Kiedy diakon Kurtałka wyciąga broń i strzela do handlarza narkotyków, wszystko się zmienia. W powieści „Diakon kontra King Kong” James McBride opowiada historię ludzi dotkniętych strzelaniną, którzy muszą stawić czoła zmianom i odkryć, że nasiona miłości tkwią w nadziei i we współczuciu.


We wrześniu 1969 roku niezdarny, zrzędliwy stary diakon, znany jako Kurtałka, wkracza na dziedziniec osiedla Cause na południowym Brooklynie, wyciąga z kieszeni broń i na oczach wszystkich strzela z bliska do handlarza narkotyków.

W Diakon kontra King Kong McBride ożywia ludzi dotkniętych strzelaniną: ofiarę, Afroamerykanów i Latynosów, którzy byli tego świadkami, białych sąsiadów, miejscowych gliniarzy wyznaczonych do zbadania sprawy, członków kościoła baptystów Pięć Końców, gdzie Kurtałka był diakonem, włoskich gangsterów z sąsiedztwa i samego Kurtałkę.

W miarę jak historia się pogłębia, staje się jasne, że losy bohaterów – uwikłanych w burzliwy wir Nowego Jorku lat sześćdziesiątych – nakładają się na siebie w nieoczekiwany sposób. Kiedy prawda wychodzi na jaw, McBride pokazuje nam, że nie wszystkie sekrety należy ukrywać, że najlepszym sposobem na rozwój jest stawianie czoła zmianom bez strachu oraz że nasiona miłości tkwią w nadziei i współczuciu.

Ames McBride
Diakon kontra King Kong
Przekład: Tomasz S. Gałązka
Wydawnictwo Echa/Czarna Owca
Premiera: 31 maja 2023
 
 


1
SER OD JEZUSA

Diakon Cuffy Lambkin z kościoła baptystów Pięć Końców stał się chodzącym trupem w pewne chmurne popołudnie we wrześniu 1969 roku. To owego dnia staruszek diakon, przez kolegów zwany Kurtałką, wyszedł na skwer pośrodku osiedla komunalnego Cause na południowym Brooklynie, podstawił stareńkiego colta kalibru 38 pod nos dziewiętnastoletniemu dilerowi narkotyków nazwiskiem Deems Clemens i pociągnął za spust.
Po osiedlu krążyły rozmaite teorie na temat przyczyn, dla których Kurtałka – żylasty, roześmiany mężczyzna o brązowej karnacji, który kaszlał, rzęził, chrypiał, rżał i chlał po całym Cause przez istotną część siedemdziesięciu jeden lat swojego żywota – strzelił do najbardziej bezlitosnego z działających tu wśród bloków dilera. Kurtałka nie miał wrogów. Przez czternaście lat trenował osiedlową drużynę baseballową. Jego świętej pamięci żona Hettie była skarbniczką przykościelnego Klubu Bożonarodzeniowego. Spokojny chłop, wszyscy go uwielbiali. Więc co takiego się stało?
Rankiem po tym zajściu, pośrodku osiedla przy ławce pod masztem flagowym, emerytowani pracownicy komunalni, klosze z noclegowni, znudzone gospodynie domowe i wyrokowcy zebrali się jak co dzień, żeby siorbać darmową kawę i oddać cześć gwiaździstemu sztandarowi wciąganemu o poranku, a tym razem także dzielić się rozmaitymi teoriami na temat przyczyn postępku Kurtałki.
– Kurtałka miał gorączkę reumatyczną – orzekła siostra Veronica Gee, przewodnicząca Stowarzyszenia Lokatorów osiedla Cause i żona pastora w kościele baptystów Pięciu Końców, gdzie Kurtałka pełnił posługę od piętnastu lat. Wyjawiła zgromadzonym, że podczas zbliżającego się Dnia Rodzin i Przyjaciół kościoła zamierzał on wygłosić pierwsze w życiu kazanie, pod tytułem „Kto się nie spowiada, sałaty nie jada”. Dorzuciła też, że zaginęły pieniądze zbierane na Klub Bożonarodzeniowy kościoła, dodając, że „jeśli to Kurtałka zabrał, to też z tej gorączki”.
Inną teorię miała siostra T.J. Billings, obdarzana czułym przydomkiem Bum-Bum, główna kościelna Pięciu Końców, której były mąż jako jedyny człowiek w bogatych dziejach tego zboru porzucił ją dla mężczyzny i przeżył (wyprowadził się na Alaskę). Twierdziła, że Kurtałka strzelił do Deemsa, bo do bloku numer 9 powróciły zagadkowe mrówki.
– Na Kurtałkę ktoś rzucił zły czar – powiedziała posępnie. – Mamy urok na osiedlu.
Panna Izi Cordero, wiceprzewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Praw Stanowych dla Portoryko, oddział osiedle Cause, która stała nawet nie dziesięć metrów od Kurtałki, kiedy ten wycelował ze swojej muzealnej pukawki w czerep Deemsa i pociągnął za spust, oznajmiła, że cały ten bajzel wziął się z tego, że Kurtałka był szantażowany przez pewnego „podłego latynoskiego gangstera”, ale ona wiedziała dokładnie, kim jest ten gangster, i zamierzała podzielić się tą wiedzą z policją. Oczywiście wszyscy zdawali sobie doskonale sprawę, że chodziło o jej byłego z Dominikany, Joaquina, jedynego uczciwego bukmachera od loterii numerkowej na komunałkach, bo Izi i Joaquin nienawidzili się serdecznie i od dwudziestu lat każde knuło, jak tu doprowadzić do aresztowania tego drugiego. No i tak.
Pierna Kiełbacha, osiedlowy cieć i najlepszy kumpel Kurtałki, który co rano wciągał flagę na maszt i wydawał darmową kawę od Ośrodka Opieki nad Seniorami osiedla Cause, powiedział zebranym, że Kurtałka wygarnął do Deemsa, bo dwa lata wcześniej odwołano coroczne mecze baseballu między ich osiedlem a rywalami z komunałek Watch.
– Kurtałka to jedyny sędzia, na którego zgadzały się obie drużyny – przypominał z dumą.
Odczucia wszystkich najlepiej podsumował jednak Dominic Lefleur, Haitańska Sensacja Kulinarna, mieszkający w tym samym bloku co Kurtałka. Dominic dopiero co wrócił z dziewięciodniowej wizyty u matki w Port-au-Prince, gdzie jak zwykle zaraził się jakimś dziwnym wirusem z Trzeciego Świata i puścił go w dalszy obieg, przez co pół bloku wypróżniało się górą i dołem i całymi dniami omijało Dominica szerokim łukiem – choć on sam jakoś nigdy nie chorował. Całe to durne zajście widział z okna łazienki, bo akurat się golił. Przeszedł do kuchni, usiadł przy stole, żeby zjeść lunch ze swoją nastoletnią córką, telepiącą się w czterdziestostopniowej gorączce, i orzekł:
– Zawsze wiedziałem, że staruszek Kurtałka dokona w życiu czegoś wielkiego.
A prawda była taka, że nikt w komunałkach nie wiedział, czemu Kurtałka strzelił do Deemsa – nawet on sam. Stary diakon nie potrafiłby powiedzieć, czemu wypalił do Deemsa z rewolweru, tak samo, jak nie umiałby wyjaśnić, dlaczego księżyc wygląda jak gomółka sera albo skąd pojawiają się i gdzie znikają muszki owocowe, czy też jak miasto farbowało wody pobliskiego portu Causeway na zielono na Dzień Świętego Patryka. Poprzedniej nocy śniła mu się żona, Hettie, która zniknęła w wielkiej śnieżycy 1967 roku. Kurtałka uwielbiał opowiadać przyjaciołom tę historię.
– Piękny był dzień – mówił. – Śnieg sypał się z nieba jak popiół. Taki wielki, biały koc. Całe osiedle takie spokojne i czyste. Zjedliśmy z Hettie na noc trochę krabów, potem staliśmy w oknie i patrzyliśmy na Statuę Wolności w porcie. A później poszliśmy spać… W środku nocy potrząsnęła mnie, aż się obudziłem. Otwieram oczy, a tu po pokoju lata takie światełko. Jakby płomyczek świecy. Tak krążyło w koło, w koło, aż wyleciało za drzwi. Hettie powiedziała: „To światło Boga. Idę nazbierać w porcie trąbek anielskich”. Włożyła płaszcz i wyszła za nim.
Kiedy pytano Kurtałkę, czemu nie poszedł za nią, do portu było przecież niedaleko, odpowiadał z niedowierzaniem:
– Przecież szła za Bożym światłem. A poza tym, to tam działa Słoniu.
Była to zasadna uwaga. Tommy Elefante, onże Słoniu, był tęgawym, posępnym Włochem, który ubierał się w niedopasowane garnitury, a interesami w branży budowlanej i transportowej kierował ze starego wagonu towarowego nad nabrzeżem, dwie przecznice od osiedla Cause i ledwie jedną od kościoła, do którego chodził Kurtałka. Słoniu i jego milkliwi, ponurzy Włosi, którzy w środku nocy trudzili się wnoszeniem i wynoszeniem Bóg wie czego z tego wagonu, stanowili zagadkę. Wszyscy się ich śmiertelnie bali. Nawet Deems, choć taki był z niego wredny gnój, ze Słoniem nie zadzierał.
Dlatego też Kurtałka z podjęciem poszukiwań Hettie zaczekał do rana. Była niedziela. Wstał wcześnie. Mieszkańcy komunałek wciąż spali, świeży śnieg leżał przeważnie nietknięty. Po śladach żony Kurtałka doszedł na nabrzeże, tam urwały się one nad samą wodą. Gdy spojrzał na zatokę, zobaczył, że wysoko w górze szybuje kruk. „Piękny był – opowiadał potem przyjaciołom. – Zatoczył kilka kół, a potem wzbił się wyżej i znikł”. Śledził ptaka, póki ten nie zniknął mu z pola widzenia, po czym pobrnął przez śnieg do skromnego budynku z bloczków żużlobetonowych, kościoła baptystów Pięciu Końców, którego mikra gromadka wiernych zbierała się na nabożeństwo o ósmej rano. Kiedy wchodził, wielebny Gee, stojący przy kazalnicy, przed jedynym źródłem ciepła w budynku, starą kozą opalaną drewnem, wyczytywał właśnie listę obłożnie chorych i niedomagających.
