ich syn, jak bardzo wielu rówieśników, stał się dzieckiem w „pięciodniowej przechowalni”, takim półsierocińcu. Władimirowi, kiedy poszedł do szkoły, rodzice mogli kupić zegarek (tylko on w całej klasie miał ten luksusowy wtedy przedmiot), ale ciepłem rodzinnych uczuć wysyłanego na „piatidniewki” jedynaka ogrzewali nie bardzo.
W wydanych ponad dwadzieścia lat temu wywiadach, o których dziś w Moskwie wolą zapomnieć, Putin wyznawał, a nawet się chwalił, że jako nastolatka wychowywała go „szpana”, podwórkowa chuliganeria. A to było środowisko jedyne w swoim rodzaju.
Wiosną 1953 roku, zaraz po śmierci Józefa Stalina, pretendujący na jego tron krwawy szef bezpieki Ławrientij Beria zarządził wielką amnestię. Z łagrów do miast popłynęła rzeka ponad 1,2 miliona więźniów kryminalnych. „Politycznych” – skazanych z 58 artykułu kodeksu karnego (działalność antysowiecka) – wtedy nie wypuszczali.
Masa zdanych na siebie, błąkających się po ZSRR łagierników najpierw urządziła krajowi „zimne lato 1953 roku”. Bo to, co się wtedy działo, wywołuje dreszcze grozy. Przez Związek Radziecki przelała się fala morderstw, gwałtów, rabunków.
Ale to był tylko doraźny i krótkotrwały skutek bezprecedensowej amnestii. Jej wpływ na życie kraju, światopogląd, moralność obywateli okazał się znacznie mocniejszy i długotrwały.
Zaniedbywanych przez rodziców podwórkowych łobuzów życia uczyli przez kolejne lata właśnie bywalcy łagrów. Oni przenosili łagier do życia społecznego. Przekazywali wsłuchującym się w ich opowieści chłopakom swój język, którym do dziś posługuje się i uznaje za swój ogromna część Rosjan. To „błatni” uczyli synów „budowniczych komunizmu” na podwórkach Moskwy, Leningradu i innych miast o „pojęciach” – okrutnych zasadach postępowania, jakie regulowały życie w brutalnym świecie gułagu.
Więzienne normy gloryfikują macho, który „nie wierzy, nie boi się, nie prosi”. Odpowiada za swoje słowa i postępowanie. Nie wybacza krzywd i kiedy tylko ma możliwość, bez wahania wymierza karę temu, kto go obraził, wyrządził mu krzywdę. Za najcięższe przewinienie uważa zdradę, a karą za nią musi być śmierć albo gwałt homoseksualny zrzucający winowajcę na samo dno społecznej hierarchii świata przestępczego.
Prawidłowy „pacan” (chłopak, ziomal) gardzi frajerem, „terpiłą” (od terpit’ – znosić cierpliwie), czyli takim, który daje się obrażać, przemilcza krzywdy. Ze strachu, słabości, może zbyt dobrego wychowania ustępuje przed przemocą.
„Pacan”, jak nauczali na podwórkach Leningradu, dba o wspólne dobro grupy. Z tego, co zwędził i odebrał „terpile”, sumiennie odprowadza dolę, zasilając „obszczak”, czyli wspólną kasę bandy.
Jeszcze w pierwszych latach rządów Putina (wtedy było wolno) publicyści – i to niekoniecznie mu wrodzy – od razu zauważyli, że porządki, jakie zaprowadzał, można zręcznie przedstawić językiem obowiązujących w świecie kryminalnym „pojęć”.
Tak dało się wytłumaczyć choćby bezsensowne z punktu widzenia interesów Rosji zamordowanie w 2006 roku Aleksandra Litwinienki, zbiegłego z kraju pułkownika Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Operacja agentów specjalnych, wysłanych do Wielkiej Brytanii ze śmiercionośnym radioaktywnym polonem, była aktem zemsty, a Rosji nie dawała nic poza niechlubnym zaliczeniem jej do państw terrorystycznych gotowych użyć broni masowego rażenia.
Ale znakomicie tłumaczyło jej sens „błatne” przykazanie nakładające na każdego człowieka bandy obowiązek zemsty na zdrajcy. Nie na darmo na Kremlu powtarzają za swoimi dawnymi podwórkowymi nauczycielami, że „kto nas skrzywdził, trzech dni nie przeżyje”. A im straszniejsza będzie śmierć winowajcy, tym lepszy będzie jej efekt pedagogiczny.
Mechanizm władzy – zaprowadzony przy Putinie sposób ustalania poczynań państwa w nieformalnym, tajemniczym kręgu najbardziej zaufanych kumpli przywódcy z dawnych lat – też wygląda jak „schodka”. Czyli spotkanie szefów bandy układających plany działania, zbierających się w niedziele w rezydencji Nowo-Ogariowo.
A jest też, zwany w Moskwie „basenem”, ogromny, liczony w miliardach dolarów tajny fundusz, do którego wpłacają pieniądze ci, którym władza pozwoliła kraść. Wiemy o tym po ujawnieniu w 2016 roku przez Panama Papers, międzynarodowe śledztwo dziennikarskie opisujące klientów światowych rajów podatkowych.
To jest ten sam bandycki „obszczak”, tylko na skalę państwową. Z niego biorą się krocie na „pałac Putina” w Gelendżyku nad Morzem Czarnym, prywatne konta prezydenta, warte setki milionów dolarów jachty jego kumpli, ale i fundusze na tajne operacje specjalne – militarne czy propagandowe – za granicą, kupowanie stronników na Zachodzie.
Sam Putin trzyma się w prywatnym życiu niektórych zasad przypisanych prawdziwym „pacanom”. Od ćwierć wieku ani razu nie nocował tam, gdzie jest oficjalnie zameldowany, czyli w domu nr 6 przy moskiewskiej ulicy Akademika Zielińskiego. Zachował ten meldunek, choć od końca lat dziewięćdziesiątych mieszka w podmoskiewskim Nowo-Ogariowie albo w kolejnych oddanych mu – mniej lub bardziej zakonspirowanych – państwowych rezydencjach.
