Powieść jednego z najgłośniejszych pisarzy europejskich, laureata Nagrody Angelusa i Międzynarodowej Nagrody Bookera. Sentymentalna podróż, w której przeszłość staje się remedium na problemy teraźniejszości.


Gaustyn, osobliwy i niestrudzony wynalazca, wędruje w czasie. Swoją ideę niesienia innym pomocy realizuje w wyjątkowej klinice przeszłości w Szwajcarii, którą zakłada dla osób cierpiących na chorobę Alzheimera. Pacjenci mogą wybierać spośród wszystkich minionych dekad XX wieku, by odnaleźć swoją bezpieczną przestrzeń.

Wkrótce oferowana przez Gaustyna kuracja przyciąga nie tylko chorych, ale także wszystkich tych, którzy chcieliby powrócić do szczęśliwych chwil. Klinika odblokowuje ich wspomnienia, przywracając czas, w którym czuli spokój i spełnienie.

Jednocześnie europejscy przywódcy, chcąc ratować przyszłość świata, organizują ponadnarodowe referendum w sprawie wyboru… wspólnej przeszłości.

„Czy należy spoglądać wstecz? Czy przeszłość jest niebezpieczna? Jak zyskać trochę czasu, kiedy mierzysz się z deficytem przyszłości? Prosta odpowiedź brzmi: trzeba zawrócić. Bo jeśli istnieje coś pewnego, jest to przeszłość”.
Georgi Gospodinow

***

Ta powieść to literacka monografia najdelikatniejszego ludzkiego daru – zmysłu czasu i jego przemijania. Rzadko trafiają nam się tak szalone i cudowne książki.
Olga Tokarczuk

Gospodinow to Proust Wschodu.
„La Repubblica”

Georgi Gospodinow (ur. 1968) – jeden z najchętniej tłumaczonych na języki obce pisarz bułgarski. Autor m.in. Fizyki smutku, która przyniosła mu Literacką Nagrodę Europy Środkowej „Angelus”, Nagrodę Literacką im. Jana Michalskiego oraz Uznamską Nagrodę Literacką. Jego książki zostały przełożone na ponad 25 języków. Laureat Międzynarodowej Nagrody Bookera 2023 za Schron przeciwczasowy. Powieść otrzymała również najważniejsze włoskie wyróżnienie Premio Strega Europeo (2021).

Georgi Gospodinow
Schron przeciwczasowy
Przekład: Magdalena Pytlak
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 16 lutego 2022
 
 


I
KLI­NIKA PRZE­SZŁO­ŚCI


I tak oto te­ma­tem jest pa­mięć. Tempo: an­dante prze­cho­dzące w an­dante mo­de­rato, so­ste­nuto (po­wścią­gli­wie). Być może sa­ra­banda ze swoją opa­no­waną ma­je­sta­tycz­no­ścią, z ak­cen­tem na dru­giej czę­ści taktu, by­łaby do­bra na po­czą­tek. Ra­czej Ha­en­del niż Bach. Ry­go­ry­styczna po­wta­rzal­ność przy jed­no­cze­snym po­ru­sza­niu się na­przód. Na po­czą­tek po­wścią­gli­wie i uro­czy­ście. Po­tem wszystko może – i musi – się roz­paść.
 

1.

W pew­nym mo­men­cie za­częto wy­li­czać, kiedy roz­po­czął się czas, kiedy do­kład­nie zo­stała stwo­rzona Zie­mia. Ir­landzki bi­skup Ussher w po­ło­wie sie­dem­na­stego wieku po­dał nie tylko rok, ale wręcz kon­kretną datę: dwu­dzie­sty drugi paź­dzier­nika cztery ty­siące czwar­tego roku przed na­szą erą. Była to so­bota (oczy­wi­ście). We­dług nie­któ­rych Ussher wska­zał także do­kładną go­dzinę – około szó­stej po po­łu­dniu. So­bot­nie po­po­łu­dnie, cał­ko­wi­cie w to wie­rzę. W ja­kimże in­nym mo­men­cie ty­go­dnia znu­dzony stwórca miałby za­cząć bu­do­wać świat i szu­kać to­wa­rzy­stwa? Ussher po­świę­cił temu za­gad­nie­niu całe ży­cie, sama roz­prawa li­czyła dwa ty­siące stron po ła­ci­nie; wąt­pliwe, by wielu lu­dzi za­dało so­bie trud prze­czy­ta­nia jej w ca­ło­ści. Ale stała się wy­jąt­kowo po­pu­larna – może nie tyle ona, ile od­kry­cie. Bi­blie na Wy­spach za­częły się uka­zy­wać opa­trzone datą zgodną z chro­no­lo­gią Usshera. Teo­ria mło­dej Ziemi (a we­dług mnie także mło­dego czasu) opa­no­wała chrze­ści­jań­ski świat. Trzeba do­dać, że na­wet uczeni, na przy­kład Jo­han­nes Ke­pler i sir Isaac New­ton, wska­zali kon­kretne lata Bo­żego dzieła, wy­pa­da­jące bli­sko daty, którą po­dał Ussher. Mimo wszystko naj­bar­dziej za­dzi­wia mnie nie rok ani nie to, jak jest nie­od­le­gły, lecz kon­kretny dzień.