Kurtałka zajął miejsce na ławce wśród garstki przysypiających wiernych, wziął sobie maleńki, jednostronicowy program nabożeństwa, w miejscu na intencję drżącą dłonią nagryzmolił „Hettie” i oddał karteczkę kościelnej, siostrze Gee, ubranej na biało. Ta podeszła do męża i wręczyła mu kartkę akurat w chwili, kiedy zaczynał wyczytywać listę intencji. A ta zawsze była długa, choć przeważnie zapełniały ją wciąż te same nazwiska: ten tam chory w Dallas, ta dogorywająca gdzieś w Queens, no i oczywiście siostra Paul, jedna z pierwotnych założycielek kościoła Pięciu Końców. Miała sto dwa lata, w domu starców hen w Bensonhurst mieszkała już od tak dawna, że z całego zboru pamiętały ją tylko dwie osoby. Ba, co poniektórzy powątpiewali wręcz, czy siostra Paul wciąż żyje, w zborze rozlegały się pomruki, że ktoś – na przykład pastor – powinien wybrać się tam i sprawdzić. „Pojechałbym – odpowiadał wtedy pastor Gee – ale lubię mieć zęby”. Wszyscy wiedzieli, że ci biali z Bensonhurst to za czarnym nie przepadają. A poza tym, jak radośnie wskazywał wielebny, dziesięciny siostry Paul spływały pocztą regularnie co tydzień, zawsze po cztery dolary i trzynaście centów. A to był dobry znak.
Pastor Gee nawet nie mrugnął okiem, kiedy otrzymał kartkę z imieniem Hettie, tylko dalej odklepywał listę obłożnie chorych i niedomagających. Gdy przyszła kolej na nią, uśmiechnął się i rzucił: „Do góry głowa, bracie. Żona robotna to dla chłopa wygodna!”. Była to kpinka wymierzona w Kurtałkę, który od lat nie miał żadnej stałej roboty, podczas gdy Hettie wychowywała ich jedyne dziecko, ale ciągnęła też na regularnej posadzie. Pastor Gee był przystojny, dobroduszny i lubił pożartować, ale w owym czasie sam ciągnął za sobą smrodek skandalu, bo przyuważono go niedawno w barze u Silky’ego przy Van Marl Street, kiedy pracował nad nawracaniem konduktorki z metra, z bimbałami jak stąd do Milwaukee. Z tego względu zbór trzymał go teraz na krótkiej smyczy, kiedy więc nikt się nie zaśmiał, pastor spoważniał i wyczytał imię Hettie głośno, po czym zaintonował Ktoś wzywa imię me. Wierni dołączyli i wszyscy śpiewali i modlili się, i Kurtałka poczuł się lepiej. Podobnie jak wielebny Gee.
Tej nocy Hettie też nie wróciła do domu. Dwa dni później ludzie Słonia zauważyli jej ciało, unoszące się niedaleko brzegu przy pomoście, z twarzą delikatnie przesłoniętą szalem, który owinęła sobie wokół szyi, kiedy wychodziła z mieszkania. Wyciągnęli ją z zatoki, owinęli wełnianym kocem, wyłożyli delikatnie na sporym spłachetku czystego, białego śniegu opodal wagonu Słonia, po czym posłali kogoś po Kurtałkę. Kiedy ten dotarł na miejsce, bez słowa wręczyli mu zero osiem szkockiej, wezwali gliny i się ulotnili. Słoniu nie życzył sobie żadnego zamieszania. Hettie nie była z jego ludzi. Kurtałka świetnie to rozumiał.
Nabożeństwo pogrzebowe dla Hettie było typowym dla baptystów z Pięciu Końców pośmiertnym karnawałem. Pastor Gee spóźnił się na nie godzinę, bo od podagry stopy spuchły mu tak, że nie mógł włożyć niedzielnych butów. Szef zakładu pogrzebowego, stary, siwowłosy Morris Hurly, na którego wszyscy za plecami mówili Doris, bo… no cóż, wszyscy wiedzieli, jaki był Morris… znaczy, był tani i utalentowany i zawsze spóźniał się z ciałem o dwie godziny, ale wszyscy wiedzieli, że Hettie będzie wyglądała jak złoto i tak też było. Dzięki temu opóźnieniu pastor Gee zdążył rozstrzygnąć sprawę między kościelnymi, którzy pożarli się o rozmieszczenie kwiatów. Nikt nie wiedział, co gdzie stawiać. To zawsze Hettie decydowała, gdzie to, gdzie tamto, geranie wstawiała w ten kąt, róże przy tej ławce, azalie tu pod witrażowym oknem, na pociechę dla tej czy innej rodziny. Tego dnia jednak Hettie była gościem honorowym, co oznaczało, że kwiaty wylądowały gdzie bądź, tak jak odłożyli je dostawcy z kwiaciarni, i jak zwykle to siostra Gee musiała interweniować, żeby to wszystko porozdzielać. Tymczasem siostra Bibb, organistka kościoła o fascynujących krągłościach, w wieku lat pięćdziesięciu pięciu wciąż jędrna, gładka i brązowa jak czekoladowy batonik, zjawiła się w fatalnym stanie. Dręczył ją kac po corocznych rekolekcjach w grzechu, całonocnej zabawie na cztery fajerki, z dojeniem gorzały, lufa za lufą, tudzież rozkosznymi pracami językowymi w rowkach i lepkimi zachodami miłości z jej okazjonalnym kochankiem Pierną Kiełbachą, dopóki ten ostatni nie wycofał się z zabawy z powodu niedostatków kondycyjnych. Jak się kiedyś poskarżył Kurtałce, „Siostra Bibb to nie tylko z organów wszyściutko potrafi wycisnąć”. Do kościoła przyszła z bólem łupiącym w głowie, do tego i ramię sobie naciągnęła gdzieś w trakcie tych wieczornych błogich atrakcji ze skowytami. Siadła przy organach w otępieniu, opierając głowę na klawiszach, gdy wierni schodzili się do kościoła. Po kilku minutach opuściła jednak stanowisko i skierowała się do damskiej toalety w piwnicy, z nadzieją, że ta nie będzie zajęta. Niestety, po drodze potknęła się na schodach i paskudnie skręciła sobie kostkę. Uraz zniosła bez słowa bluźnierstwa czy skargi, pozostałości nocnych szaleństw zwróciła do muszli w bezludnej toalecie, poprawiła sobie szminkę, sprawdziła fryzurę i powróciła za klawisze, gdzie przez całe nabożeństwo grała, choć kostka spuchła jej do rozmiarów kantalupy. Potem pokuśtykała z powrotem do mieszkania, wściekła i skruszona, i pluła jadem na Pierną Kiełbachę, który odzyskał siły po nocnym brykaniu i zachciało mu się jeszcze. Ciągnął za nią pod jej blok jak szczeniaczek, trzymając się o pół przecznicy z tyłu i kryjąc za krzewami morw, które rosły szpalerami przy chodnikach osiedla. Za każdym razem, kiedy siostra Bibb oglądała się za siebie i widziała kapelutek Piernej Kiełbachy wystający znad krzewów, wpadała w szał.
– Poszedł mi stąd, zarazo – warczała. – Skończyło się między nami figlowanie!
Jednak Kurtałka przybył do kościoła w świetnej formie, bo poprzednią noc spędził na celebrowaniu życia Hettie z kumplem, Rufusem Harleyem, który pochodził z tego samego miasteczka i zaraz po Kiełbie był najlepszym kumplem Kurtałki na całym Brooklynie. Rufus pracował jako cieć na pobliskim osiedlu Watch, raptem parę przecznic od Cause, i choć z Pierną Kiełbachą niezbyt się dogadywał – w końcu pochodził z Karoliny Południowej, a Kiełba z Alabamy – to jednak pędził krzakówkę własnej receptury, zwaną King Kongiem, która smakowała każdemu. Kiełbie też.
Kurtałce nie podobała się nazwa specjału Rufusa, przez te wszystkie lata zdążył podsunąć mu kilka innych pomysłów.
– Toż by ci się to sprzedawało jak złoto, gdyby nie miało nazwy po gorylu – wypomniał mu raz. – A może tak Rozchodniaczek Rosalie albo Popitka Gedeona?
Rufus zawsze jednak zbywał te propozycje.
– Kiedyś nazywałem go „Sonny Liston” – oświadczył, nawiązując do budzącego lęk czarnego mistrza świata wagi ciężkiej, którego pięści niczym ciosy młotów nokautowały przeciwników – ale wtedy zjawił się Muhammad Ali.
Kurtałka musiał przyznać, że księżycówka Rufusa, jakkolwiek się nazywała, nie miała sobie równych na całym Brooklynie.
Gadało się im długo i radośnie, o ojczystym miasteczku Possum Point, i następnego ranka Kurtałka był w świetnej formie, siedział w pierwszej ławce kościoła baptystów Pięciu Końców i uśmiechał się, podczas gdy panie w bieli krzątały się wokół, a dwie najlepsze chórzystki poprztykały się o to, która będzie trzymać jedyny mikrofon. Kościelne boje to normalnie sprawy dyskretne, sykliwe, pełne cichych ciosów w plecy, intryg, rozpuszczanych szeptem plotek o niesmacznym ryżu z fasolą. Ta burda rozgrywała się jednak publicznie, a te są najlepsze. Wdały się w nią chórzystki Nanette i Sweet Corn, zwane też Kuzynkami, obie trzydziestotrzyletnie, piękne i wspaniale śpiewające. Wychowywały się razem, jak siostry, wciąż też razem mieszkały, ale ostatnio ścięły się okrutnie o młodego łapserdaka z komunałek, zwanego Deserkiem. Dało to fantastyczne efekty. Kuzynki wyładowywały swoją wzajemną wściekłość w muzyce, każda próbowała pokazać drugiej, gdzie jej miejsce, więc z bajeczną dzikością ryczały o nadchodzącym odkupieniu, które niesie nasz Pan i Zbawca Jezus Chrystus z Nazaretu.
Pastor Gee, natchniony widokiem unoszących się pod szatami cudnych piersi Kuzynek, kiedy te grzmotem niosły pieśń, sam wygłosił piorunującą eulogię, by zatrzeć wrażenie tego swojego żartu na temat Hettie, gdy zabrały już ją portowe wody, dzięki czemu było to najlepsze nabożeństwo na odejście do domu Pana, jakie od lat widziano w kościele baptystów Pięciu Końców.
