Zamiast spełniać marzenie o spotkaniu smoków w Japonii, Matylda trafia na wakacje do ekscentrycznego dziadka. Jego dom okazuje się miejscem pełnym… smoczych śladów! A to dopiero początek pełnej przygód historii “Srebrnego smoka” Barbary Sadurskiej.


Matylda ma dwanaście lat i wielkie marzenie. Chce pojechać do Japonii, żeby zobaczyć smoki.

I kiedy jest już o krok od wyjazdu, plany nagle się zmieniają. Dziewczynka trafia na wakacje do dziadka: trochę dziwnego i tajemniczego, mieszkającego na równie dziwnej i tajemniczej wyspie. Na której jest jakoś… smoczo. W domu dziadka dziewczyna znajduje mnóstwo smoczych detali, a on sam opowiada dziwne historie o pewnym smoku… Zresztą nie tylko o smoku, bo także o Odyseuszu, Don Kichocie czy Sindbadzie Żeglarzu, którzy mieli do czynienia ze smokami w różnych postaciach.

Na wyspie dzieją się niezrozumiałe rzeczy. Czuć, że nadciąga jakieś zagrożenie.

Czego obawiają się mieszkający tu ludzie? I czy Matylda będzie mogła im pomóc?

Dajcie się porwać smoczej opowieści!

***

Czy istnieją granice wyobraźni? O to zdaje się pytać Barbara Sadurska w “Srebrnym smoku” – swojej debiutanckiej powieści dla dzieci. Czy morskiego potwora, gdy nas zaatakuje podczas rejsu, można obłaskawić, karmiąc go… kanapką z tuńczykiem, przygotowaną przez mamę do szkoły, albo czy z jajka, które wpadło pod pokład, może się wylęgnąć smok? Jak na fantastyczną bajkę przystało, to, co prawdziwe, łączy się w tej historii z wyobrażonym i nawet garb dziadka okazuje się… Ale o tym dzieci przeczytają już w książce, która jest niezwykłą historią o potędze opowieści, a także dyskretnym przewodnikiem po smoczych motywach literackich i mitologicznych.

***

Inteligentna, zabawna i wystarczająco tajemnicza, aby zatrzymać się na dłużej… i jeszcze dłużej. Taką książkę mogła napisać tylko Barbara Sadurska! Czy jesteście gotowi, aby wypłynąć na nieznane wody?
— Georgina Gryboś, Literackakavka.pl

Wciągająca opowieść, która rozbudza apetyt na więcej. Już nie mogę doczekać się kontynuacji!
— Juliusz Popardowski, 11 LAT

Zachęcam wszystkie dzieci do przeczytania tej niesamowitej opowieści.
— Gabriela Gruca, 10 LAT

Tę książkę przeczytałem jednym tchem. Jeśli lubicie smoki i przygody, ta historia jest dla Was!
— Maksymilian Jaskólski, 9 LAT

Barbara Sadurska – prawniczka, pisarka, laureatka ważnych nagród literackich i scenariuszowych. Na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadzi zajęcia ze studentami w Studium Literacko-Artystycznym z pisania prozy fikcjonalnej. Prowadzi także warsztaty kreatywnego pisania dla nastolatków. Mieszka w Krakowie, ma dwoje dzieci, kotkę Too-tiki, kota pana Pettsona i suczkę Tove. Uwielbia opowiadać różne historie (trochę prawdziwe, a trochę nie) i czytać dzieciom na głos. “Srebrny smok” jest jej pierwszą powieścią dla młodszych czytelników.

Barbara Sadurska
Srebrny smok
Ilustrator: Marcin Minor
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 17 maja 2023
 
 