Gdy w 2013 roku – po trzydziestu latach małżeństwa – ogłosił, że Ludmiła „kończy wachtę przy mnie”, nie jest z nikim związany oficjalnie. A takiej właśnie formalnej samotności wymaga od przywódców świata przestępczego „błatny” kodeks.
A i w polityce stosuje mądrości zaczerpnięte z podwórka przy Baskowym Zaułku. Na przykład agresywne akcje militarne czy ataki na konkurentów w kraju tłumaczy tym, że jeszcze jako dziecko został nauczony, iż „kiedy bójki uniknąć już się nie da, trzeba uderzyć jako pierwszy”. Zgodnie z tą zasadą uderzał w Czeczenów i Gruzinów, a od 2015 roku włączył się do wojny domowej w Syrii po stronie reżimu Baszara al-Asada, nie cofając się przed zbrodniami wojennymi. Uprzedzającymi atakami likwidował niezależne telewizje, odważnych dziennikarzy, opozycyjnych polityków…
– Nasze miejskie podwórka, gdzie autorytetami byli więźniowie masowo zwolnieni z łagrów na mocy „amnestii Berii”, miały ogromny wpływ na całe pokolenie, przede wszystkim chłopców urodzonych w latach pięćdziesiątych – oceniał Arsenij Rogiński, szef stowarzyszenia Memoriał. I wyjaśniał: – To bardzo wpłynęło na kulturowe życie kraju, zmieniło wiele nawyków, także modę i język. W łagrach było swoje życie, zwyczaje, kultura, którą amnestionowani ponieśli w masy. A jeśli wziąć pod uwagę to, że ich upór i bezczelna śmiałość często nie miały granic, styl życia zgodny z kryminalnymi „pojęciami” rozpowszechnił się bardzo szeroko.
Echo „zimnego lata 1953” nie zamilkło w Rosji do dziś. Niezmiennie popularny w narodzie jest choćby „szanson”, szlagiery opiewające życie „błatnych”.
Ogromny wpływ na życie szkół, szczególnie na syberyjskiej prowincji, ma zaś „społeczność AUJe” (Wspólny Układ Aresztancki). Oficjalnie mówi się o tym niewiele. Władze rzekomo nie potrafią nawet rozszyfrować tego skrótu-hasła, pod którym nieformalne grupy uczniów, związane z podziemiem kryminalnym, zaprowadzają w szkołach porządki oparte na „pojęciach”.
Dzieci są zmuszane do regularnego wpłacania pieniędzy „na grzanie zony”, czyli wsparcie kryminalistów siedzących w aresztach i łagrach. Kto nie chce wnosić doli do „obszczaka”, jest zgodnie z więziennymi regułami „opuszczany”, czyli przenoszony do najniższej kasty pariasów poniewieranych przez kolegów.
Co zaskakuje, do szkół zapraszani są na „lekcje życia” prawdziwi doświadczeni kryminaliści, którzy tłumaczą chłopcom, że „piderów” (homoseksualistów) trzeba gnać, a tych, co nie godzą się z „pojęciami”, bić.
Ta dziwna działalność pedagogiczna ma w Rosji putinowskiej walor państwowotwórczy. Dzieciak po „lekcjach życia” przeprowadzonych przez „błatnych” łatwiej zachwyci się bohaterstwem stawianych mu za wzór najemników Grupy Wagnera werbowanych w aresztach i łagrach przez miliardera i „ulubionego kucharza Putina” Jewgienija Prigożyna.
Dla polityka rządzącego krajem takim jak dzisiejsza Rosja doświadczenie wyniesione z bandycko-chuligańskiego podwórka stanowi cenny kapitał. Umiejętność nieprzymuszonego wplatania w oficjalne wystąpienia „błatnych” słówek, w czym Putin jest mistrzem, przywołania „zasad”, takich jak „bić pierwszy” czy „kto nas skrzywdził, trzech dni nie przeżyje”, zbliża go nie tylko do rówieśników, ale i młodzieży spod znaku AUJe.
Umiejętność wplatania w drętwą oficjalną mowę-trawę słów i obrazów czerpanych z używanego przez naród na co dzień żargonu unaocznia ludowi, że przywódca jest swój, ulepiony z tej samej sowiecko-kryminalnej gliny.
Kiedy pan Kremla nakłania swych miliarderów oligarchów do lojalności i straszy, że inaczej to „udławicie się, łykając kurz”, rodakom automatycznie staje przed oczami znany z podwórkowych opowiadań obraz superbogaczy, którzy w tumanach kurzu próbują w łagrze uciec przed ścigającym ich i łaknącym zemsty tłumem współwięźniów.
A to, co Putin wyniósł ze szkoły i potem ze służby w KGB, genialnie ujął przywódca demokratycznej partii Jabłoko Grigorij Jawliński. Bo owo wiano składa się na dwie tylko znakomicie opanowane i na przemian stosowane metody postępowania: werbowanie i prowokacja.
I to od udanej politycznej prowokacji zaczęła się największa kariera polityczna w dzisiejszej Rosji.
Prezydent Borys Jelcyn, rozpoczynając u schyłku swego panowania „operację następca”, czyli instalowanie na tronie korzystnego dla niego samego i kremlowskiej świty człowieka, miał przeciw sobie groźną, i to opartą na mocnej instytucji, opozycję.
Na plany Jelcyna nie zgadzała się większość tworzących Radę Federacji, izbę wyższą parlamentu, a więc chronionych immunitetem gubernatorów. Regionalni baronowie mieli sporo pewności siebie i władzy. Taka była istota ówczesnego federacyjnego ustroju kraju.
Korpus gubernatorski orientował się w tym czasie na mera Moskwy Jurija Łużkowa i wspieranego przez niego niemal „pewnego” kandydata na prezydenta Jewgienija Primakowa, w tym momencie już skonfliktowanego z Kremlem.
Kluczową postacią w obozie antykremlowskim okazał się wtedy prokurator generalny Jurij Skuratow. Będąc pewnym wsparcia gubernatorów, bez których nie można go było zdymisjonować, wszczął śledztwo przeciwko kilku prominentom kancelarii Jelcyna. A byli podejrzewani o przyjmowanie wielomilionowych – w dolarach – łapówek od zagranicznych wykonawców ogromnie kosztownego remontu Kremla.