Kurtałka patrzył na to wszystko w zachwycie, rozkoszował się widowiskiem, zadziwiony tym, jak Ochotne Robotnice w białych sukienkach i wyszukanych kapeluszach krzątały się dookoła, zajmowały nim i jego synem, Pulchną Łapką, siedzącym obok. Pulchna Łapka, niewidomy dwudziestosześciolatek, o którym powiadano, że studnię rozumu miał raczej suchą, wyrósł z małej pyzy w smukłego przystojniaka, o rysach jak rzeźbione w czekoladzie ukrytych pod drogimi ciemnymi okularami, które zafundował mu jakiś dawno zapomniany pracownik opieki socjalnej. Jak zwykle ignorował on wszystko, co działo się wokół, ale potem, na kościelnym poczęstunku, nic nie zjadł, co nie było dla niego normalne. Sam Kurtałka cieszył się jednak jak dziecko.
– Cudownie było – mówił przyjaciołom po nabożeństwie. – Hettie byłaby wniebowzięta.
Tej nocy śnił o Hettie, i – jak często czynił to wieczorami za jej życia – przedstawiał jej tytuły kazań, które zamierzał kiedyś wygłosić, co z reguły ją śmieszyło, bo tytuły to miał zawsze, ale treści jakoś nigdy: Pobłogosław, Boże, krowie, Dziękuję Mu za kukurydzę, czy Kiedy kura robi „Uhu!”. Tej nocy jednak wyglądała na rozdrażnioną, siedziała na krześle ubrana w fioletową sukienkę, krzyżując nogi i ze zmarszczonymi brwiami słuchając jego słów, przeszedł więc do najświeższych wieści o jej pogrzebie. Opisał jej, jak piękne było nabożeństwo i kwiaty, i posiłek, i przemowy, i muzyka, i jaki był szczęśliwy, że otrzymała swoje skrzydła i odeszła po wiekuistą nagrodę, choć zdałoby się, żeby zostawiła mu jakąś radę względem uzyskania za nią zapomogi z Ubezpieczeń Społecznych. Czyż nie wiedziała, że tak stać cały dzień w kolejce w biurze Ubezpieczeń Społecznych tam w centrum to straszne zawracanie głowy? No i co z pieniędzmi na Klub Bożonarodzeniowy, co je zbierała, bo członkowie kościoła Pięciu Końców co tydzień odkładali po trochu, żeby w grudniu mieć z czego kupić prezenty świąteczne dla dzieci? Hettie, skarbniczka klubu, nigdy nie wyjawiła, gdzie ukrywała kolektę.
– Wszyscy się pytają, gdzie forsa – zaczął. – Było powiedzieć, gdzie ją skitrałaś.
Hettie zignorowała zaczepkę, napinając zmięte miejsce przy dekolcie.
– Przestałbyś gadać do mojego wewnętrznego dziecka – powiedziała. – Gadałeś tylko do niego przez pięćdziesiąt jeden lat.
– Gdzie pieniądze?
– Sprawdź se srakę, kundlu zachlany!
– Naszych groszy też tam trochę było, przecież wiesz!
– Naszych? – prychnęła. – Od dwudziestu lat ani centa żeś nie dorzucił, ty lumpie leniwy, do niczego, tylko byś se na humorek żłopał! – Wstała i zaraz się zaczęło, kłócili się już jak za dawnych lat, z małej sprzeczki wyrosła regularna, z rykiem, zianiem ogniem, na sto dwa i chuj, i ciągnęła się nawet po tym, jak się już obudził, bo Hettie jak zwykle chodziła za nim, podparta pod boki, i miotała kąśliwe uwagi, kiedy on usiłował jej uciec, rzucając ripostami przez ramię.
Kłócili się i tego dnia, i następnego, burcząc na siebie przez śniadania, obiady i kolacje. Ktoś z zewnątrz pomyślałby, że Kurtałka gada do ścian, kiedy zajmuje się swoimi codziennymi obowiązkami: do kotłowni osiedla na szybką bombę z Pierną Kiełbachą, schodami na górę do mieszkania 4G, znów na dół, żeby odprowadzić Kluska Paluszka tam, skąd zabierał go autobus do ośrodka dla niewidomych, potem w teren, żeby obrobić się ze wszystkimi fuchami, i z powrotem do domu. Gdziekolwiek poszedł, wciąż burczeli na siebie z Hettie. Czy przynajmniej Kurtałka na nią burczał. Sąsiedzi oczywiście nie widzieli Hettie: gapili się tylko na niego, kiedy kłócił się z kimś, kogo nie mogli dostrzec. Kurtałce nie przeszkadzało, że się na niego gapią. Awantury z Hettie były najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Miał w tym czterdzieści lat wprawy.
A jednak nie mieściło mu się to w głowie. Znikła ta delikatna, nieśmiała, słodziuchna drobinka, co w Possum Point chichrała się, kiedy wymykali się w wyrośniętą kukurydzę na polu jej taty, a on wylewał jej wino w dekolt bluzki i kciukami miział cycki. Teraz była czysto nowojorska: niepoważna, pyskata i jeszcze bezczelna, wyskakiwała znikąd o najdziwniejszych porach dnia, za każdym razem w nowej peruce, psiakość – podejrzewał, że był to dar Pański dla niej za całą mordęgę za życia. Tego ranka, kiedy strzelił do Deemsa, pokazała mu się jako ruda, co go zaskoczyło, a co gorsza, kiedy po raz enty zapytał o pieniądze Klubu Bożonarodzeniowego, to się regularnie wściekła.
– No gdzie są te dolary, kobito? Muszę ludziom wyłożyć ich grosz.
– Nie mogę ci powiedzieć.
– Toż to kradzież!
– Aha, odezwał się! A ser to kto kradł?
To ostatnie go zabolało. Nowojorski Zarząd Mieszkań Komunalnych, megabulwa przerośniętej biurokracji, matecznik kantów, wałków, gierek, pociotów na etatach, alimenciarzy, wymuszaczy wziątek i dawnych nominatów politycznych, którzy swoje rządy nad Cause i wszystkimi pozostałymi czterdziestoma pięcioma osiedlami komunalnymi Nowego Jorku sprawowali z arogancką nonszalancją, od lat z niewiadomych powodów darzył te akurat bloki fantastyczną perłą, jaką był darmowy ser. Kto nacisnął ten guzik, kto wypełnił kwity, kto sprawił, że ser zjawiał się jak z kapelusza magika, tego nikt nie wiedział, nawet Bum-Bum, która z ustalenia źródła sera uczyniła na wiele lat swoje cause d’être. Zakładano, że to właśnie Zarząd go dostarczał, ale nikt nie był aż tak głupi, żeby drażnić tę bestię dzwonieniem z pytaniami do centrali na Manhattanie. Bo i po co? Ser przychodził za friko. Przez wiele lat przybywał z mechaniczną regularnością, w każdą pierwszą sobotę miesiąca we wczesnych godzinach porannych czarodziejsko objawiał się w kotłowni Piernej Kiełbachy w piwnicy bloku numer 17. Dziesięć skrzynek świeżo schłodzonego nabiału w pięciofuntowych klockach. To nie był tradycyjny „wyrób seropodobny” znany mieszkańcom komunałek ani żadne tam śmierdzące, obeschłe, oporne resztki serów szwajcarskich zwinięte gdzieś z jakiegoś sklepu osiedlowego, gdzie obrastały pleśnią w zasyfiałych ladach chłodniczych, co noc obgryzane przez myszy, aż w końcu kupił je jakiś frajer świeżo przybyły z Santo Domingo. Ten był świeżutki, tłuściutki, pyszniutki, jędrniutki, mięciutki, kremowy, no ni chuja, krowy by się o niego zabijały, rozkosznie słony, regularny ser dla białych ludzi, żaden tam krowi placek, ser, za który warto by życie oddać, ser, od którego aż serce śpiewało, ser, co wygrywał z królami serów, ser taki, że nawet Sir Syr takiego nie jadł, taki ser, że Apokalipsę by odwołali, tak wyśmienity, że w każdą pierwszą sobotę miesiąca ustawiała się po niego kolejka: matki, córki, ojcowie, dziadkowie, inwalidzi na wózkach, dzieciaki, krewni spoza miasta, biali z niedalekich uliczek Brooklyn Heights, a nawet Latynosi z sortowni śmieci przy Concord Avenue, wszyscy stali w ogonku ciągnącym się od kotłowni Kiełby do drzwi wyjściowych z bloku numer 17, dalej rampą do chodnika, za winkiel budynku i aż prawie do masztu na placu. Ci niefartowni na końcu kolejki wciąż musieli oglądać się przez ramię, czy czasem gliny nie idą – coś tak dobrego, darmowe czy nie, musiało się brać z jakichś przewałów – gdy tymczasem ci bliżej początku oblizywali się i nerwowo podsuwali naprzód, wiedząc, że podejść tak blisko, że już widziało się ten ser, tylko po to, by ujrzeć, jak się kończy, to było doznanie pokrewne stosunkowi przerywanemu.
Przyjaźń Kurtałki z bardzo ważną personą rozdawcy tego towaru, Pierną Kiełbachą, gwarantowała mu oczywiście jeden klocek sera niezależnie od skali popytu, co zawsze było dobrą nowiną dla niego i Hettie. Szczególnie ona uwielbiała ten ser. Dlatego był taki wściekły, że mu go wypomniała.
– Sama żarłaś ten ser, nie było tak? – zaczął. – Chapałaś go jak pies szynkę. Kradziony czy nie, smakował ci jak trzeba.
– Bo był od Jezusa.
Wściekł się wtedy i pieklił na nią, aż w końcu znikła.
Te ich kłótnie w tygodniach poprzedzających postrzelenie Deemsa zrobiły się tak zawzięte, że Kurtałka zaczął szykować sobie argumenty zawczasu, przed pojawieniem się Hettie, dojąc bimber pod jej nieobecność, żeby wyklarować myśli i zmyć pajęczyny z mózgu, by móc precyzyjnie przedstawić swoje rozumowanie, pokazać żonie, kto tu rządzi, kiedy się w końcu objawiała, a przez to mieszkańcom bloków jawił się jeszcze dziwaczniej, bo widywali Kurtałkę po korytarzach, jak wymachując w powietrzu butelką Rufusowego King Konga, gadał właściwie do nikogo: „No więc kto dostarcza ser, Jezus czy ja? Skoro to ja staję w kolejce po ser… I to ja odbieram ser. I to ja tacham ten ser do domu, w deszcz czy śnieg. Więc kto dostarcza ser? Jezus czy ja?”.