ROZDZIAŁ 1. Wakacje

Zbliżały się wakacje i Matylda odliczała dni do momentu, kiedy razem z mamą wejdzie na pokład samolotu, który zabierze ją do kraju smoków.
Dla Matyldy Japonia nie była Krajem Kwitnącej Wiśni ani góry Fudżi. Dla Matyldy Japonia była krajem smoków. Znała wszystkie legendy o nich, na marginesach w zeszytach rysowała japońskie smoki i węże morskie. Najbardziej lubiła opowieści o Watatsumi, władcy mórz i oceanów, który mieszkał głęboko w morskim pałacu i jako smoczy bóg miał władzę nad falami i wiatrem. Matylda wiedziała o nim wszystko. Znała sposoby na wywabienie go z jego podwodnego pałacu i zdawała sobie sprawę, że kiedy był zły, potrafił tak wzburzyć morze, że fale były wysokie jak góra Fudżi. Był groźny i łatwo wpadał w gniew. Już na sam dźwięk tego imienia drżeli jego wrogowie. Miał jednak słabość do pereł. Żeglarze składali mu więc w ofierze perły i perłowe muszle, by zechciał być dla nich łaskawy.
Matylda przypominała sobie tę legendę codziennie, jadąc na rowerze do szkoły, kiedy na końcu uliczki mijała maleńki sklep ze starociami. Tam na wystawie leżała jedna taka perłowa muszla. Matylda wyobrażała sobie, że tak wielka i piękna muszla musiałaby się spodobać smokowi. Z taką muszlą żadne fale i żaden wiatr nie byłyby straszne. Matylda zatrzymywała swój rower przed wystawą, poprawiała na ramionach ciężki plecak, wzdychała i ruszała dalej pod górę i pod wiatr, by potem siedzieć na lekcjach i rysować na marginesach kolejne wcielenia smoka Watatsumi.
Marzyła o spotkaniu ze smokiem, ale Japonia leżała bardzo daleko, a mama Matyldy była niezwykle zajęta. Tato zaś od kilku lat powtarzał, że ma tyle pracy, że może w tym roku zapomnieć o urlopie. Z marzeń o kraju smoków pozostało Matyldzie jedzenie sushi i picie japońskiej herbaty. Ryż i wodorosty – tym Matylda mogła odżywiać się codziennie i wyobrażała sobie, że smoki musiały wybierać właśnie taki pokarm.
Mama Matyldy była prezydentką wielkiej światowej organizacji ratującej ludzi z katastrof. Jeśli akurat nie miała dyżuru w szpitalu, jeździła jako lekarka w karetce pogotowia, a jeśli nie jeździła do wypadków, pracowała w tej swojej organizacji. Matylda zapytała ją kiedyś, dlaczego ratuje ludzi.
– Bo umiem – odpowiedziała mama. – Nie potrafię na przykład rysować, ale umiem udzielić pierwszej pomocy – dodała i wróciła do grubaśnej książki pełnej niekolorowych rysunków. Większość z nich przedstawiała połamane ręce i nogi. Matylda postanowiła wtedy, że nigdy nie będzie czytała takich nudnych książek.
Z tatą nie było lepiej. On co prawda umiał rysować, ale rysował głównie rzeczy techniczne. Był konstruktorem i pracował nad ogromnym mostem łączącym wyspę ze stałym lądem. Musiał w tym celu przekopać setki kilometrów dna morskiego, wydobyć z niego piasek i zalać betonem. Kiedy robił obliczenia, mruczał coś do siebie i marszczył nos. Matylda wyobrażała sobie, że Watatsumi tak samo marszczy nos, kiedy jest zły.
Pewnego razu narysowała długie ciało smoka nurkującego w falach. Nad powierzchnię wody wystawała tylko głowa, przenikliwe oczy i zmarszczony nos. Pokazała ten rysunek tacie, ale on ledwie spojrzał.
– Ładnie, ładnie, bardzo ładnie – powiedział, bo zawsze tak mówił, kiedy o czymś intensywnie myślał i zupełnie nie wiedział, co się wokół niego dzieje.
Kilka miesięcy później Matylda zobaczyła w jego pracowni wielki rysunek nowego mostu. Był łudząco podobny do smoka, którego wtedy narysowała, nawet łuki na projekcie taty i wygięcia ciała smoka były niemal identyczne. Matylda pomyślała, że można byłoby spokojnie przepłynąć pod takim mostem statkiem z rozpostartymi jak smocze skrzydła żaglami. Ale nic nie powiedziała.