 
Dwu­dzie­sty drugi paź­dzier­nika cztery ty­siące czwar­tego roku przed na­szą erą, około szó­stej po po­łu­dniu.

 
W grud­niu ty­siąc dzie­więć­set dzie­sią­tego roku (lub mniej wię­cej w tym cza­sie) ludzki cha­rak­ter się zmie­nił. Tak pi­sze Vir­gi­nia Wo­olf. I czło­wiek jest w sta­nie so­bie wy­obra­zić tam­ten gru­dzień ty­siąc dzie­więć­set dzie­sią­tego roku, niby taki sam jak inne – szary, zimny i pach­nący świe­żym śnie­giem. Ale coś się od­blo­ko­wało, coś, co po­czuli tylko nie­liczni.

 
Pierw­szego wrze­śnia ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku wcze­śnie rano skoń­czył się ludzki czas.

2.

Wiele lat póź­niej, kiedy więk­szość jego wspo­mnień miała od­fru­nąć ni­czym spło­szone go­łę­bie, on na­dal mógł przy­wo­łać tam­ten po­ra­nek, gdy włó­czył się bez celu po uli­cach Wied­nia i na­tknął się na klo­szarda z wą­sem, przy­po­mi­na­ją­cego Márqu­eza, który sprze­da­wał ga­zety na chod­niku w po­ran­nym mar­co­wym słońcu. Ze­rwał się wiatr i parę eg­zem­pla­rzy wzbiło się w po­wie­trze. Pró­bo­wał po­móc, do­go­nił kilka i od­dał męż­czyź­nie. Może pan jedną za­trzy­mać, po­wie­dział Márquez.
Gau­styn – tak go bę­dziemy na­zy­wać, mimo że on sam uży­wał imie­nia jako czapki nie­widki – wziął ga­zetę i po­dał bank­not, o dość du­żym no­mi­nale jak na tę oko­licz­ność. Klo­szard ob­ra­cał go w pal­cach i wy­du­kał: Ale… Nie mam wy­dać. Za­brzmiało to tak ab­sur­dal­nie tego wie­deń­skiego po­ranka, że obaj się ro­ze­śmiali.
Gau­styn od­czu­wał w sto­sunku do bez­dom­nych mi­łość i bo­jaźń; do­kład­nie te słowa i w ta­kim ze­spo­le­niu. Ko­chał ich i bał się w spo­sób, w jaki czło­wiek ko­cha i boi się tego, kim już był albo w kogo spo­dziewa się pew­nego dnia zmie­nić. Wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej za­sili ich sze­regi, je­śliby użyć fra­zesu. Przez chwilę wy­obra­żał so­bie dłu­gie rzędy bez­dom­nych ma­sze­ru­ją­cych wzdłuż Gra­ben­strasse i Kärnt­ner Strasse. Tak, był z nimi spo­wi­no­wa­cony, był jed­nym z nich, choć nieco bar­dziej wy­jąt­ko­wym. Bez­domny w cza­sie, można by rzec. Po pro­stu w wy­niku zbiegu oko­licz­no­ści zna­lazł się w po­sia­da­niu pew­nej sumy, wy­star­cza­ją­cej do tego, by od­wlec prze­isto­cze­nie się me­ta­fi­zycz­nej nie­wy­gody w fi­zyczne cier­pie­nie.
Do tej chwili uży­wał jed­nego ze swo­ich za­wo­dów – psy­chia­try ge­ria­trycz­nego. Po­dej­rze­wa­łem, że w se­kre­cie pod­kra­dał swoim pa­cjen­tom hi­sto­rie, aby się w nich chro­nić, aby po­sie­dzieć przez chwilę w czy­imś miej­scu i prze­szło­ści. In­nymi słowy, w jego gło­wie znaj­do­wał się taki Ba­bel cza­sów, gło­sów i miejsc, że albo po­wi­nien nie­zwłocz­nie od­dać się w ręce ko­le­gów psy­chia­trów, albo zro­bić coś ta­kiego, że sami go zgarną.