Przyjaciele mu to wybaczali. Sąsiedzi ignorowali. Kościółkowa familia z Pięciu Końców wzruszała tylko ramionami. Wielkie mi co, że Kurtek jest z deka trzepnięty. Na Cause każdy jeden miał powód mieć nieco nierówno pod sufitem. Weźmy taką Nevę Ramos, dominikańską piękność z bloku numer 5, która lała szklankę wody na głowę każdemu mężczyźnie, co jak ostatni głupek stanąłby pod jej oknem. Albo Odpada Washingtona z bloku numer 7, co sypiał w starej fabryce przy nabrzeżu Vitalego i co zimę zwijali go za kradzieże, zawsze z tego samego spożywczaka na Park Slope. Czy Bum-Bum, która co rano przed robotą szła pod czarnego Chrystusa wymalowanego na tylnej ścianie kościoła Pięciu Końców i modliła się w głos, żeby jej byłego szlag trafił, żeby mu Pan Bóg jajca podpalił, aż by skwierczały jak dwa malutkie placki ziemniaczane na patelni. To wszystko dało się objaśnić. Nevę skrzywdził w pracy szef. Odpad chciał do aresztu, gdzie mieli ogrzewanie. Mąż siostry Bum-Bum rzucił ją dla mężczyzny. No i co z tego? Na Cause każdy miał powody, żeby mu odbiło. Prawie wszystko, gdy już się działo, to z konkretnych powodów.
Dopóki Kurtałka nie strzelił do Deemsa. To było co innego. Szukanie w tym sensu było jak próba znalezienia wytłumaczenia faktu, że Deems ze śliczniutkiego grzdyla od chmur zawracania i najlepszego baseballisty, jakiego widziały te bloki, przeobraził się w potwornego handlarza trucizną, morderczego osiłka urokliwego jak jaki cyklop. Niemożliwa sprawa.
– Jakby wróżby z chińskich ciasteczek nie miały daty ważności, to może Kurtałka by jeszcze trochę pociągnął – stwierdziła Bum-Bum. – Ale tak ogólnie, to już po nim, tak na moje oko. – I miała rację. Wszyscy tak mówili. Kurtałka był już niczym chodzący truposz.

2
TRUP NIEBOSZCZYK

Rzecz jasna, ludkowie z osiedla Cause już od lat prorokowali Kurtałce śmierć. Każdej wiosny, kiedy mieszkańcy komunałek wyłaniali się z mieszkań jak wychodzące z norek świstaki, żeby przejść się po skwerze i zakosztować takiego świeżego powietrza, jakie jeszcze się na osiedlu ostało, a wskutek bliskości oczyszczalni ścieków nie było go wiele, któryś z lokatorów dostrzegał Kurtałkę brnącego naprzód po nocce spędzonej na żłopaniu bimbru, zwanego King Kongiem, u Rufusa, czy przy kontraktowym wiście w barze Silky’s na Van Marl Street i stwierdzał: „Już po nim”. Kiedy Kurtałka złapał w pięćdziesiątym ósmym wirusa tej grypy, co rozłożyła połowę bloku numer 9, a dla diakona Erskine’a z Namiotu Słowa Bożego Potężnej Ręki skończyła się przypięciem ostatnich skrzydeł, siostra Bum-Bum oświadczyła: „On to już się stąd zabiera”. Kiedy w sześćdziesiątym drugim, po trzecim udarze, przyjechała po niego karetka, Ginny Rodriguez z bloku numer 19 burknęła: „Koniec z chłopem”. W tym samym roku panna Izi ze Stowarzyszenia na Rzecz Praw Stanowych dla Portoryko wygrała na loterii bilety na mecz nowojorskich Metsów na stadionie Polo Grounds. Obstawiła zwycięstwo Metsów, choć w tym roku przerżnęli sto dwadzieścia meczów, i faktycznie wygrali, co zachęciło ją, by dwa tygodnie później obwieścić zejście Kurtałki. Jak objaśniała, Dominic Lefleur, Haitańska Sensacja, powrócił właśnie z Port-au-Prince, gdzie odwiedzał matkę, i sama widziała, jak Kurtałka padł jak stał pod drzwiami swojego mieszkania na trzecim piętrze, zmieciony nieznanym wirusem przywleczonym owego roku przez Dominica właśnie. Jak mówiła, „zrobił łubudubu dup”. Koniec. Kaplica. Pozamiatane. Jako dowód przywoływała też czarną furgonetkę z kostnicy miejskiej, która tejże nocy przyjechała zabrać zwłoki, ale zaraz następnego ranka musiała wszystko odszczekać, bo okazało się, że przedmiotowe ciało należało do brata Sensacji z Haiti, imieniem El Haji, nawróconego na islam, czym złamał serce matki – chłop padł na atak serca po pierwszym dniu pracy jako kierowca miejskiego autobusu, a starał się o tę posadę w Zarządzie Komunikacji trzy lata, ludzie, w głowie się nie mieści.
Tym niemniej wydawało się, że Kurtałce pisana jest rychła śmierć. Ba, nawet co optymistyczniejsi członkowie kościoła baptystów Pięciu Końców – gdzie Kurtałka służył jako diakon, jak też prezes miejscowego oddziału Czterdziestej Siódmej Loży Wspaniałego Bractwa Brooklińskich Łosi, która to za zawrotną sumę szesnastu dolarów i siedemdziesięciu pięciu centów (płatne co rok, prosimy wyłącznie przekazem pocztowym) zyskała od szefostwa kościoła Pięciu Końców permanentną gwarancję „opochówkowania wszelkich członków Loży Brooklińskich Łosi, którzy potrzebują ostatniej posługi, naturalnie po kosztach”, przy czym sam Kurtałka miał honorowo pełnić funkcję jednego z niosących trumnę – przepowiadali mu zgon. Jak trzeźwo konstatowała siostra Veronica Gee z Pięciu Końców: „Kurtałka to człowiek chory”.
I miała rację. W wieku siedemdziesięciu jeden lat Kurtałka zdążył już doświadczyć niemal każdej choroby znanej ludzkości. Miał podagrę. Miał hemoroidy. Miał reumatoidalne zapalenie stawów, które tak sponiewierało mu kręgosłup, że w pochmurne dni chodził jak garbus. Na lewym ramieniu miał cystę rozmiaru cytryny, a w kroczu przepuklinę wielką jak pomarańcza. Gdy ta ostatnia urosła do wielkości grejpfruta, lekarze zalecili zabieg operacyjny. Kurtałka zignorował to, więc miła pracownica społeczna z miejscowej przychodni zapisywała go na wszelkie możliwe wynalazki z dziedziny leczenia alternatywnego: akupunkturę, magnetoterapię, ziołolecznictwo, terapie holistyczne, przykładanie pijawek, analizę kroku czy genetycznie modyfikowane środki pochodzenia roślinnego. Nic nie pomogło.
Z każdym niepowodzeniem stan zdrowia Kurtałki pogarszał się, a wieszczby śmierci sypały się coraz częściej, coraz mroczniejsze. Tyle że żadna się nie ziściła. A prawda była taka, że – czego nie wiedział żaden z lokatorów Cause – śmierć Cuffy’ego Jaspera Lambkina, bo tak się naprawdę nazywał, została przepowiedziana jeszcze na długo przed tym, jak pojawił się on na osiedlu. Kiedy siedemdziesiąt jeden lat wcześniej klaps w tyłek powitał go na świecie w Possum Point w Karolinie Południowej, akuszerka, która odebrała poród, ze zgrozą patrzyła, jak przez otwarte okno do izby wleciał ptak, zatrzepotał skrzydłami nad główką niemowlęcia, po czym wyleciał z powrotem na dwór. Zły znak. „Będzie przygłupem”, powiedziała, wręczyła dziecko matce – i znikła, wyniosła się do stolicy, gdzie wyszła za hydraulika i do końca życia dała sobie spokój z porodami.
Pech zdawał się śledzić malca krok w krok. Mały Cuffy zaliczył kolki, dur brzuszny, odrę, świnkę i szkarlatynę. W wieku dwóch lat łykał wszystko, co wpadło mu w ręce: kamyki małe i duże, ziemię, łyżeczki, a raz drewniana łyżka weszła mu w ucho tak, że musiał ją wyciągać lekarz z kliniki uniwersyteckiej w Columbii. Kiedy miał trzy latka, przyjechał pobłogosławić szkraba młody pastor z pobliskiego zboru, a Cuffy zarzygał mu na zielono całą świeżą, białą koszulę. Pastor oznajmił, że „mały jest z diabłem ugadany”, i wyjechał do Chicago, gdzie rzucił koloratkę i pod pseudonimem Tampa Red został bluesmanem, nagrał megahit Z diabłem ugadany, w końcu zmarł nieznany i bez grosza przy duszy, ale stopniowo trafił do historii, upamiętniany przez badaczy muzyki i kursy wykładowe uniwersytetów całego świata, wielbiony przez białych pisarzy i teoretyków muzyki za ów klasyczny bluesowy szlagier, który stał się fundamentem wartego czterdzieści milionów imperium producenckiego Gospel Stam Music, choć ani on, ani Kurtałka nie zarobili na tym kawałku złamanego centa.