 
Tymczasem rok szkolny zbliżał się ku końcowi i koleżanki Matyldy nie mówiły o niczym innym, tylko o tym, że lecą na wakacje do bardzo drogiego hotelu z basenem. Matylda słuchała tego z szeroko otwartymi oczami. Sama dotychczas mogła jedynie marzyć o takich podróżach. Lato zazwyczaj spędzała w pracowni taty, z nosem w jakimś albumie.
– A ty? – usłyszała pytanie przyjaciółki. – Zostajesz w mieście?
Matylda w odpowiedzi tylko westchnęła.
Aż pewnego dnia mama po powrocie z dyżuru oznajmiła, że w połowie wakacji leci do Japonii, bo będzie tam wtedy wielka międzynarodowa konferencja. Zwołano ją z powodu zagrożenia trzęsieniem dna oceanu, a mama Matyldy ma wygłosić mowę do lekarzy z całego świata. A ponieważ tato ma tyle pracy, że na razie może zapomnieć o urlopie, Matylda poleci razem z nią. Dziewczynka aż podskoczyła z radości. Chciała natychmiast się spakować, ale tato złapał ją za ramię.
– Spokojnie, spokojnie. To dopiero za dwa miesiące. Jeszcze zdążysz.
Tej nocy Matylda nie mogła zasnąć, a kiedy już zamknęła oczy, poczuła, że zapada się w głąb morza, spada i spada, a woda wokół niej robi się coraz gęstsza i bardziej atramentowa, aż w końcu otacza ją ławica małych, granatowych rybek, które uniemożliwiają jej jakikolwiek ruch i nie pozwalają dotrzeć do smoka. A on czeka na nią w swym podwodnym pałacu. Matylda spieszy się, bo ma dla niego prezent, wyciąga ręce i usiłuje wyminąć ławicę ryb z prawej i z lewej strony, dołem i górą, ale jest ich dużo, coraz więcej, napływają ze wszystkich stron i wypychają Matyldę ku górze, na powierzchnię. Matylda walczy, ale ostatecznie rybki wyrzucają ją na brzeg, na ciepły, suchy piasek. Dziewczynka czuje na twarzy promienie słońca. Otwiera oczy i okazuje się, że jest już następny dzień i czas wstawać do szkoły.
Rano bez marudzenia Matylda zjadła jajecznicę, którą zrobił jej tato, jak zawsze trochę przypaloną i przesoloną, bo tato zamyślał się w kuchni. Po śniadaniu wróciła do swojego pokoju, wyjęła ze skarbonki wszystkie oszczędności i kwadrans wcześniej niż zwykle wyszła do szkoły. Zatrzymała się na końcu uliczki przed sklepem ze starociami, jeszcze raz przeliczyła pieniądze, które ściskała w garści, wzięła głęboki wdech i z całej siły pchnęła ciężkie drewniane drzwi.
Wewnątrz rozległ się cichy dźwięk dzwonka i Matylda znalazła się w niewielkim, zagraconym pomieszczeniu, do którego przez zakurzone szyby wpadało niewiele światła. Na półkach stały bibeloty, zegarki i busole, w szklanych gablotach butelki z zatopionymi wewnątrz nich statkami. Dalej grube księgi w ciemnobrązowej oprawie, zapewne skórzanej. Na ścianach wisiały stare mapy i morskie pejzaże. Zapach unoszący się w powietrzu kojarzył się Matyldzie z czymś bardzo odległym, tajemniczym, ale niosącym w sobie zapowiedź podróży. Matylda pomyślała, że w tym sklepie mieści się cały świat, i poczuła się nagle bardzo malutka.