18 marca 1999 roku w nocnym programie informacyjnym na federalnym kanale RTR (dziś Rossija 1) widzowie obejrzeli nagraną ukrytą kamerą scenę łóżkową, w której brali udział „człowiek podobny do prokuratora generalnego”, a każący mówić do siebie „Jura”, i dwie prostytutki.
Seans, jak wyjaśniono, miał być łapówką seksualną podsuniętą prokuratorowi przez gangsterów za jakieś cenne przysługi. Intryga jednak początkowo chybiła. Pornolik podrzucony przez nie wiadomo kogo na główny kanał surowej moralnie telewizji kremlowskiej śmierdział marną prowokacją.
W obronie złej sprawy musieli stanąć publicznie sami reżyserzy intrygi. W telewizji wystąpili więc dyrektor FSB Władimir Putin (to jego Skuratow uważał za autora prowokacji) i szef MSW Siergiej Stiepaszyn, też wywodzący się ze służb.
Ten drugi nie zdał egzaminu przed kamerami. Widać było, że bardzo nie pasuje mu rola, w której go obsadzono. Bełkotał i wyraźnie było mu wstyd, że bierze udział w tej dintojrze.
Za to Putin, który kierował służbami od zaledwie ośmiu miesięcy, ale wciąż nie był postacią publicznie rozpoznawalną, od razu zabłysnął. Z przekonującym świętym oburzeniem i pewny swych racji przypominał o moralnych obowiązkach człowieka na służbie państwowej i o elementarnej uczciwości.
Sprawdził się. Cyniczna rola, jaką odegrał w rozprawie ze Skuratowem, otworzyła mu drogę na szczyt.
Motyw seksualny używany do kompromitacji przeciwników jest zresztą w epoce Putina stałym, można powiedzieć, elementem prowokacji politycznej.
Kiedy w 2000 roku zdymisjonowany już Skuratow postanowił stanąć przeciw Putinowi do wyborów prezydenckich, „poparcie” okazały mu moskiewskie prostytutki, wychodząc na ulice z transparentami: „Jura, nasz kandydat”. Obrazki z tych manifestacji trafiały oczywiście niezwłocznie na ekrany telewizorów.
Kobiety – jak zwykł je nazywać Putin – „o obniżonej odpowiedzialności społecznej”, ubrane w lateksową odzież, usiłowały też nachodzić biuro opozycjonisty Aleksieja Nawalnego, by i jemu „okazać poparcie”.
A kiedy Michaił Kasjanow stał się ważną figurą w obozie opozycji, federalny kanał telewizyjny NTW „nie wiadomo skąd” wytrzasnął i wyemitował nagranie, na którym „człowiek podobny do” byłego premiera obcuje w łóżku z „kobietą podobną do” jego znanej towarzyszki partyjnej.
Udaną operację przeprowadziła młoda agentka znana pod pseudonimem „Katia Mumu”, która przed ukrytymi kamerami uprawiała seks z kolejnymi znanymi opozycjonistami. Wystąpiła więc w roli, jaką na kursach prowokacji KGB, które ukończył swego czasu dzisiejszy władca Rosji, nazywają „miodową pułapką”.
A Putin swe miejsce na szczycie zawdzięcza temu, że jedyną nadzieją Borysa Jelcyna na bezpieczną starość – swoją i najbliższych – były służby.
„Starszy pan” postawił na nie wcale nie 9 sierpnia 1999 roku, kiedy ogłosił, że jego dziedzicem ma być oficer KGB z Leningradu. On dosyć gorączkowo zaczął szukać „następcy” znacznie wcześniej, kiedy okazało się, że demokraci, którymi się otaczał, są zbyt słabi, zbyt nielubiani przez naród i nie dadzą rady.
Pierwszym „następcą w pagonach” był szef służby pogranicznej generał Andriej Nikołajew, syn dawnego przyjaciela Jelcyna. Potem generał pułkownik Nikołaj Bordiuża, uczyniony szefem Administracji Prezydenta i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa (tę funkcję przejął po nim Putin). Następnym okazał się Jewgienij Primakow, nie tylko dyplomata, ale też swego czasu szef wywiadu ZSRR i potem Rosji. Po nim nastąpił Siergiej Stiepaszyn, swego czasu dyrektor FSB.
Za każdym z nich, jak liczył Jelcyn, stanąć powinien klan agentów, jedyna „zdrowa” i zorganizowana siła zdolna nie pozwolić przepaść jemu i jego szeroko rozumianej kremlowskiej „rodzinie”.
Wiktor Czerkiesow, generał służb, przyjaciel Putina, napisał, że Rosja po upadku ZSRR leciała w przepaść, ale się nie roztrzaskała, bo „zawisła nad otchłanią na haku czekistowskim”. Bo tylko szlachetni, patriotyczni „rycerze płaszcza i kindżału” ocalili ją przed katastrofą.
Jelcyn nie od razu znalazł właściwy „hak czekistowski”. Przebierał i odrzucał kandydatów. Postawił na Putina, bo ten okazał się sprawnym wykonawcą i człowiekiem bez własnych poglądów.
Tak się złożyło, że Gleb Pawłowski, długo uważany za szarą eminencję Kremla, ostatni wieczór swej piętnastoletniej kariery na szczytach władzy spędził w moim moskiewskim mieszkaniu, gdzie akurat był Adam Michnik.
Nastrój był jedyny w swoim rodzaju. Śmierć urzędnicza jest w Moskwie brutalna. Równo o północy z drzwi gabinetu na Kremlu znika tabliczka z nazwiskiem, milkną na zawsze wszystkie służbowe telefony. Kierowca czekającego pod domem służbowego lexusa ma obowiązek o zerowej odjechać do rządowego garażu. Jak sobie w środku nocy poradzi „były”, już go nie obchodzi.
Wtedy dużo się mówiło o ideologii Putina, który zaczął się stroić w togę konserwatysty, strażnika „wartości tradycyjnych” już nie tylko w swoim kraju, ale kreował się na globalnego lidera sił antyliberalnych i zachowawczych. Ogromny wpływ na niego miał mieć filozof Aleksandr Dugin i grono prawosławnych stalinowców z Klubu Izborskiego. W swoich wystąpieniach często powoływał się na faszystowskiego filozofa Iwana Iljina czy religijnego myśliciela Nikołaja Bierdiajewa.