W wieku pięciu lat mały Kurtałka podraczkował do lustra i napluł na własne odbicie (tak się przywołuje diabła), wskutek czego trzonowce wyrosły mu dopiero, kiedy miał lat dziewięć. A matka próbowała wszystkiego, żeby mu wreszcie wylazły. Wykopała kreta, obcięła mu łapki i powiesiła je jak naszyjnik na szyi synka. Nacierała mu dziąsła świeżym króliczym móżdżkiem. Upychała mu po kieszeniach wężowe grzechotki, świńskie ogony, a w końcu nawet zęby aligatora, wszystko nadaremnie. Dała psu wejść na Cuffy’ego, ale zwierz tylko go użarł i nawiał. W końcu ściągnęła starą znachorkę z archipelagu Sea Islands, która ścięła z krzewu zieloną gałązkę, powiedziała do niej prawdziwe imię Cuffy’ego i zawiesiła w woreczku wylotem do dołu w kącie izby. Na odchodnym powiedziała: „I teraz przez osiem miesięcy nie nazywaj go prawdziwym imieniem”. Matka zastosowała się do polecenia, wołając na malca „Kurtałka”, które to określenie podsłuchała, zbierając bawełnę na farmie J.C. Yancy’ego z hrabstwa Barnwell, gdzie połownikowała – jeden z białych ekonomów użył go na określenie swojej eleganckiej, nowiutkiej sportowej marynarki w biało-zieloną kratę, którą dumnie nosił po południu tegoż dnia, kiedy ją kupił, i który na koniu w ostrym słońcu Południa wyglądał po prostu olśniewająco, ze strzelbą na udach, przysypiając na swoim wierzchowcu na końcu rzędu krzewów bawełny, podczas gdy kolorowi pracownicy farmy śmiali się w kułak, a reszta białych nadzorców pokpiwała w głos. Osiem miesięcy później mama obudziła się i stwierdziła, że w ustach dziesięcioletniego Kurtałki zaroiło się od trzonowców. Podekscytowana, odnalazła tamtą znachorkę, która przybyła, zajrzała Cuffy’emu do ust i oznajmiła: „Będzie miał zębów więcej jak aligator”, na co mama radośnie pogładziła chłopaka po głowie, położyła się zdrzemnąć i wyzionęła ducha.
Mały nigdy nie pozbierał się po śmierci matki. Ból w sercu spęczniał mu do wielkości arbuza. Znachorka miała jednak rację – zębów narosło mu jak dla dwóch chłopa. Pleniły się niczym chwasty. Przedtrzonowce, trzonowce, siekacze, masywne długie podwójne kły, z przodu zębiska szerokie, w głębi wąskie. Było ich jednak zbyt wiele, cisnęły się w dziąsłach, więc trzeba je było rwać – ekstrakcji dokonywali zachwyceni biali studenci stomatologii z uniwersytetu stanowego Karoliny Południowej, w rozpaczliwej potrzebie pacjentów, nad którymi mogliby pracować, by zaliczyć prace dyplomowe, przez co Kurtałkę wielce sobie cenili, rwąc mu zęby i opłacając go słodkimi muffinkami oraz flaszeczkami whiskey, bo chłopak odkrył już czar alkoholu, po części wskutek świętowania ożenku ojca z macochą, która często zalecała, by młody poszedł się bawić na górze Sassafras, odległej o czterysta z hakiem kilometrów, i skoczył na golasa z jej szczytu. W wieku lat czternastu był już pijakiem i marzeniem studentów stomatologii. Gdy miał lat piętnaście, odkryli go studenci innych dziedzin medycyny, bo dopadła go pierwsza z serii chorób. Po osiemnastce wskutek sepsy węzły chłonne napuchły mu wielkie jak gałki lodów. Wróciła odra, a po niej kolejne infekcje, które zwęszyły soczyste mięsko naznaczonego śmiercią frajera, więc próbowały szczęścia z jego ciałem: szkarlatyna, anemia, ostra infekcja wirusowa, zatorowość płucna. Gdy miał lat dwadzieścia, zaliczył rundkę z toczniem, ale przeszło. W wieku lat dwudziestu dziewięciu został kopnięty przez muła, wskutek czego pękł mu prawy oczodół i minęło kilka miesięcy, nim przestał się zataczać. Jako trzydziestojednolatek stracił lewy kciuk pod piłą do drewna. Zachwyceni studenci medycyny z uniwersytetu przyszyli mu go z powrotem (siedemdziesiąt cztery szwy), zrzucili się i kupili mu w prezencie używaną piłę mechaniczną, z pomocą której urżnął sobie wielki paluch prawej stopy. Ten też przyszyli (trzydzieści siedem szwów), dzięki czemu dwóch dostało świetne staże medyczne w szpitalach w północno-wschodnich Stanach, skąd przysłali mu tyle pieniędzy, że Cuffy zafundował sobie drugiego muła i nóż myśliwski, którym niechcący zajechał się w aortę podczas zdzierania skóry z królika. Stracił wtedy przytomność i omal nie umarł, lecz migiem trafił do szpitala, gdzie przez trzy minuty leżał na stole operacyjnym bez tętna, ale wrócił do żywych, kiedy stażysta chirurg dziabnął go próbnikiem w paluch – siadł zaraz prosto, klnąc, na czym świat stoi. Gdy miał pięćdziesiąt jeden lat, zaliczył ostatni bój z odrą, potem ona też mu odpuściła. Wtedy zaś Cuffy Jasper Lambkin, przechrzczony przez matkę na Kurtałkę, kochany i uwielbiany przez wszystkich, kogo znał w Possum Point, z wyjątkiem tej dwójki, na której akurat spoczywała odpowiedzialność za jego miłe bytowanie w świecie, a mianowicie macochy i ojca, mimo wyrazów wdzięczności i namów studentów medycyny macierzystego stanu Karoliny Południowej wyniósł się do Nowego Jorku, gdzie dołączył do żony, Hettie Purvis, jego ukochanej z dzieciństwa, która przeprowadziła się tam wcześniej i całkiem nieźle urządziła dla nich gniazdko, bo znalazła sobie pracę jako służąca u porządnej białej rodziny z Brooklynu.
Na osiedle Cause przybył w roku 1949, plując krwią i odkrztuszając upiorną czarną flegmę, żłopiąc wódę domowej roboty, z czasem jednak przesiadł się na umiłowanego King Konga produkcji Rufusa, którym konserwował się nieźle, póki nie stuknęła mu sześćdziesiątka, a potem zaczęły się operacje. Lekarze demontowali go etapami. Najpierw płuco. Potem jeden wielki paluch, następnie drugi, a dalej już regularnie: migdałki, pęcherz, śledziona, dwa zabiegi na nerki. Przez cały ten czas Kurtałka chlał, aż go jaja rwały, i harował jak niewolnik, bo był złotą rączką. Piec, telewizor, okno, samochód – wszystko umiał naprawić. Co więcej, jako wychowany na wsi, miał też najlepszą rękę do roślin na całym osiedlu. Lubiło go wszystko, co tylko rosło: pomidory, zioła, fasola, mlecze, ogóreczniki, wilczomlecze, dzikie geranie. Nie było takiej rośliny, której Kurtałka nie wywabiłby z ukrycia, takiego nasienia, które dzięki niemu nie przywitałoby się ze słońcem, ani takiego zwierza, którego nie zdołałby przywołać czy poszczuć do działania miłym uśmiechem i zręcznymi dłońmi. Kurtałka był chodzącym geniuszem, człekokształtną katastrofą, lumpem, cudem medycyny, a także najlepszym sędzią baseballowym, jaki się trafił tam w komunałkach, a przy tym założycielem i trenerem Ogólnoosiedlowej Drużyny Baseballu Chłopców. Dla mieszkańców osiedla Cause był bezcenną złotą rączką, tym, którego się wołało, kiedy kotu po sesji w kuwecie utknął w zadku kawałek gówienka, bo Kurtałka swoje na wsi przeżył i nie było niczego, co odstręczyłoby go od działania na chwałę Bożą. To samo, jeśli przybyły z wizytą duszpasterską pastor ważył ponad dwieście kilo i miał cukrzycę i na kościelnym przyjęciu przedobrzył z opychaniem się karkówką i kurczakiem, więc zbór potrzebował człowieka, który pomógłby temu cielsku w sam raz do wożenia osiemnastokołowcem podnieść się z toalety i wsiąść do autobusu z powrotem na Bronx, bo przecież kiedyś w końcu trzeba kościół na noc pozamykać, ludzie chcą spać – tak, tu również Kurtałka był niezastąpiony. Żadna robota nie była poniżej jego godności, żaden cud zbyt wspaniały, żaden smród zbyt mdlący. Dlatego też, kiedy mieszkańcy osiedla widywali go po południu, jak zygzakiem, ululany, wędrował przez skwer do kolejnej pracy, pomrukiwali między sobą: „Głupi chłop, aż dziw bierze”, ale po cichu myśleli: „Świat dalej toczy się swym torem”.
Jednak panowała ogólna zgoda, że kiedy wpakował kulkę w Deemsa Clemensa, to wszystko się zmieniło.
Clemens był z nowego miotu czarnych na osiedlu. Żaden tam kolorowy chłopak z Południa, Portoryko czy Barbadosu, który przybył do Nowego Jorku z pustymi kieszeniami, Biblią i marzeniem. Nie spokorniał przez lata rwania bawełny w Karolinie Północnej czy cięcia trzciny cukrowej pod San Juan. Do Nowego Jorku nie trafił z jakiejś biednej okolicy, gdzie dzieciaki biegały na bosaka, a do jedzenia była zupa z żółwia na kurzych gnatach, skąd do Wielkiego Jabłka przybywało się na obolałych nogach, z groszami w kieszeni, a perspektywa sprzątania, przetykania toalet i wywożenia śmieci budziła przeogromne szczęście, zaś żyło się nadzieją na miłą robótkę w miejskich instytucjach albo nawet i wykształcenie z łaski dobrych białych. Deems miał wyjebane: na białych, na wykształcenie, na trzcinę cukrową i bawełnę, nawet na baseball, choć kiedyś był w nim świetny. Wszystkie te sprawy starych nie były dla niego warte ani centa. On był synem Cause, młodym i bystrym, i tłukł kasę jak wściekły, sprzedając towar na skalę, jakiej w tych komunałkach nigdy przedtem nie widziano. Miał ważnych przyjaciół i ważne koneksje od wschodnich rewirów Nowego Jorku aż po Far Rockaway w Queens, a jeśli na osiedlu znalazł się ktoś na tyle głupi, żeby mu coś gadać, to albo zbierał okrutne baty, albo i kończył w urnie, gdzieś na tyłach cmentarza.
Wszyscy więc zgadzali się, że Kurtałce w końcu zabrakło szczęścia – że zaiste był już z niego trup nieboszczyk.