 
Gau­styn wziął ga­zetę, tro­chę się prze­szedł i usiadł na ławce. Miał na so­bie ciemny płaszcz, spod któ­rego wi­dać było ko­szulkę polo z wy­so­kim koł­nie­rzy­kiem, stare skó­rzane buty, na gło­wie – ka­pe­lusz bor­sa­lino z sze­ro­kim ron­dem, a w ręce skó­rzaną torbę w ko­lo­rze szla­chet­nej gni­ją­cej czer­wieni. Wy­glą­dał jak czło­wiek, który do­piero co przy­je­chał po­cią­giem z in­nego dzie­się­cio­le­cia i mógł zo­stać wzięty za dys­kret­nego anar­chi­stę, pod­sta­rza­łego hi­pisa lub ka­zno­dzieję z ja­kie­goś mniej zna­nego za­konu.
I tak oto usiadł na ławce i prze­czy­tał na­zwę ga­zety – „Au­gu­stin”, wy­da­nie bez­dom­nych. Część pi­sma była two­rzona przez nich, część przez za­wo­do­wych dzien­ni­ka­rzy. Gdzieś tam, na przed­ostat­niej stro­nie, w le­wym dol­nym rogu, naj­bar­dziej nie­zau­wa­ża­nym miej­scu ga­zety, wie to każdy re­dak­tor, znaj­do­wała się wzmianka. Za­trzy­mał na niej wzrok. Na jego twa­rzy po­ja­wił się de­li­katny uśmiech, w któ­rym było wię­cej go­ry­czy niż ra­do­ści. Miał zo­stać zmu­szony do znik­nię­cia.

3.

Nie­gdyś, kiedy pana Al­zhe­imera przy­wo­ły­wano głów­nie w żar­tach (jak się na­zywa ten fa­cet, który mi wszystko chowa?), w nie­du­żej ga­ze­cie po­ja­wiło się krót­kie ogło­sze­nie w ro­dzaju tych, co to pię­ciu prze­czyta, a cze­rech w mig za­po­mni.
Oto no­tatka, spa­ra­fra­zo­wana w skró­cie.
Ja­kiś le­karz, dok­tor G. (wspo­mniany je­dy­nie z ini­cjału), z wie­deń­skiej kli­niki ge­ria­trycz­nej w Wie­ner­wal­dzie, mi­ło­śnik Be­atle­sów, urzą­dził swój ga­bi­net w stylu lat sześć­dzie­sią­tych. Zna­lazł ba­ke­li­towy gra­mo­fon, po­wie­sił pla­katy ulu­bio­nego ze­społu, w tym wspa­nia­łego Sier­żanta Pie­prza… Na pchlim targu ku­pił re­gał, na któ­rym po­usta­wiał naj­róż­niej­sze bi­be­loty z lat sześć­dzie­sią­tych, my­dła, paczki pa­pie­ro­sów, se­rię mi­nia­tu­ro­wych gar­bu­sów, ró­żo­wych ca­dil­la­ców i mu­stan­gów, pla­katy fil­mowe, zdję­cia ak­to­rów. Pi­sano, że jego ga­bi­net za­wa­lony jest sta­rymi cza­so­pi­smami, a on pod ki­tlem nosi ko­szulkę polo z wy­so­kim koł­nie­rzy­kiem. Zdję­cia, rzecz ja­sna, nie było; cały ma­te­riał li­czył trzy­dzie­ści wier­szy, skry­tych w le­wym dol­nym rogu. Była to no­wina, bo le­karz za­uwa­żył, że pa­cjenci z za­bu­rze­niami pa­mięci, któ­rzy spę­dzają w jego ga­bi­ne­cie co­raz wię­cej czasu, stają się co­raz bar­dziej roz­mowni, in­nymi słowy – czują się kom­for­towo. I ra­dy­kal­nie zmniej­sza się czę­sto­tli­wość prób ucieczki z tej ską­d­inąd re­no­mo­wa­nej kli­niki.