– Dzień dobry – powiedziała głośno, choć w sklepie nikogo nie było.
– Dzień dobry – odezwał się głos zza grubej kotary i po chwili za kontuarem pojawił się siwy mężczyzna. – Czym mogę służyć, młoda damo? – zapytał i odłożył na ladę szkicownik, który akurat trzymał w dłoni.
– Chciałam kupić… – zająknęła się Matylda, bo nagle pomyślała, że może ma za mało pieniędzy na tak wielką, piękną perłową muszlę. – Chciałam się dowiedzieć, ile kosztuje muszla, która leży na wystawie – zapytała.
Sprzedawca spojrzał na dziewczynkę, a wtedy Matylda poczuła się jeszcze mniejsza.
– Nie jest na sprzedaż – odpowiedział mężczyzna.
– Aha. To… – Matylda wykonała ruch, jakby chciała natychmiast opuścić sklepik. – To do widzenia – wydukała.
– To wyjątkowa muszla. Dlaczego o nią pytasz? – Sprzedawca zatrzymał Matyldę w drzwiach.
– Bo chciałam dać ją komuś w prezencie, ale i tak pewnie nie mam tyle pieniędzy. – Matylda nacisnęła klamkę.
– Komu? – chciał wiedzieć sprzedawca.
– Pewnemu smokowi, władcy wiatru i fal… – Matylda już otwierała ciężkie drzwi. – Ale skoro nie jest na sprzedaż, to znaczy, że będę musiała poradzić sobie bez niej.
– Czekaj! – Mężczyzna sięgnął po muszlę leżącą na wystawie. Matylda zauważyła, że jego palce były pobrudzone granatowym atramentem. – Dla smoka, powiadasz? Kiedy byłem w twoim wieku, też wierzyłem w opowieści o smokach, zaczytywałem się w nich i marzyłem, żeby jakiegoś spotkać.
– I udało się panu? – zapytała Matylda.
Sprzedawca pokręcił przecząco siwą głową.
– Nie. Smoki nie istnieją. Nie wiesz, że to tylko legendy? – westchnął i przeniósł wzrok z muszli, którą trzymał w dłoniach, na twarz dziewczynki.
– Legendy? – powtórzyła Matylda jak echo. W jej głosie słychać było rozczarowanie. – No tak, z pewnością ma pan rację – rzekła i już miała wyjść, lecz kiedy szerzej otworzyła drzwi, do wnętrza wpadł promień słońca i powiew wiatru przewrócił kilka stron w szkicowniku, który leżał na ladzie.
– Jakie piękne rysunki! – wykrzyknęła Matylda na widok wspaniałych smoków wykonanych piórkiem. Oplatały ziemski glob, przesłaniały niebo, były wszędzie. – Są jak prawdziwe. Chciałabym tak rysować – szepnęła i aż zmrużyła oczy z zachwytu.
– Nie przyjmuję nikogo na naukę. Rysuję świat, jaki chciałbym, żeby był – mruknął sprzedawca. – Ale… – zawahał się. – Masz, weź to. Daj smokowi, jeśli jakiegoś spotkasz, i pozdrów go ode mnie – dodał, wciskając w dłonie Matyldy perłową muszlę. Po czym zamknął za nią drzwi i zasłonił okno.
Oszołomiona dziewczynka z muszlą w dłoni znalazła się na zalanej słońcem ulicy.
Tego dnia w szkole nie mogła się skupić. Na wszystkich lekcjach rysowała smoki i perłowe muszle. Po powrocie do domu wyjęła walizkę i zaczęła się pakować. Od tego momentu odliczała dni do wylotu.