– Nie, żadnej ideologii tam nie ma. Putin przyszedł bez niej. I to właśnie dzięki temu był i wolnorynkowym reformatorem, niemal liberałem, i wrogiem liberalnych swobód, widział Rosję częścią zachodniego świata i występował jako wróg Zachodu, oburzały go czasem zbrodnie stalinowskie i zachwycała wielkość imperium stalinowskiego… Tego nie dałoby się pokleić jakimś zwartym, logicznym systemem przekonań, szkołą myślenia – tłumaczył nam człowiek, który przez lata kształtował politykę Kremla.
Aleksiej Czadajew, który pod patronatem właśnie Pawłowskiego napisał książkę Putin. Jego ideologia, wskazywał w niej raczej na to, czego przywódca Rosji nie przyjmuje. A, jak udowadniał, Putin odrzuca i uznaje za fałszywe przyjęte przez Zachód zasady demokracji, opowieści o prawach człowieka.
Jeszcze większe prawo wypowiadania się o tym, czym się kieruje pan Kremla, ma bez wątpienia Władisław Surkow, który przez ćwierć wieku służby w Administracji Prezydenta i rządzie dorobił się rangi rzeczywistego radcy stanu pierwszej klasy (odpowiednik generała armii). A on nie owija w bawełnę.
W programowych tekstach, jakim w Moskwie nadają wysoką rangę „manifestów”, unaocznił, że odziedziczone przez Putina po Jelcynie demokratyczne dekoracje w rodzaju parlamentu, partii politycznych, systemu sądowego, niezależnych mediów to tylko maskarada dla zmylenia publiczności międzynarodowej. W rzeczywistości państwo putinowskie bezwstydnie wystawia na pokaz i chlubi się tym, co inni starają się ukryć – aparat bezlitosnej przemocy, swą brutalną siłę.
A tuż przed agresją na Ukrainę z 24 lutego 2022 roku ten sam Surkow wprost wyłożył, do czego zmierza państwo Putina. Ono, jak zapewnił, „dusi się” w tych samych granicach, które wyznaczył mu zdradziecki, „hańbiący” pokój brzeski zawarty przez bolszewików w 1918 roku. Misją Rosji jest teraz odzyskanie siłą wszystkiego tego, co wcześniej do niej należało, a więc nie tylko Ukrainy, bo i Białorusi, krajów bałtyckich, Zakaukazia, kraju nadwiślańskiego…
Prawo do tego daje Moskwie, jak wtóruje Surkowowi Siergiej Karaganow, jeden z najważniejszych politologów rosyjskich, poczucie mocy militarnej, której ona – w przeciwieństwie do „terpił” na Zachodzie – nie waha się używać, co zuchwale pokazała w Czeczenii, Gruzji, Syrii, na Krymie.
„Czekiści” – czy w ogóle klasa „siłowików”, której Jelcyn oddał Rosję – nie okazali się, jak głosi generał armii i sekretarz Rady Bezpieczeństwa Nikołaj Patruszew, „nową szlachtą” czy wiernym surowym normom moralnym zakonem rycerskim stojącym na straży sprawiedliwości, fundamentem państwa.
Oni jeszcze w określanych jako „szalone” latach dziewięćdziesiątych szybko zrośli się ze światem „błatnych”, który wcale nie był dla nich antypodami. Zbliżał ich kult bezkarnej siły, poczucie wyższości nad „terpiłami”, którymi się karmili.
Dla „czekisty” bazą pokarmową był choćby wystraszony inteligent, któremu za posiadanie faksu można było przypisać próbę obalenia ustroju (tego dotyczyło jedno z ostatnich dochodzeń prowadzonych przez generała Czerkiesowa – tego od „haka czekistowskiego”). Z niego dało się wycisnąć awans, podwyżkę, nagrodę.
„Błatny” żywił się wystraszonym sklepikarzem, którego uczył, że „trzeba się dzielić”, i wyciskał z niego rekiet.
Kiedy oba te światy się sklejały, Putin był wicemerem Sankt Petersburga, który wielce sprawiedliwie zasłużył wtedy na miano „kryminalnej stolicy Rosji”. Jego szef Anatolij Sobczak, mer miasta i gwiazda liberalnego wtedy politycznego firmamentu, znakomity orator, czarował publiczność w kraju i za granicą przemówieniami dającymi nadzieję na świetlaną przyszłość demokracji rosyjskiej. A na gospodarstwie zostawiał przydzielonego mu podpułkownika KGB – nie byłego, bo przecież „byłych” nie ma.
A ten prowadził sprawy z rządzącymi miastem „bratkami”. Z „wysportowanymi” facetami, z którymi trenował w młodości dżudo, sambo i inne sztuki walki, bez trudu odnajdował wspólny język. I interesy prowadził z nimi ciemne.
Do dziś jest wdzięczny i trzyma przy sobie Dmitrija Miedwiediewa, który dzięki niesamowitej biegłości w prawie obronił go przed odpowiedzialnością za aferę „okręty za żywność”. Chodziło o kombinację, w wyniku której w zamian za sprzedane za granicę na złom stare jednostki marynarki wojennej Sankt Petersburg miał otrzymać żywność. Okręty odpłynęły, żywność nie przypłynęła, a za transakcją stał Putin.
– Rozprzestrzeniona w latach dziewięćdziesiątych kultura przemocy, szkoła życia Władimira Putina i jego najbliższego otoczenia, zaczęła dominować w całej elicie rosyjskiej – twierdzi socjolożka Swietłana Stiwenson. – Alians mafiosów i „siłowików” po tym, jak stali się oni nową elitą, nie tylko hamował, ale po prostu sprzeciwiał się pokojowemu rozwojowi.
Tak ukształtowane elity, kiedy obsadziły pozycje na szczytach władzy, brutalnie rozprawiły się z tymi, którzy mogli stawiać im opór wewnątrz kraju. Ci ludzie uznali, że teraz potulnymi „terpiłami” staną się dla nich sąsiedzi Rosji i wylękniony Zachód.