3
JET

Kiedy Kurtałka podpisywał na siebie wyrok śmierci, na placu osiedla Cause znajdowało się szesnaścioro świadków. W tym: jeden świadek Jehowy, nagabujący przechodniów, matki z dziećmi w wózkach, panna Izi ze Stowarzyszenia na Rzecz Praw Stanowych dla Portoryko, jeden policyjny tajniak, siedmioro dilerskich klientów, jak też członkowie zboru Pięciu Końców, rozdający ulotki zapowiadające zbliżające się coroczne nabożeństwo z okazji Dnia Rodzin i Przyjaciół – na którym, swoją drogą, diakon Kurtałka we własnej osobie miał dać pierwsze w życiu kazanie. Nikt z nich ani pisnął policjantom o przebiegu zajścia, nawet rzeczony tajniak, dwudziestodwuletni funkcjonariusz dochodzeniówki z Siedemdziesiątego Szóstego Komisariatu, Jethro „Jet” Hardman, pierwszy czarny dochodzeniowiec przydzielony do komunałek na Cause.
Jet prowadził sprawę Deemsa Clemensa od siedmiu miesięcy. Był to jego pierwszy tajniacki przydział i Jet stresował się przez te rzeczy, które już ustalił. Jak się dowiedział, Clemens był najniższym szczeblem w drabince dystrybucji narkotyków, która prowadziła ku coraz grubszym rybom, przez Joego Pecka, dużą figurę wśród włoskich przestępców Brooklynu – jego mafijna organizacja przyprawiała o dreszcze każdego ceniącego sobie życie mundurowego na Siedemdziesiątym Szóstym Komisariacie, w jednostce macierzystej Jeta. Peck miał dojścia – na komisariacie, w dzielnicowych władzach Brooklynu, w mafijnej rodzinie Gorvino, a to byli goście, którzy mogliby sobie zażyczyć gliniarskich podrobów za ćwierć dolca i nikt by im złego słowa nie powiedział. Przed Peckiem ostrzegał Jeta jego były partner, stary sierżant irlandzkiego pochodzenia, Kevin „Karl” Mullen, uczciwy gliniarz, który niedawno powrócił na ten komisariat z wygnania na Queens, gdzie trafił za swój paskudny nawyk: on autentycznie chciał pakować tych złych za kratki. Z dochodzeniówki wywalili go znów pomiędzy krawężników. Karl wpadł do komisariatu któregoś popołudnia właśnie w celu sprawdzenia, jak sobie radzi jego dawny podopieczny, bo dowiedział się, że Jet do tajnej roboty na osiedlu Cause zgłosił się na ochotnika.
– Ale po co nadstawiasz tyłek? – zapytał.
– Karl, ja tu otwieram drzwi z buta – oznajmił z dumą Jet. – Lubię być ten pierwszy. Byłem pierwszy Murzyn w mojej podstawówce, numer dwadzieścia dziewięć, co grał na puzonie. Potem pierwszy Murzyn w gimnazjum numer dwieście dziewiętnaście, co poszedł na kółko matematyczne. A teraz jestem pierwszy czarny z dochodzeniówki w Cause. To cały nowy świat, Karl. Ja tu przecieram szlaki.
– Jesteś debil – oświadczył mu Karl. Rozmawiali, stojąc pod Siedemdziesiątym Szóstym. Karl, w mundurze sierżanta, oparł się o zderzak swojego radiowozu i pokręcił głową. – Wykręć się z tego – podjął. – Za krótki jesteś.
– Dopiero co się wkręciłem, Karl. Jest git.
– To za gruba sprawa.
– Przecież same drobiazgi, Karl. Małe kanty. Biżuteria. Włamania. Troszkę narkotyków.
– Troszkę? Jaką masz przykrywkę?
– Będę cieciem z nałogiem narkotykowym. Pierwszy czarny cieć na komunałkach, który jeszcze nie ma dwudziestu trzech lat!
– To narkotyki. – Karl pokręcił głową.
– No i?
– A wyobraź sobie konia – powiedział. – A teraz wyobraź sobie muchę na jego grzbiecie. I to właśnie ty.
– To szansa, Karl. Departament potrzebuje czarnych tajniaków.
– Tak ci to wcisnął porucznik, nie?
– Dokładnie w tych słowach. Co się mnie czepiasz, chłopie? Sam robiłeś za tajniaka.
– To było dwadzieścia lat temu – westchnął Karl, czując, że robi się głodny. Była już prawie pora obiadowa, wahał się między gulaszem z baraniny a takim na boczku, z ziemniakami, który uwielbiał. To stąd właśnie wzięła się jego ksywka „Karl”: babcia mu ją nadała, bo jako grzdyl nie potrafił powiedzieć „kartofel”. – Wtedy tajniakowanie to było głównie pisanie notatek – wyjaśniał. – Wyścigi konne. Włamania. A teraz to heroina. Kokaina. Jest z tego masa forsy. Całe szczęście, że za moich czasów tutejsi Italiańcy nie lubili się z prochami.
– W sensie, że Joe Peck? Czy Słoniu? – Jet usiłował zdusić podniecenie w głosie.
Karl zmarszczył brwi, przez ramię obejrzał się na budynek komisariatu, żeby mieć pewność, że nikt nie kręci się w zasięgu słuchu.
– Ci dwaj mają na tej komendzie uszy. Odpuść ich sobie. Peck to świr. Pewnie dostanie w końcu w łeb od swoich. A Słoniu… – Wzruszył ramionami. – Ten jest staroświecki. Transport, budownictwo, magazyny… i szmugluje. Wyprowadza towar przez port. Papierosy, opony, takie rzeczy. W narkotyki się nie bawi. Ale ogrodnik z niego jak jasna cholera.
Jet spojrzał na Karla, mrużąc oczy. Sierżant wyglądał na rozkojarzonego.
– Mówię ci, Słoniu jest dziwny. Myślałbyś raczej, że bawiłby się miniaturowymi kolejkami czy modelami łodzi. A on ma ogród jak na wystawę kwiatową.
– Może hoduje kwiaty, żeby zamaskować krzaki marihuany – odezwał się Jet. – A to, swoją drogą, nielegalne.
Karl zassał powietrze przez zęby, łypnął na niego z irytacją.
– A wydawało mi się, że lubisz rysować komiksy.
– Bo lubię, facet. Cały czas sobie rysuję.
– No to wracaj do mundurowych i rysuj swoje po nocach. Chcesz być w czymś pierwszy? No to możesz być pierwszy czarny glina, co odpuści sobie te durne zabawy w Dicka Tracy’ego i dociągnie do emerytury z łbem w jednym kawałku.
– Kto to jest ten Dick Tracy? – zapytał Jet.
– A ty co, komiksików z gazet nie czytasz?
Jet wzruszył ramionami.
– Wykręć się z tego – prychnął Karl. – Nie bądź głupi.
Więc Jet starał się wykręcić. Naprawdę poruszył ten temat w rozmowie z porucznikiem, ale ten go zignorował. Siedemdziesiąty Szósty Komisariat, gdzie Jet świeżo trafił do dochodzeniówki, był zdemoralizowany, w rozsypce. Komendant większość czasu spędzał na naradach na Manhattanie. Biali gliniarze mu nie ufali. Nieliczni czarni, węsząc w nim ambicje i żyjąc w zgrozie przed przeniesieniem do wschodniego Nowego Jorku – uważanego za piekło na ziemi – schodzili mu z oczu. Najchętniej nie rozmawiali o niczym poza wędkowaniem w weekendy w północnej części stanu. Papierologia mogła człowieka zmiażdżyć – meldunek o zatrzymaniu za kradzież sklepową? Dwanaście egzemplarzy. Zespół saperski całe dnie przesiadywał, ciupiąc w karty. Jet ufał tylko Karlowi, a ten, mając pięćdziesiąt dziewięć lat, odliczał dni do emerytury, jedną nogą był już za drzwiami, zresztą zdegradowali go do sierżanta z powodów, o których nigdy nie chciał rozmawiać. Karl zamierzał odejść na emeryturę przed upływem roku.
– Przetrzymam w tym rok i się wycofam – powiedział Jet. – Wtedy będę mógł mówić, że byłem pionierem.
– Jasna sprawa, generale Custer. Jak się spieprzy, przedzwonię do twojej mamy.
– Karl, daj spokój. Jestem już duży chłop.
– Jak Custer.

***

W dniu zajścia Jet, ubrany w granatowy uniform woźnego z Zarządu Mieszkań Komunalnych, stał na placu wsparty na szczotce i marzył, że weźmie robotę w pralni chemicznej u kuzyna, a tam jako pierwszy czarny wymyśli nowy model prasowalnicy do koszul. Nagle zauważył Kurtałkę, ubranego w obszarpaną kurtkę sportową i wyświechtane cywilne spodnie, jak na niepewnych nogach wyłonił się ze słabo oświetlonego wejścia do bloku numer 9 i halsował w stronę tłumku chłopaków wokół Clemensa, siedzącego pod masztem flagowym pośrodku placu w otoczeniu swojej ekipy i klientów, nawet nie trzy metry od miejsca, w którym stał Jet.
Ten zauważył, że Kurtałka jest uśmiechnięty, co nie było niczym nadzwyczajnym. Nieraz widział tu tego leciwego świra, jak się szczerzył i gadał sam ze sobą. Teraz widział, że Kurtałka zatrzymał się na chwilę wśród tłumku na placu, przyjął pozę pałkarza, zamachnął się na urojoną ciśniętą piłeczkę, po czym wyprostował się, przeciągnął i pobrnął dalej. Jet parsknął śmiechem i już miał się odwrócić, kiedy zauważył – a może tylko mu się zdawało? – że stary wyciągnął z lewej kieszeni kurtki wielki pordzewiały rewolwer i przełożył go do prawej kieszeni.
Jet rozejrzał się wokół bezradnie. Jak to mówił Karl, „zaistniała sytuacja”. Dotąd robota szła mu przeważnie gładko. Parę zakupów towaru. Robienie notatek w myślach. Tego tu zidentyfikować. Tamtego rozpracować. Zorientować się w układach na terenie. Dojść do środka pajęczyny, czyli do dostawcy z Bedford-Stuyvesant, niejakiego Buncha, po drodze omijając jego silnorękiego imieniem Earl, o paskudnej renomie, który zjawiał się tu z towarem do rozprowadzenia i inkasował wpływy. Na razie tyle zdziałał. Usłyszał, że był też jakiś zabójca, kontraktowy cyngiel, niejaki Howard, gość tak straszliwy, że najwyraźniej wszyscy bali się wymieniać jego imię, nawet sam Deems. Jet miał nadzieję, że się na niego nie natnie. I bez tego nie czuł się w tej roli zbyt wesoło. Za każdym razem, kiedy meldował porucznikowi o postępach, ten zdawał się lekceważyć temat. „Dobra robota, dobra robota”, tyle miał do powiedzenia. Jet wiedział, że porucznik stara się o awans i jest już jedną nogą za drzwiami, jak prawie każdy oficer na Siedemdziesiątym Szóstym. Nie licząc Karla i paru sympatycznych starszych gości z dochodzeniówki, Jet był puszczony samopas, bez wskazówek czy instruktażu, więc się nie spinał, działał pomalutku, tak jak mu radził Karl. Żadnych aresztów. Żadnych zatrzymań. Żadnych uwag. Nic nie robić, tylko patrzeć. Tak jak radził Karl.