 
Minęło kilka tygodni, wakacje zbliżały się wielkimi krokami, a wraz z nimi upragniony wyjazd do Japonii. W szkole nic się nie działo. Oceny wystawione, materiał przerobiony. Nauczyciele chętnie chowali się przed upałami w chłodzie biblioteki. Matylda nudziła się tam potwornie. Jedyne, co trzymało ją przy życiu, to plany wakacyjne opowiadane szeptem do ucha przyjaciółce.
– Cicho, dziewczynki, nie gadać tam – upominał je nauczyciel, wachlując się złożoną gazetą.
Kilka dni przed końcem roku szkolnego w wiadomościach pojawiła się informacja, że niespodziewanie wielka fala zalała wschodni brzeg, zabierając ze sobą najbliżej położone nadmorskie wioski. „Tysiące ofiar walczą o życie” – powtarzali komentatorzy we wszystkich kanałach telewizyjnych. „Nieznane są przyczyny tak nagłego uderzenia fali. Eksperci wiążą to z ruchami tektonicznymi dna oceanicznego, ale sprawa wygląda tajemniczo. Międzynarodowe organizacje udzielające pomocy medycznej są już na miejscu”.
Matylda zamarła ze strachu. Wiedziała, że jeśli są gdzieś ludzie, którzy potrzebują pomocy, jej mama nie pozwoli im czekać.
– Gdzie jest mama? – zapytała po powrocie ze szkoły, ale znała odpowiedź.
Nie pierwszy raz mama Matyldy wyjeżdżała na kilka dni lub tygodni. Taką miała pracę. Upychała biały fartuch i jednorazowe rękawiczki do torby medycznej, dawała Matyldzie buziaka i jechała ratować świat. Matylda czasem za nią tęskniła, ale w gruncie rzeczy była dumna z takiej mamy. Wiedziała, że robi coś ważnego. Jednak tym razem mama pojechała w przeciwnym kierunku niż Japonia, a to oznaczało, że nici z podróży do kraju smoków. Matylda poczuła wściekłość.
– Co z moją Japonią? – zapytała.
Tato podniósł na nią wzrok znad ekranu.
– No ja w tym roku mogę zapomnieć o urlopie – powiedział. – Może pojedziesz na kilka dni do dziadka? – zaproponował.
O dziadku Matylda dotychczas słyszała dziwne i niezbyt zachęcające opowieści. Mieszkał bardzo daleko, w kraju, w którym ludzie mówią wieloma językami i ponoć wszystko robią inaczej. Tato mówił, że chodzą tyłem do przodu i wierzą w bajki, ale Matylda wiedziała, że żartował. Dziadek odwiedził ich tylko raz, gdy Matylda się urodziła. Mama zrobiła mu wówczas zdjęcie, które powiększone wisiało teraz w przedpokoju na ścianie. Matylda jest na nim zupełnie niepodobna do siebie. Wygląda jak mały, różowy ufoludek w zielonym kombinezonie. Dziadek trzyma ją na rękach. Sam jest łysy, ma wielkie krzaczaste brwi, przenikliwe oczy, haczykowaty nos i cały jest jakiś taki haczykowaty, chudy, długi, przygarbiony. Wąskimi kościstymi dłońmi podtrzymuje główkę Matyldy i wpatruje się w nią, jakby była ósmym cudem świata. Tak stwierdził tato Matyldy, ale kiedy dziewczynka zapytała go, jakich jest pozostałych siedem, odpowiedział bez związku: „Dobrze, dobrze, bardzo dobrze”.
Matylda wiedziała o dziadku tylko tyle, że mieszkał na wyspie, gdzie wychowała się jej mama, i że tej wyspie zawsze groziło jakieś niebezpieczeństwo. „Takie położenie” – wyjaśniała mama. Ponadto dziadek podobno mało mówił i nie przepadał za dziećmi. „Miał ważniejsze rzeczy na głowie” – dodawała mama, ale ilekroć Matylda o to pytała, słyszała, że to są sprawy dorosłych. Brzmiało to okropnie nudno, więc pomysł, żeby zamiast do Japonii pojechać do niego na wakacje, wydał się Matyldzie po prostu głupi.
– Za żadne skarby. Wolę przez całe lato smażyć się w mieście – powiedziała i wyszła do swojego pokoju. Z wściekłości trochę za głośno zamknęła za sobą drzwi.
Usiadła na łóżku. Walizka leżała pod ścianą.
Matylda czuła się absolutnie rozczarowana. Wyjęła swój szkicownik i podarła wszystkie rysunki smoka, jakie zrobiła przez ostatnie dni w szkolnej bibliotece. Potem spojrzała na perłową muszlę i długo wpatrywała się w jej blask.
– Nigdzie nie pojadę. A smoki nie istnieją – powtórzyła i rozpłakała się.