CZĘŚĆ 1. POMARAŃCZOWA NAUCZKA

 
KROK PO KROKU

• Władimir Putin zostaje premierem w 1999 roku, a 31 grudnia 1999 roku – po dymisji Borysa Jelcyna – zostaje p.o. prezydenta. W 2000 roku wygrywa wybory głowy państwa, a w 2004 roku – reelekcję.

• Jesienią 1999 roku wybucha druga wojna czeczeńska, kładąc kres faktycznej niezależności Czeczenii ustanowionej rozejmem w Chasawjurcie w 1997 roku. Oficjalnym powodem wkroczenia Rosjan do republiki rządzonej przez Asłana Maschadowa jest napad czeczeńskiego komanda pod wodzą Szamila Basajewa na Dagestan oraz zamachy na bloki mieszkalne w Bujnaksku, Moskwie i Wołgodońsku, w których zginęło ponad 300 osób. Do dziś nie jest jasne, czy za zamachami nie stała Federalna Służba Bezpieczeństwa (FSB), by dać Putinowi pretekst do rozpętania walk i wzmocnienia własnej pozycji.

• W sierpniu 2000 roku podczas ćwiczeń na Morzu Barentsa tonie okręt podwodny „Kursk”, prawdopodobnie po wybuchu własnej torpedy, ze 118 marynarzami na pokładzie. Jak się potem okazało, co najmniej 23 członków załogi przeżyło, ale nie doczekało się pomocy, bo Putin długo zwlekał ze zgodą na wsparcie od Brytyjczyków i Norwegów.

• W październiku 2002 roku czeczeńscy terroryści zajmują teatr na moskiewskiej Dubrowce, biorąc ponad 800 zakładników. Podczas szturmu siły bezpieczeństwa użyły gazu usypiającego, co spowodowało śmierć ponad 130 osób, którym nie podano odpowiedniego antidotum (zginęli też wszyscy zamachowcy).

• We wrześniu 2004 roku komando terrorystów zajmuje szkołę w Biesłanie obok Władykaukazu, domagając się wycofania rosyjskich wojsk z Czeczenii. Podczas szturmu sił bezpieczeństwa z użyciem czołgów zginęły co najmniej 334 osoby, w tym 186 dzieci, oraz wszyscy, poza jednym, zamachowcy.

• W listopadzie 2004 roku Wiktor Janukowycz, otwarcie wspierany przez Putina, dzięki gigantycznym fałszerstwom wygrywa wybory prezydenckie w Ukrainie. Wybuchają masowe protesty zwolenników proeuropejskiego Wiktora Juszczenki, nazwane pomarańczową rewolucją, doprowadzając do powtórki głosowania i zwycięstwa kandydata opozycji.

• 7 października 2006 roku, w dniu urodzin Putina, zamachowiec zabija w Moskwie znienawidzoną przez Kreml dziennikarkę „Nowej Gaziety” Annę Politkowską, która pisała o zbrodniach rosyjskiej armii w Czeczenii.

• W listopadzie 2006 roku rosyjscy agenci trują śmiertelnie polonem w Londynie byłego oficera FSB Aleksandra Litwinienkę. Publicznie twierdził on, że za zamachami na domy mieszkalne w 1999 roku stal Putin i służby specjalne.

 
 
17.08.1999, wtorek
DUMA PRZEGŁOSOWAŁA NOWEGO PREMIERA

Władimir Putin został siódmym premierem w historii jelcynowskiej Rosji. Duma już w pierwszym głosowaniu zaakceptowała jego kandydaturę.
Przed tygodniem prezydent Borys Jelcyn wyrzucił ze stanowiska premiera Siergieja Stiepaszyna, zaledwie po 82 dniach urzędowania, i wysunął kandydaturę Putina, szefa Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Ogłosił go jednocześnie swoim następcą, który miałby wygrać przyszłoroczne wybory prezydenckie.
To postawiło rosyjskich komunistów Giennadija Ziuganowa, bez głosów których Duma nie byłaby w stanie przegłosować tej kandydatury, w niezręcznej sytuacji. Z jednej strony, na zaledwie cztery miesiące przed nowymi wyborami parlamentarnymi za nic nie chcą oni prowokować Kremla do rozwiązania izby (stałoby się tak, gdyby deputowani trzykrotnie odrzucili kandydata na szefa rządu), z drugiej – głosując na Putina, popierali człowieka, który ma być w przyszłości kontynuatorem „antynarodowego reżimu Jelcyna”.
Putin pomógł komunistom w decyzji, oświadczając w Dumie, że jeszcze nie zdecydował, czy w przyszłym roku stanie do wyborów głowy państwa. W efekcie część deputowanych Ziuganowa głosowała na niego. Putin został nowym premierem 233 głosami, a minimalna wymagana większość wynosiła w tym wypadku 226 głosów.
Po głosowaniu Putin wystąpił przed deputowanymi. Obiecał, że będzie kontynuował politykę swych poprzedników i rozpoczęte przez nich reformy. Otrzymał już zgodę prezydenta na to, by w jego gabinecie pozostała większość tych ministrów, którzy zasiadali w rządzie Siergieja Stiepaszyna. Nowy rząd według zapowiedzi Putina spróbuje obniżyć ciężary podatkowe, a do końca roku podnieść emerytury o 31 procent.
Putin przyrzekł też deputowanym, że Rosja zdecydowanie i przy użyciu wszelkich dostępnych środków będzie bronić praw Rosjan mieszkających za granicą. – Wszyscy muszą zrozumieć, że prześladowanie Rosjan nie jest ani mądre, ani nie przynosi korzyści – zapowiedział nowy premier, dodając, że jego rząd nie pozwoli na „ignorowanie interesów Rosji” tak w jej najbliższym sąsiedztwie, jak i w bardziej odległych regionach świata.
– Będziemy bardzo aktywnie uczestniczyć w operacjach pokojowych oraz w działaniach ważnych regionalnych i międzynarodowych organizacji – mówił Putin.