Ale to… to była zupełnie inna sprawa. Ten dziadek podchodził tu ze spluwą. Co by zrobił Karl w takiej sytuacji?
Jet rozejrzał się wokół. Wszędzie pełno ludzi. Dochodziło południe, sąsiedzka ekipa plotkarzy, którzy co rano zbierali się przy ławce pod masztem na kawę i powitanie flagi, nie rozeszła się jeszcze po domach. Jet zauważył, że między Deemsem i jego pomagierami od handlu narkotykami a tymi starszymi, co zbierali się tu każdego ranka na ploty i żartobliwe docinki, panował dziwny rozejm. Przez krótki czas, od jedenastej trzydzieści do południa, te dwie grupy wręcz dzieliły się miejscem pod masztem. Deems działał z ławki po jednej stronie słupa, a poranne towarzystwo gromadziło się po drugiej stronie, mamrocząc o tym, jak to świat schodzi na psy, przy czym, z tego, co słyszał Jet, mieli tu na myśli również i Deemsa.
– Ja to bym mu wytłukła bejsbolem robaki ze łba – usłyszał raz, jak pomrukiwała siostra Veronica Gee.
Na co siostra Bum-Bum dodała:
– Kulasy bym jemu poprzetrącała, ale po co pacierz przerywać?
A Pierna Kiełbacha dorzucił:
– Przyjdzie taki dzień, że mu te szynki porządnie podsmażę… jak akurat nie będę pod wpływem.
Jet widział, że Deems ignoruje starszych, ale przyjmowanie klientów ogranicza do minimum, póki się nie rozejdą – narzekanie, szpanerka, wyzwiska, ostre kłótnie, czasami nawet bójki, to wszystko działo się później. Do południa na placu było bezpiecznie.
„Było i się zmyło”, pomyślał sobie Jet.
Zerknął na zegarek. Była 11.55. Co poniektórzy starsi zaczynali już wstawać z ławki, ale ten dziadek z bronią wciąż się zbliżał, teraz był już może o piętnaście metrów, z dłonią wetkniętą w kieszeń z rewolwerem. Jet czuł suchość w ustach, kiedy patrzył, jak ten pijaczek brnie naprzód, etapami po półtora metra, zatrzymuje się, by machnąć wyobrażaną pałką i znów zygzakuje przed siebie, bez pośpiechu, zagadany, najwyraźniej odpowiadając sam sobie:
– Nie mam dla ciebie czasu, babo… Nie, dziś nie! Dziś i tak nie jesteś sobą. A to akurat plus!
Jet patrzył z niedowierzaniem, a Kurtałka był ledwie o dwanaście metrów od Deemsa. O dziewięć. Zaraz już tylko siedem i pół, wciąż gadając sam ze sobą, ale coraz bliższy dilera.
Na szóstym metrze przestał mamrotać, ale kierunku wędrówki nie zmienił.
Jet zadziałał odruchowo, tak jak go szkolili. Szybko kucnął, żeby złapać przypasaną przy kostce trzydziestkę ósemkę z krótką lufą, ale jednak się powstrzymał. Gnat przy kostce równał się automatycznej dekonspiracji. Jakby się chodziło z kogutami na głowie. Wstał więc i cofnął dyskretnie, podczas gdy stary krążył wokół tych cisnących się do Deemsa. Zachowując się tak naturalnie, jak tylko potrafił, Jet przeszedł na szerokie betonowe koło u podstawy masztu, oparł o nie szczotkę, rozciągnął ramiona i udał, że ziewa. Zerknął na ławkę starszych i z niepokojem zauważył, że kilka osób jeszcze się stamtąd nie zabrało.
Śmiali się, wymieniali ostatnie uwagi i żarciki, kiedy niespiesznie wstawali. Niektórzy popatrywali na Deemsa i jego ekipę, którzy zbierali się, radośnie ignorując starych na ławce po drugiej stronie masztu – młodzi wojowie gromadzący się wokół króla. Jeden z chłopaków podał Deemsowi papierową torebkę. Ten otworzył ją, wyciągnął pokaźną kanapkę na półbagietce, rozwinął. Jet poczuł woń tuńczyka nawet tam, gdzie stał. Zerknął na starych.
„Sprężać się tam”.
W końcu wstali już i ostatni. Jet z ulgą obserwował, jak Pierna Kiełbacha zabiera potężny termos po kawie, a Bum-Bum kartonowe kubeczki, i idą sobie, zostawiając już tylko pannę Izi i siostrę Gee. Ta podniosła się jako pierwsza, z dłońmi pełnymi ulotek i ruszyła w swoją stronę. Przy ławce została tylko Izi, jasnoskóra Portorykanka przy kości, o lśniących czarnych włosach, której śmiech gonił siostrę Gee, a brzmiał jak urywane skrobanie kredą po tablicy.
„Zabieraj się – pomyślał Jet. – Idź, sio!”
Starszawa Portorykanka odprowadzała wzrokiem odchodzącą siostrę Gee, potarła się po nosie, podrapała pod pachą, wściekle łypnęła na zebrany już wokół Deemsa krąg narkomanów, rzuciła w jego stronę coś po hiszpańsku – Jet domyślał się, że jakieś przekleństwo – i w końcu, niespiesznie, zaczęła oddalać się od ławki.
Za to ten stary menel wciąż się zbliżał. Trzy metry. Mijając Jeta, uśmiechnął się do niego – mocno zalatywał gorzałą – i łagodnie wślizgnął się w otaczający Deemsa krąg heroinistów, gdzie zniknął policjantowi z oczu za plecami niespokojnych ćpunów, domagających się działki na rozpoczęcie dnia.
Lęki Jeta przeszły już na skali w podziałkę „Panika”. Kurwa jego mać, co sobie myślał ten stary debil? Przecież go rozwalą.
Jet, przerażony, z galopującym sercem czekał na huk wystrzału.
A tu nic. Krąg ludzi wokół Deemsa stał, jak stał. Chłopcy otaczali go, jak zawsze zajęci, docinając sobie nawzajem, dowcipkując.
Jet złapał stojącą pod masztem miotłę i pchał ją ku kręgowi chłopaków, starając się symulować nonszalanckie rozkojarzenie przy zamiataniu, po drodze zgarniając co większe śmieci, wiedząc, że zasadniczo czujny Deems nie będzie zwracać na niego uwagi, bo i Jet był tu klientem. Zbliżając się z miotłą do tłumku, przystanął, odkładając ją na ziemię. Tym razem zajął się wiązaniem buta. Z tego poziomu, nisko przy ziemi, niecałe trzy metry od Deemsa, był w stanie zajrzeć pomiędzy stłoczone ciała otaczające dilera i staruszka. Deems siedział na oparciu ławeczki, pogryzał swoją kanapkę i gadał z jakimś chłopakiem, obaj się zaśmiewali. Żaden nie zauważył, że Kurtałka zatrzymał się tuż przy nich.
– Deems? – odezwał się stary.
Clemens uniósł wzrok. Chyba się zdziwił, widząc, że dziadyga pijaczek kolebie się tu przed nim.
– Kurtałka! Witam szefa. – Wgryzł się w kanapkę, z półbagietki pociekł majonez i sos pomidorowy. Deems zawsze czuł się przy Kurtałce nieco niewygodnie. Nie dlatego, że stary chlał ani że się przechwalał, ani przez jego surowe tyrady przeciwko narkotykom. Raczej przez nie takie znów zamierzchłe wspomnienia chwil, kiedy w ciepłe wiosenne popołudnia tłukli z Kurtałką w piłeczki na boisku baseballowym: to właśnie Kurtałka nauczył go, jak obrócić się na pięcie i śmignąć złapaną piłką prosto do bazy domowej nawet ze stu i więcej metrów. To Kurtałka nauczył go rzucać, przenosić ciężar ciała na zakroczną, kiedy brał zamach, prostować ramię, żeby włożyć w rzut całą siłę, jak dobrze chwycić piłkę, żeby cisnąć podkręconą, i jak wychodzić od nóg, żeby cała masa i energia szła w piłeczkę, a nie w bark. To Kurtałka zrobił z niego gwiazdora baseballu. Zazdrościli mu biali chłopcy z drużyny baseballowej szkoły średniej imienia Johna Jaya, którzy nie mogli uwierzyć, że łowcy talentów z uniwersytetów narażają życie i zdrowie w wyjazdach na zapuszczone, brudne boisko osiedla Cause, żeby patrzeć, jak Deems rzuca. To jednak było w innych czasach, kiedy był chłopcem, kiedy żył jego dziadek. Teraz Deems był już mężczyzną, miał dziewiętnaście lat, potrzebował forsy. A Kurtałka mu tylko dupę zawracał.
– Jak to jest, że już nie grasz, Deems? – zapytał stary.
– Jak nie gram? – odparł, przeżuwając.
– No nie grasz. W baseball. – Kurtałka lekko się zatoczył.
– Bo wszedłem w większe granie, Kurtałka. – Deems puścił oko do swoich przybocznych i chapnął kolejny potężny kęs kanapki. Chłopcy roześmiali się głośno. Deems odgryzł łapczywie jeszcze kawałek, prawie nie patrząc na Kurtałkę, skoncentrowany na cieknącej kanapce. Tymczasem Kurtałka stał tylko i pomrugiwał tępawo.
– Nie ma nic większego niż baseball, Deems. Kto jak kto, ale ja to wiem. W temacie grania tu na osiedlu to ja jestem najgrubsza ryba.
– Jasna sprawa, Kurtałka. Jesteś szefu.
– Nie było tu na osiedlu lepszego sędziego – oznajmił Kurtałka z dumą, chwiejąc się nieco. – To ja organizuję ser. Ani apostołowie. Ani wszyscy święci. Ja. Ja załatwiam ser, jasne? I nie dałem ci usprawiedliwienia, żebyś sobie nie grał, Deems, zrozumiano? Bo granie w baseball wychodzi ci najlepiej. Więc jak to jest, że przestałeś grać?