 
Pierwsze dni wakacji były okropne. Matylda wstawała rano i jechała z tatą do biura, w którym wszyscy byli zajęci, prowadzili bardzo poważne rozmowy, robili bardzo poważne obliczenia i pracowali nad bardzo poważnymi projektami. Kiedy tato Matyldy ruszał w teren, dziewczynka zostawała w pustej sali konferencyjnej, siadała w fotelu prezesa, machała nogami, jadła ciastka i patrzyła na dorosłych przez szklane drzwi. Wyobrażała sobie, że wszyscy są rybkami w akwarium. Podchodziła do szyby i stukała palcem w szkło. Wtedy zazwyczaj kilka osób odwracało się w jej kierunku i patrzyło z niemym pytaniem: „Co ona tu robi?”.
Na początku Matyldę to śmieszyło, ale potem stało się nudne.
– Tato, zabierz mnie ze sobą, jak będziesz jechał na budowę – poprosiła.
Tato westchnął, ale się zgodził.
– Tylko pamiętaj, budowa to nie plac zabaw, nie chcę mieć przez ciebie żadnych kłopotów – ostrzegł. Matylda jedynie wzruszyła ramionami.
I rzeczywiście. Plac budowy bardziej przypominał kupę błota niż plac zabaw. Wielkie, brudne koparki jeździły tam i z powrotem i wygrzebywały z ziemi żwir, przewoziły go w inne miejsce i wrzucały do wody. Tato z Matyldą wszedł do blaszanej budy.
– Znajdź sobie coś do roboty – rzucił i zanurzył nos w mapach.
Matylda wyszła i przystanęła obok hangaru, przed którym dwóch mężczyzn naprawiało bloczek w dźwigu.
– Ej, mała, podaj klucz nasadowy, dziesiątkę – powiedział jeden z nich. Rękami przytrzymywał metalowy stelaż i nie miał jak się schylić, by sięgnąć po narzędzia.
Matylda podeszła i zrobiła, o co ją prosił.
– Ty jesteś córką inżyniera? – zapytał ten, któremu podała klucz.
– Tak, mam na imię Matylda.
Mężczyźni skinęli głowami i przestali się nią interesować. Matylda stała z boku i przyglądała się ich pracy. Rozkładali zębatki i przekładnie, czyścili je i smarowali, aż wszystkie chodziły gładko i niezawodnie. Następnie zawiesili na haku wiadro z wodą i za pomocą systemu bloczków, z których jeden właśnie naprawili, wciągnęli wiadro na górę, jakby to było piórko. „Może kiedyś mi się to przyda? Fajnie byłoby mieć coś takiego do wnoszenia plecaka” – pomyślała Matylda. Kiedy wróciła do hangaru, zrobiła kilka szybkich szkiców bloczka.
Następnego dnia też pojechała z tatą na budowę i znowu przyglądała się temu, co robili mechanicy.
Trzeciego dnia padał deszcz, błoto zrobiło się jeszcze większe i tato kazał jej zostać w baraku.
– Co on wyprawia? – zapytał nagle zdenerwowany, bo dostrzegł mężczyznę bez kasku na głowie. Tato zerwał się i wybiegł na deszcz. Matylda nigdy nie widziała taty poruszającego się tak szybko.
– Żeby tylko nie połamał sobie nóg – westchnęła.
I w tym momencie tato poślizgnął się i upadł, machając rękami. Natychmiast wokół niego znalazło się kilka osób w kaskach, ktoś zadzwonił po pogotowie, ktoś powiedział:
– Tu jest jego córka, niech jedzie z nim do szpitala.
Matylda była zbyt oszołomiona, żeby o cokolwiek pytać. Siedziała obok taty i trzymała go za rękę. Syrena karetki zagłuszała jej myśli.
W szpitalu Matylda dowiedziała się, że tato ma paskudne złamanie nogi i że musi zostać tu kilka dni. Matyldzie chciało się płakać, ale ze wszystkich sił powstrzymywała łzy. Tylko broda jej się trzęsła, kiedy dziewczynka siedziała tak sama na korytarzu.
– Chodź – powiedziała w końcu kobieta w niebieskim fartuchu. – Zrobię ci coś do picia. Poczekasz na tatę w moim kantorku.
Kiedy noga taty była już opakowana w biały gips i podwiązana na wyciągu, tato rzekł:
– Pojedziesz do dziadka. Już z nim o tym rozmawiałem. Jutro po ciebie przyjedzie. Weź ciepłe rzeczy i sztormiak. Pogoda nad morzem jest zmienna.
Matylda wróciła do domu z koleżanką taty z pracy. Spakowała walizkę, a między piżamę i sweter włożyła perłową muszlę.
– Pojedziesz ze mną – szepnęła, przykładając ją do ucha. – Może mi się do czegoś przydasz. Czeka nas daleka podróż, bo dziadek mieszka w odległym kraju, w starym domu nad morzem. Co prawda nie w Japonii, ale zobaczymy, jak tam będzie.

 
Wesprzyj nas