 
3.01.2000, poniedziałek
BORYS I, PORADZIECKI

31 grudnia 1999 roku w orędziu do narodu Borys Jelcyn oznajmił: – Podjąłem decyzję. Rozmyślałem długo i z udręką. I dziś, w ostatnim dniu odchodzącego stulecia, podaję się do dymisji.
Jelcyn o pół roku skrócił swoją kadencję i zgodnie z konstytucją przekazał władzę premierowi Władimirowi Putinowi. Putin dostał konstytucję, insygnia władzy prezydenckiej i słynną „walizkę jądrową”. Pełniący obowiązki prezydenta wystąpił w telewizji z orędziem noworocznym, w którym obiecał, że „nie odstąpi ani na krok od konstytucji, a wszystkie wolności i prawa obywatelskie będą w pełni respektowane”. Swoją działalność rozpoczął od wizyty na froncie w Czeczenii, gdzie Rosjanie brutalnie rozprawiają się z walczącymi o niepodległość republiki bojownikami.
Kto jak kto, ale my, Polacy, ustępującego przed czasem Borysa Jelcyna powinniśmy pożegnać z szacunkiem.
To przecież on pierwszy oficjalnie przyznał, że to władze radzieckie są sprawcami zbrodni katyńskiej. To Jelcyn rozmontował Związek Radziecki, uczynił Rosję krajem jak nigdy dotąd bezpiecznym dla świata, bliskim jak nigdy dotąd demokracji. Można i trzeba powiedzieć – za rosyjskimi demokratami – że demokracja rosyjska jest wynaturzona, skorumpowana, ale nikt nie może kwestionować tego, że pierwszy prezydent Rosji zapewnił swemu państwu dziewięć lat wolności, czyli to, czego kraj ten w historii nie zaznał.
Teraz rodzi się pytanie, na ile tę rosyjską wolność, demokrację można uważać za trwałe? (…) Dlaczego? Nowa Rosja słabła wraz ze swoim prezydentem, dręczącymi go chorobami, skłonnościami do intryg, które jednego po drugim odstręczały od niego zwolenników, pomocników, doradców.
Najsilniejszy był wtedy, gdy dopiero wspiął się na szczyt. Świat pamięta go na czołgu pod „Białym Domem” [wtedy siedziba parlamentu Rosji, dziś siedziba premiera] z uniesioną pięścią, kiedy brawurowo zatrzymał pucz Janajewa i komunistycznej spółki.
Był wtedy tym samym Borysem, o sile którego w rodzinnych stronach na Uralu krążyły legendy – że sam zepchnął z torów przed nadjeżdżającym pociągiem ciężarówkę, że podtrzymał przewracający się dźwig.
Na czołgu pod „Białym Domem” przy Krasnej Presni, dzielnicy sławnej z tradycji rewolucji 1905 roku, był silny poparciem górników, którzy przyjeżdżali do Moskwy z całej Rosji, by stukać kaskami o bruk placu Czerwonego, protestując przeciw prezydentowi ZSRR Michaiłowi Gorbaczowowi i komunistycznym porządkom.
Ich sympatię zdobywał od czasu, kiedy w połowie lat osiemdziesiątych został sekretarzem moskiewskiego komitetu partii, sekretarzem wielce ekscentrycznym. Jeździł do pracy nie limuzyną, lecz metrem, zachodził do sklepów, domagał się lepszego zaopatrzenia. Był równy, był swój.
Kolegom, sekretarzom Komitetu Centralnego, publicznie wygarniał, że obrośli sadłem, dbają tylko o swoje przywileje.
A oni odstawili go szybko na boczny tor, zsyłając na posadę niedecydującego o niczym wiceministra. I z partyjnej trybuny rzucili mu w twarz słynne: „Borys, ty nie praw” („Borysie, nie masz racji”). A kraj, który to słyszał, był już rozhuśtany falami demokratyzacji, inteligencja krytycznie nastawiona do monopartii uważała, że to właśnie Borys „ma rację”, a jego oponenci nie.
Rosja szła za nim, kiedy w lipcu 1990 roku odszedł z partii. Rok później wybrała go na prezydenta radzieckiej jeszcze republiki [Związek Radziecki oficjalnie został rozwiązany 26 grudnia 1991 roku].
I kto wtedy przypuszczał, że górnicy, którzy wówczas go popierali, po kilku latach wrócą do Moskwy ze swymi kaskami, żeby stukać nimi już nie w bruk placu Czerwonego, popierając Jelcyna, lecz w Garbaty Most przy „Białym Domu” – przeciw niemu. Że usypią mu symboliczną mogiłę, że kukłę prezydenta będą kłaść na tory. Bo przecież on obiecał, że jeśli w nowej Rosji nie będzie się żyło lepiej, sam rzuci się na szyny.
Ale wtedy, w sierpniu 1991 roku, z uniesioną pięścią na czołgu był na szczycie fali popularności. Byli przy nim najlepsi ludzie Rosji. Kiedy po odejściu Gorbaczowa stał się gospodarzem Kremla, pociągnęli tam za nim najwybitniejsi ekonomiści, twórcy, intelektualiści; jak to określił Andriej Czerkiezow, komentator Radia Echo Moskwy, „znakomity rój Jelcyna”.
Żyli i rozkwitali nadzieją, że zmienią swój kraj, zaprowadzą go do Europy. Stanęli, a potem zaczęli kapitulować przed tymi samymi problemami, które zniechęcały i niszczyły ich świetnych przodków w ubiegłym stuleciu. Anachroniczna gospodarka, przerażająca nędza prowincji, beznadziejnie biedna armia i dziki, skorumpowany aparat urzędniczy.
„Rój Jelcyna”, świetni „demokraci pierwszej fali” wkrótce jeden za drugim zaczęli z Kremla odchodzić. Szczególnie szybko, gdy zaczęła się krwawa, fatalnie prowadzona pierwsza wojna czeczeńska. Odeszła wtedy na przykład Galina Starowojtowa; została zamordowana w 1998 roku. Zostali ludzie marni.
Kreml tracił poparcie rosyjskiej inteligencji, a „głubinkę”, prowincję rosyjską, zostawił jej losowi. Widać to w Kaliningradzie, Krasnojarsku, Władywostoku. Tam na siedzibach władz zmieniły się tylko szyldy. Z sowietów i komitetów – na dumy i administracje. Ale wewnątrz są ci sami partyjni biurokraci. Moja znajoma, która u schyłku lat osiemdziesiątych stała na czele ruchów demokratycznych w Krasnojarsku, mówi: – Wtedy myśleliśmy, że nie może być nic gorszego od komunizmu. Teraz już wiemy, że jeszcze gorsi są rządzący dziś u nas na prowincji komuniści bez komunizmu. Póki była partia, jeszcze czegoś się bali, kradli „jak należy” – według rangi. Teraz czują się absolutnie bezkarni.