 
In­for­ma­cja nie miała au­tora, zo­stała pod­pi­sana przez re­dak­cję.
To był mój wła­sny po­mysł, od lat cho­dził mi po gło­wie, ale naj­wy­raź­niej ktoś mnie uprze­dził. (Mu­szę przy­znać, że mój po­mysł od­no­sił się do po­wie­ści, a nie kli­niki, ale to wszystko jedno).
Ku­po­wa­łem oka­zjo­nal­nie tę uliczną ga­zetę z po­wodu dziw­nego przy­wią­za­nia do tych, któ­rzy ją two­rzyli – to długa hi­sto­ria z in­nej po­wie­ści – ale rów­nież dla­tego, że mia­łem po­czu­cie (oso­bi­sty prze­sąd), że wła­śnie w ten spo­sób, przez ka­wa­łek ga­zety, to, co ma zo­stać po­wie­dziane czło­wie­kowi, spły­nie do niego albo ude­rzy go po oczach. I ni­gdy mnie to nie za­wio­dło.
Na­pi­sano, że kli­nika znaj­duje się w Le­sie Wie­deń­skim i nic po­nad to. Spraw­dzi­łem ośrodki ge­ria­tryczne w oko­licy; przy­naj­mniej trzy z nich były zlo­ka­li­zo­wane wła­śnie tam. Ten, któ­rego szu­ka­łem, oka­zał się – jak­żeby ina­czej – ostatni w ko­lej­no­ści. Przed­sta­wi­łem się jako dzien­ni­karz – na­wet nie było to tak do końca kłam­stwo, mia­łem le­gi­ty­ma­cję pra­sową z pew­nej ga­zety, aby bez­płat­nie wcho­dzić do mu­zeów, i cza­sem też do niej pi­sy­wa­łem. W in­nych sy­tu­acjach uży­wa­łem po­krew­nego, lecz znacz­nie bar­dziej nie­win­nego i nie­uchwyt­nego fa­chu pi­sa­rza, z któ­rego nie ma jak się wy­le­gi­ty­mo­wać.
Tak czy owak, udało mi się do­trzeć, nie bez trud­no­ści, do dy­rek­torki tej kli­niki. Kiedy zro­zu­miała, w ja­kiej spra­wie przy­cho­dzę, na­gle stała się ma­ło­mówna. Osoby, któ­rej pan szuka, od wczo­raj tu­taj nie ma. Dla­czego? Od­szedł za po­ro­zu­mie­niem stron, od­po­wie­działa, wstę­pu­jąc na grzą­ski grunt ję­zyka urzę­do­wego. Zo­stał zwol­niony? Szcze­rze się zdzi­wi­łem. Po­wie­dzia­łam panu: za po­ro­zu­mie­niem stron. Dla­czego to pana in­te­re­suje? Prze­czy­ta­łem przed ty­go­dniem cie­kawy ma­te­riał w ga­ze­cie… Już koń­cząc zda­nie, zro­zu­mia­łem, że po­peł­ni­łem błąd. Tam­ten ma­te­riał o pró­bach ucieczki z na­szej kli­niki? Wy­stą­pi­li­śmy z żą­da­niem spro­sto­wa­nia. Zro­zu­mia­łem, że nie mam po co tu dłu­żej sie­dzieć, zro­zu­mia­łem także przy­czynę odej­ścia za po­ro­zu­mie­niem stron. A jak się na­zy­wał ten le­karz? – od­wró­ci­łem się przy drzwiach, ale roz­ma­wiała już przez te­le­fon.
Nie od razu wy­sze­dłem z kli­niki; od­szu­ka­łem skrzy­dło, w któ­rym znaj­do­wały się ga­bi­nety, i zo­ba­czy­łem pra­cow­nika wła­śnie ścią­ga­ją­cego ta­bliczkę z trze­cich drzwi po pra­wej stro­nie. Oczy­wi­ście to było to na­zwi­sko. Od sa­mego po­czątku to po­dej­rze­wa­łem.

 
Wesprzyj nas