Clemens, ściskając oburącz tę swoją wielką kanapkę, prychnął śmiechem.
– A idź, Kurtałka.
– Żeś mi nie odpowiedział. Ja ciebie ćwiczyłem na ścieżki Pana, synuś. Ja ciebie uczyłem w szkółce niedzielnej. Grać ciebie uczyłem.
Z twarzy Deemsa zniknął uśmiech, a z jego piwnych oczu ciepły błysk: zastąpiło go mroczne, nieobecne spojrzenie. Nie był w nastroju na emeryckie pierdoły. Długie ciemne palce zacisnęły się mocniej na kanapce, wyciskając z niej ściekające do wnętrza dłoni strużki majonezu i sosu pomidorowego.
– Spadaj, Kurtałka – rzucił. Oblizał palce, znów ugryzł bagietkę i szeptem rzucił żarcik chłopakowi siedzącemu przy nim na ławce. Obaj zarechotali radośnie.
Wtedy Kurtałka cofnął się o krok i beznamiętnie sięgnął do kieszeni.
Jet, oddalony o cztery kroki, wciąż przykucnięty, dłubiąc przy sznurówkach, dostrzegł ten ruch i wydał okrzyk, który w ostatecznym rozrachunku ocalił Deemsowi życie.
– On ma spluwę! – zawył.
Clemens, z ustami pełnymi kanapki z tuńczykiem, odruchowo obrócił głowę w stronę, z której dobiegł okrzyk.
A w tym momencie Kurtałka pociągnął za spust.
Strzał, wymierzony w czoło Deemsa, chybił celu i kula trafiła w ucho chłopaka, urywając je. Pocisk zrykoszetował jeszcze od chodnika za plecami Deemsa. Impet trafienia był tak silny, że Deems miał wrażenie, jakby urwało mu głowę. Przerzuciło go nad oparciem ławeczki, kęs kanapki z tuńczykiem wpadł w głąb gardła, do tchawicy, i zaczął go dławić.
Chłopak padł plecami na beton, kaszlnął kilka razy, po czym przetoczył się na brzuch i zaczął charczeć, rozpaczliwie usiłując stanąć na czworakach, podczas gdy otaczający go chłopcy rozpierzchli się w szoku, a na placu rozpętał się chaos: ulotki sypały się na ziemię, matki biegiem pchały wózki dziecięce, gdzieś przemknął ktoś na wózku inwalidzkim, inni gnali z wózkami sklepowymi, w popłochu gubili siatki z zakupami, po prostu kotłowanina zdjętych przerażeniem pieszych wśród trzepoczących ulotek, które wydawały się wszechobecne.
Kurtałka znów wymierzył w Deemsa ze swojego zabytkowego gnata, gdy jednak ujrzał go na czworakach, dławiącego się bułką, zmiękło mu serce. Nagle poczuł dezorientację. Poprzedniej nocy śniła mu się Hettie w rudej peruce, objeżdżała go za ser, a teraz stał tu nad Deemsem, to cholerstwo, co je trzymał w ręce, jakimś cudem wypaliło, a Deems wił się przed nim na ziemi, usiłując złapać oddech. Patrząc na niego, Kurtałka doznał olśnienia.
„Żaden człowiek nie powinien zdychać na czworakach” – pomyślał.
Tak szybko, jak tylko potrafił, stary diakon przelazł przez ławkę, okroczył podnoszącego się na dłoniach i kolanach Deemsa i nie wypuszczając z garści rewolweru, zaordynował mu chwyt Heimlicha.
– Nauczył mie tego jeden taki szczeniak w Południowej Karolinie – sapnął z dumą. – Biały chłopak. Na doktora wyrósł.
Generalnie, tak jak to widzieli świadkowie z placu, z pobliskiej ulicy i z wszystkich wychodzących na skwer okien, w sumie trzystu pięćdziesięciu, nie wyglądało to najkorzystniej. Z oddali odnosiło się wrażenie, że groźny diler narkotykowy Deems Clemens był na czworakach dymany na pieska, od tylca, i to przez Kurtałkę, starego dziadka, który kolebał się nad nim w starej sportowej marynarce i kapelutku.
– A go wyruchał na całego – opowiadała później panna Izi, relacjonując zajście zafascynowanym członkiniom Stowarzyszenia na Rzecz Praw Stanowych dla Portoryko w osiedlu Cause. Poza nią liczyło ono tylko dwie osoby, Eleanorę Soto i Angelę Negron, te jednak były zachwycone tą historią, a szczególnie momentem, kiedy Deems wypluł ten kawałek kanapki, który, według relacji panny Izi, wyglądał zupełnie jak dwa blade jajca jej byłego, Joaquina, po tym, jak oblała je gorącą oliwą, znalazłszy drania chrapiącego w ramionach jej kuzynki Emelii, co to przyjechała w gości z Aguadilli.
Dymanie nie trwało długo. Deems miał wszędzie czujki, także na dachach wychodzących na plac czterech bloków, i chłopaki rzucili mu się na pomoc. Ci z dachów bloków numer 9 i 34 pognali schodami, podczas gdy dwaj z tych, co donosili Deemsowi towar, a których spłoszył wystrzał, ochłonęli i skierowali się z powrotem ku Kurtałce. Ten, choć wciąż pijany, zauważył, że nadchodzą, wypuścił Deemsa i szybko wymierzył w młodych długą lufę swojej trzydziestki ósemki. Obaj chłopcy znów uciekli, tym razem na dobre, kryjąc się w piwnicy niedalekiego bloku numer 34.
Kurtałka, nagle znów zdezorientowany, patrzył za uciekającymi. Z rewolwerem wciąż w dłoni zwrócił się ku Jetowi, odległemu może o trzy metry. Zdążył się on już wyprostować i tak zamarł, trzymając miotłę w jednej dłoni.
Przerażony Jet gapił się na staruszka, który odwzajemniał to spojrzenie, mrużąc oczy w wysokim teraz, bo wczesnopopołudniowym słońcu. Patrzyli sobie oko w oko i w tej chwili Jet poczuł się tak, jakby zaglądał w taflę oceanu. Głęboko osadzone oczy starego były zdystansowane, spokojne, Jet odniósł nagle wrażenie, że unosi się na spokojnych morskich wodach, choć wokół kotłowały się i pieniły potężne fale, wznosiły się grzywacze. Znienacka zstąpiła na niego epifania. „Jesteśmy tacy sami – pomyślał. – Jesteśmy w pułapce”.
– Ja mam ser – oznajmił spokojnie stary diakon, a zza jego pleców dobiegały pojękiwania Deemsa. – Sie rozumiemy? Ja mam ser.
– Pan ma ser – powtórzył Jet.
Stary jednak wcale go nie słuchał. Obrócił się już na pięcie, schował rewolwer do kieszeni i pospiesznie pokuśtykał w stronę swojego bloku, odległego o niespełna sto metrów. Zamiast jednak wejść na klatkę, skręcił i niepewnie ruszył boczną rampą wiodącą do kotłowni w piwnicy.
Sparaliżowany strachem Jet odprowadzał go wzrokiem, ale kątem oka dostrzegł błyski świateł radiowozu mknącego przy placu tam, gdzie wychodził on na ulicę, w odległości mniej więcej jednego kwartału w miejskiej zabudowie. Samochód zatrzymał się z poślizgiem, cofnął i runął w jego stronę po chodniku. Jet poczuł przemożną ulgę, widząc, jak radiowóz przeciska się pomiędzy uciekającymi pieszymi, bo jego kierowca musiał zwolnić, skręcać to w prawo, to w lewo, by omijać spanikowanych ludzi. Za tym pierwszym Jet zauważył kolejne dwa radiowozy, które także ruszyły chodnikiem. Ulga, której doznawał, była tak potężna, jakby właśnie się obficie odlał, odciążając pęcherz i przy okazji spuszczając z siebie każdą odrobinę sił witalnych.
Obrócił się ostatni raz, zobaczył, że głowa starego znika, gdy ten zszedł rampą do piwnicy bloku numer 9, poczuł wtedy, że skurcz w żołądku ustąpił, zorientował się, że znów jest w stanie działać. Puścił miotłę, przesadził ławeczkę, pędząc w stronę Clemensa, i wtedy usłyszał za sobą pisk opon hamującego radiowozu. Gdy przykucnął nad Deemsem, dobiegł go okrzyk policjanta, żądającego, żeby się nie ruszał, tylko wstał i podniósł ręce.
Wykonując to polecenie, Jet mówił sobie: „Więcej już tego nie robię, skończyłem”.
– Nie ruszać się! Nie obracać się!
Dwie ręce złapały go od tyłu, unieruchamiając mu ramiona. Ciśnięto go twarzą naprzód na maskę radiowozu. Poczuł, jak na nadgarstkach zatrzaskują mu się kajdanki. Kiedy tak półleżał, z uchem dociśniętym do gorącej blachy samochodu, widział, że plac, jeszcze parę minut temu ludny niczym dworzec kolejowy, teraz zupełnie opustoszał, tylko parę ulotek trzepotało na wietrze. Widział też krzepką białą dłoń policjanta, opartą o maskę niedaleko jego nosa. Gliniarz położył ją tam, żeby lepiej rozłożyć swój ciężar, podczas gdy drugą dłonią unieruchamiał głowę Jeta.
Jet gapił się na tę dłoń, może o trzydzieści centymetrów od jego oczu, i rozpoznał ślubną obrączkę na palcu. „Znam tę rękę” – pomyślał.
Gdy szarpnięciem postawiono go na nogi, Jet znalazł się nagle oko w oko ze swoim starym partnerem, Karlem. Sześć metrów od nich na ziemi leżał Deems, otoczony przez policjantów.
– Ja nic nie zrobiłem! – wrzasnął Jet, tak głośno, żeby usłyszał go Clemens i wszyscy w pobliżu.
Karl obrócił go, potem przeciągnął dłońmi po kończynach, starannie omijając rewolwerek w kaburze przy kostce. Gdy tak go rewidował, Jet szepnął:
– Karl, Chryste panie, weź mnie aresztuj.
Karl złapał go za kołnierz i szarpnięciem skierował na tylne siedzenie radiowozu.
– Jesteś debil – mruknął półgłosem.

 
Wesprzyj nas