Jelcyn mógł tylko w dalekiej Moskwie z grymasem wściekłego gniewu na twarzy wygrażać pięścią. Ręce – jak mówią Rosjanie – nie dochodziły do lokalnych kacyków, którzy jak udzielni książęta rządzą w swoich regionach i potrafią straszyć, że – jeśli zechcą – wyprowadzą swoje kraje czy republiki z Federacji. „Ręce nie dochodziły”, bo najważniejsza była walka o władzę w Moskwie, a do niej niezbędne okazywało się poparcie lokalnych liderów.
Walka toczyła się nie o to, czy coraz bardziej chory prezydent, popełniający gafę za gafą utrzyma się na swym stanowisku do czerwca 2000 roku, czyli końca kadencji. Podjęta w maju 1999 roku przez Dumę próba postawienia Jelcyna w stan oskarżenia i przedwczesnego zdymisjonowania go skończyła się żałosną kompromitacją – ludzie Kremla po prostu Dumę przekupili.
Od bez mała półtora roku, od dymisji młodego premiera Siergieja Kirijenki, walka toczyła się o to, co będzie po Jelcynie, czy kremlowska „familia” – krewni prezydenta i jego współpracownicy – zachowa wpływy, władzę i majątki, które zgromadziła pod jego rządami. Sam Jelcyn coraz częściej mówił o „dziedzicu”, czyli swoim faworycie do objęcia schedy.
Kandydatem na „następcę tronu” jest zgodnie z konstytucją premier. Były rezydent wywiadu w NRD, szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa Władimir Putin. Do wyborów, które odbędą się pod koniec marca, będzie niby tylko „pełnił obowiązki” głowy państwa. Ale, jak mówi się od dawna w Moskwie, „na prezydenta Rosji może być wybrany tylko ten, kto przed wyborami nim zostanie”.
W piątek 31 grudnia 1999 roku Jelcyn uzasadniał swoją dymisję między innymi tym, że czas odejść, bo przecież pojawił się „silny człowiek, nastawiony na to, by być prezydentem”. I teraz można już tylko żałować, że pierwszy prezydent Rosji zmarnował wielką szansę. Pierwszy raz w historii swego kraju mógł przekazać władzę w sposób demokratyczny. Zamiast tego wskazał narodowi swego dziedzica.
Na coraz wyższe notowania Putina pracują już od dawna podporządkowane Kremlowi media, bezpardonowo atakujące każdego polityka, który ośmiela się wystąpić przeciw premierowi. Na Putina „pracują” generałowie i żołnierze, którzy na Kaukazie prowadzą – jak twierdzą związane z Kremlem media – „bezkrwawą i udaną” wojnę.
Wojna i propaganda windują Putina na szczyty popularności. Niedźwiedź, jego naprędce sklecona we wrześniu przez kremlowskich socjotechników partia, w grudniowych wyborach do Dumy odniósł olśniewający sukces. To był sygnał, że postawienie na Putina to dziś właściwy wybór, by stary prezydent odszedł – jak sam powiedział – „nie tylko ze względu na stan zdrowia”.
Teraz, po wyborach parlamentarnych, rosyjskie elity garną się do obozu zwycięzcy, opozycja jest w rozsypce, tylko jakiś straszliwy kataklizm może sprawić, że notowania któregokolwiek z rosyjskich polityków dorównają popularności Putina.
Jeszcze kilka miesięcy temu mówiło się w Rosji, że Jelcynowi wprawdzie nie wyszły reformy, że pod jego rządami gospodarka pogrąża się w permanentnym kryzysie, armia się rozpadła, ale przynajmniej w Rosji panuje wolność prasy, a prezydent konsekwentnie stoi na straży konstytucji.
Dziś nawet i to jest pod znakiem zapytania. Centralne media rosyjskie poddawane są skrupulatnej kontroli konkurujących ze sobą oligarchów, regionalne – gubernatorów. Wybory głowy państwa zostaną zorganizowane „pod delfina”.
Ci, którzy chwalą Jelcyna za jego „historyczną i mężną” decyzję, twierdzą, że zadbał o to, by rosyjskie reformy były kontynuowane, a gospodarkę nadal zmieniano w kierunku wolnego rynku.
Ale takie nadzieje są złudne. Putina prowadzą do władzy związani z Kremlem oligarchowie, bogaci nowi Rosjanie, magnaci finansowi, naftowi i medialni. Prowadzą go tam też przywódcy regionów. A obie te grupy przede wszystkim strzegą swoich wpływów, zgromadzonych przez ostatnie lata fortun i monopoli.
Przecież to przede wszystkim oni, a nie komuniści latem 1998 roku nie pozwolili premierowi Kirijence przeprowadzić niezbędnych reform, bo młody premier próbował odebrać im część przywilejów. Przed grudniowymi wyborami parlamentarnymi Putin poparł Kirijenkę i jego Sojusz Sił Prawicowych, jednak dopiero czas pokaże, czy nie było to poparcie tylko taktyczne.
Najważniejszym wydarzeniem ostatniego dnia minionego roku w Moskwie jest więc nie przedwczesna dymisja Borysa Jelcyna. Najważniejsze jest to, że Rosja ma nowego władcę – wyznaczonego, a nie wybranego, namaszczonego już nawet przez patriarchę Moskwy i Wszechrusi, polityka stworzonego przez te same elity, które w ostatnich latach „rządziły Jelcynem”, a teraz, instalując na Kremlu dziedzica, zapewniły sobie ciągłość władzy. I dziś w Moskwie niemal nikt nie wątpi, że pod koniec marca ich decyzja zostanie zaakceptowana w powszechnych wyborach.
Ale trzeba pamiętać, że Rosjanie wesprą go nie tylko dlatego, że tak im każą liderzy ich regionów, że to zasugerują im centralne kanały telewizyjne. I nie dlatego, że – jak się dziś powszechnie mówi – ten kraj tęskni za rządami silnej ręki, za „swoim Pinochetem”. Także dlatego, że Rosjanie marzą o stabilizacji, a pamiętają, że w ich kraju zrealizować się mogą scenariusze znacznie czarniejsze niż chroma jelcynowska demokracja.
Cokolwiek by powiedzieć o odchodzącym prezydencie, nie pozwolił on, by Rosja pogrążyła się w zamęcie, nie pozwolił, by w kraju pierwsze skrzypce zaczęli grać ekstremiści.
Czy Putinowi też się to uda? W takim kraju jak Rosja to już bardzo dużo.

14.01.2000, piątek
PUTIN STARTUJE

Władimir Putin oficjalnie ogłosił wczoraj w Sankt Petersburgu, że godzi się kandydować w marcowych wyborach prezydenckich.
Zgodnie z ordynacją wyborczą kandydata na prezydenta zgłosić może co najmniej stu obywateli. Putina do walki o Kreml uroczyście wystawiła obradująca w moskiewskim hotelu Prezydent grupa 197 rosyjskich VIP-ów. Samych tylko gubernatorów było pół setki.
W uroczystości bardzo chcieli wziąć udział członkowie jelcynowskiej „rodziny”, szare eminencje Kremla – Borys Bieriezowski i Roman Abramowicz. Na obrady w hotelu Prezydent obaj oligarchowie nie zostali jednak wpuszczeni. Zaszczytu wspierania nie dostąpił nawet były premier Wiktor Czernomyrdin, choć przed spotkaniem ogłosił połączenie swego ugrupowania Nasz Dom Rosja (czy raczej resztek świetnej niegdyś partii władzy) z proputinowskim Niedźwiedziem.
Do wspierania dopuszczeni zostali natomiast szefowie regionów, którzy jeszcze kilka miesięcy temu z zapałem popierali plany marszu na Kreml bardzo wtedy popularnego Jewgienija Primakowa.
Zaraz po tym, jak Putin ogłosił start w wyborach, ogłoszono też nową rosyjską „Koncepcję bezpieczeństwa narodowego”. Głosi ona, że Rosja może użyć broni atomowej wobec agresora, który atakuje ją w sposób konwencjonalny, a nawet wobec takiego, który w ogóle nie posiada broni nuklearnej.
W stosunku do poprzedniej doktryny obronnej z 1993 roku (uzupełnionej w 1997 roku) nowy dokument jest bardziej manifestacją polityczną niż doktryną wojskową. – To faktycznie apel do Zachodu, by nie drażnił Rosji – mówi Nikołaj Sokow z Centrum Studiów nad Rozprzestrzenianiem Broni Nuklearnej w Monterey w Kalifornii. – Rosjanie mówią niemal wprost: jesteśmy słabi i niepewni przyszłości, nie ruszajcie nas, bo możemy użyć broni nuklearnej z czystego strachu.
„Koncepcja”, jeden z pierwszych dekretów podpisanych przez Władimira Putina po przejęciu obowiązków prezydenta, mówi o „próbach stworzenia struktury stosunków międzynarodowych opartej na dominacji państw Zachodu pod przewodnictwem USA i obliczonej na jednostronne, przede wszystkim wojskowe, rozstrzyganie kluczowych problemów polityki światowej wbrew zasadom prawa międzynarodowego”. Prowadzić ma to do „osłabienia pozycji Rosji w sferze ekonomicznej, wojskowej, politycznej i innych”. Jako o jednym z największych zagrożeń mówi się o „rozszerzeniu NATO na Wschód”, co może prowadzić do „pojawienia się wielkich formacji zbrojnych koło granic Rosji”.
Dlatego Rosja będzie wspomagać „ideę świata wielobiegunowego”. – Za Jelcyna Rosjanie mówili o potrzebie budowy bloku z Chinami i Indiami. Teraz chcą szerszej koalicji. Będą popierać każdy kraj na świecie, który może współtworzyć przeciwwagę dla USA i NATO – twierdzą eksperci w Waszyngtonie, z którymi rozmawiała „Wyborcza”.
Według strategii odpowiedzią na dominację Zachodu musi być „zwiększanie militarnej potęgi kraju. Rosja powinna posiadać siły jądrowe zdolne zadać państwu agresorowi lub koalicji takich państw silny cios”. Zapowiada użycie „broni jądrowej, jeśli inne sposoby rozwiązania kryzysu zostaną wyczerpane lub okażą się nieskuteczne”.
Już siedem lat temu doktryna rosyjska mówiła o użyciu broni nuklearnej przeciwko „agresorowi nieposiadającemu broni nuklearnej, który znajduje się w sojuszu z mocarstwem nuklearnym”, co było wymierzone w nieposiadające broni nuklearnej państwa NATO. Doktryna 2000 zawiera według Sokowa dwie ważne zmiany. Rosja dopuszcza użycie broni nuklearnej przeciwko:
– agresorowi stosującemu broń biologiczną lub chemiczną (tak jak doktryna obronna USA);
– agresji ze strony bloku obronnego, który takiej broni nie ma.
Moskwa już pokazała, jak w praktyce ma działać nowa doktryna. Latem i jesienią podczas manewrów „Zachód 99” Rosjanie ćwiczyli obronę obwodu kaliningradzkiego przed atakiem wojsk NATO z Bałtyku i Polski. Zgodnie ze scenariuszem rosyjskiego MON armia odpierała atak tylko przez trzy dni, a potem rosyjskie bombowce strategiczne zbombardowały dwa cele na terytorium NATO przy użyciu broni nuklearnej, a dwa inne bombowce – dwa cele w USA. Zachód – według scenariusza – widząc rosyjską determinację, przerywa inwazję.
Strategia Putina – w przeciwieństwie do poprzedniej – wymienia też wiele wewnętrznych zagrożeń. Najważniejszy jest rozpad struktur państwa spowodowany kryzysem gospodarczym. Zdaniem ekspertów NATO to dowód, że Putin zdaje sobie sprawę ze znaczenia pomocy gospodarczej z Zachodu i że być może nie chce prowadzić zbyt konfrontacyjnej polityki.
Demoralizacja narodu, wzrost przestępczości, „zrastanie się mafii z władzą” powodują „kryzys w sferze socjalnej i duchowej, który może doprowadzić do utraty zdobyczy demokratycznych”. Kolejny nowy zapis, o zagrożeniu dla bezpieczeństwa narodowego Rosji ze strony terroryzmu, umożliwi Moskwie – twierdzą nasi rozmówcy – tłumienie tendencji niepodległościowych, na przykład na Kaukazie, pod pretekstem walki z terroryzmem.
 
16.02.2000, środa
MŁODY, PIĘKNY, NIEBOGATY

Władimir Putin jest od wczoraj oficjalnym kandydatem na prezydenta Rosji. Wspierająca go grupa inicjatywna przedstawiła Centralnej Komisji Wyborczej listy z 500 tysiącami podpisów poparcia dla gospodarza Kremla.
Szef komisji Aleksander Wieszniakow wręczył Putinowi legitymację kandydacką. Odbyło się to – jak powtarzają oficjalne media – „w poważnej i uroczystej atmosferze”. Ten ton komentarzy dziwić nie powinien, bo kampanii Putina towarzyszy festiwal lizusostwa. Artyści, hierarchowie prawosławni, przywódcy regionów, szczególnie ci, którzy niedawno flirtowali z antykremlowską Ojczyzną-Całą Rosją mera Moskwy Łużkowa i ekspremiera Primakowa, prześcigają się w okazywaniu poparcia Putinowi.
Według sondaży jest on zdecydowanym faworytem marcowego wyścigu o Kreml – chce na niego głosować 58 procent ankietowanych. Co czwarty badany zapewnia, że według niego Putin jest urodziwy.
Trudno uznać p.o. prezydenta za człowieka bogatego. Z deklaracji majątkowej, którą przedstawił komisji, wynika, że przez ostatnie dwa lata zarobił wszystkiego 265 tysięcy 699 rubli (około 12 tysięcy dolarów), a w bankach zgromadził 387 tysięcy rubli (13,5 tysiąca dolarów). Ma jeszcze dwie działki po 3,5 ara i daczę pod Petersburgiem. Premier, jego żona Ludmiła i córki Maria oraz Jekatierina zajmują należące do państwa moskiewskie mieszkanie o powierzchni 157 metrów kwadratowych.

 
Wesprzyj nas