Opowieść o Rosji zbudowana na lekturach rosyjskiej literatury i prasy, obserwacjach oraz rozmowach z mieszkańcami wielkich metropolii i zapomnianych wiosek.
Podczas jednej z takich rozmów Geir Pollen usłyszał: „Za każdym razem, kiedy w końcu mogliśmy zacząć żyć w tym kraju jak ludzie, pojawiał się nowy szaleniec i niszczył to swoimi ideami”. Przed nami 3531 kilometrów historii – wzdłuż i wszerz meandrującej Wołgi – które wzbudzają niesmak, przerażenie i niedowierzanie.
Mówi się, że Wołga to źródło i dusza narodu rosyjskiego. W rzeczywistości to milcząca obserwatorka jednego z najdziwniejszych krajów świata, który Zachód od wieków próbuje zrozumieć. Bezskutecznie.
Na wodach Wołgi rywalizowali ze sobą skandynawscy wikingowie i europejscy kupcy; przy jej brzegach Słowianie i azjatyccy koczownicy walczyli o tereny, a chrześcijanie i muzułmanie o ludzkie dusze.
To tutaj urodził się morderca cara Mikołaja II – znienawidzonego tyrana i prawosławnego świętego, a Władimir Putin ogłosił, że zamierza kandydować na czwartą prezydencką kadencję.
Wody Wołgi zasilają monumentalny Kanał im. Moskwy. Aby dodać blasku gotowemu dziełu, na lewym brzegu kanału wzniesiono 15-metrową statuę Stalina, a naprzeciwko, na prawym brzegu, podobnych rozmiarów rzeźbę Lenina. I tak stali, patrząc na siebie, każdy na swoim 11-metrowym cokole.
Po słynnym rozliczeniu się Chruszczowa z dyktatorem pomnik Stalina usunięto. Lenin wciąż stoi.
Czy z jego perspektywy widać prowizoryczne groby 700 tysięcy istnień, które pochłonęła budowa kanału?
Wołga. Meandry Rosji
Ludzie, wydarzenia, historia
Przekład: Witold Biliński
Wydawnictwo Znak
Premiera: 26 kwietnia 2023
Wstęp
„Волга впадает в Каспийское море”, Wołga wpada do Morza Kaspijskiego – mawiają Rosjanie, gdy chcą sarkastycznie skwitować coś oczywistego. Wszyscy wiedzą, co to znaczy: „Tak, Ziemia jest okrągła, powiedz mi coś nowego!”. Porzekadło to pochodzi z tragikomicznej noweli „Nauczyciel literatury” Antona Czechowa, w której kolega głównego bohatera, nauczyciel geografii i historii Hipolit Hipolitycz – „małomówny mężczyzna, który albo milczał, albo rozmawiał o rzeczach, o których wszyscy od dawna wiedzą” – wypowiada je, majacząc tuż przed śmiercią1. W Rosji jest ponad dwa miliony osiemset tysięcy rzek. Niektóre z nich – na Syberii, ale wciąż w granicach Federacji Rosyjskiej – są dłuższe i zasobniejsze w wodę niż Wołga, ale tylko Wołga jest „matuszką” – kochaną, wierną matką. Poeta Jewgienij Jewtuszenko mówi o tym tak: „Jesteśmy Rosjanami. Jesteśmy dziećmi Wołgi. / Dla nas znaczenia są pełne / jej powolne fale / ciężkie jak głazy”2.
Jeśli pomyślimy o historii nie jak o linii chronologicznej, ale jak o przestrzeni geometrycznej, w której wszystko zdarza się jednocześnie, tylko w różnych miejscach, łatwo zrozumieć, dlaczego Jewtuszenko wysławia Wołgę jako matkę Rosjan: wszystkie najważniejsze wydarzenia związane z powstaniem Rosji, jaką znamy dzisiaj, można w pewnym sensie zobaczyć z tej rzeki. Tu osiedlają się pierwsze prasłowiańskie plemiona spychane na wschód przez wielkie germańskie wędrówki ludów w pierwszych stuleciach naszej ery. Tu przybywa Ruryk, według latopisów (ruskich roczników i kronik) wojownik normański, protoplasta pierwszej moskiewskiej dynastii carów. Stolica państwa, które zakładają jego potomkowie, leży co prawda nad sąsiednią rzeką, Dnieprem, ale Wołga i jej dopływy mają decydujący wpływ na rozwój ekonomiczny i demograficzny Rusi. To tutaj mongolskie hordy pod wodzą potomków Czyngis-chana zakładają swoje państwo, ciągną zyski z danin i na ćwierć wieku wasalizują rosyjskich kniaziów. Nad brzegiem Wołgi nagła śmierć kończy carską dynastię Rurykowiczów, tutaj też rozpoczyna się nowa dynastia Romanowów. Ostatni car Rosji zostaje obalony w Petersburgu, zwanym też Piotrogrodem, ale człowiek odpowiedzialny za to zdarzenie przychodzi na świat i pierwsze kroki polityczne stawia nad Wołgą. Tak samo jak jego najważniejszy polityczny oponent. W ciągu następnych dziesięcioleci rzeka staje się najlepszym przykładem przeprowadzonej przez bolszewików równie wielkiej, jak bezlitosnej przebudowy Rosji z feudalnego społeczeństwa rolniczego w nowoczesne państwo przemysłowe. Podczas drugiej wojny światowej matuszka Wołga staje się granicą, której faszysty nie mogą przekroczyć za żadną cenę. Kiedy gorąca wojna przechodzi w zimną, technologia, która umożliwiła zaistnienie najbardziej spektakularnego triumfu Związku Radzieckiego – pierwszego załogowego lotu w kosmos – w dużym stopniu została opracowana nad Wołgą, tutaj również ląduje Jurij Gagarin, bohater tego wydarzenia, po trwającej sto osiem minut podróży. Dzisiaj nad tą rzeką żyje sześćdziesiąt milionów ludzi, a więc czterdzieści procent ludności Federacji Rosyjskiej, z czego większość w jedenastu miastach należących do grupy dwudziestu największych miast rosyjskich. Wytwarza się tutaj czterdzieści pięć procent produkcji przemysłowej i stąd pochodzi pięćdziesiąt procent wszystkich produktów rolnych. Gdzież indziej niż „nad wielką rosyjską rzeką Wołgą”, jak to powiedział w swoim przemówieniu, Władimir Putin mógłby ogłosić, że zamierza się ubiegać o czwartą kadencję prezydencką?
Przyjechałem do Rosji 1 września 2007 roku, żeby uczyć rosyjskich studentów języka norweskiego, a opuściłem ten kraj w pośpiechu, z depczącym mi po piętach koronawirusem, 29 marca 2020. Przez cały ten długi czas mieszkałem najpierw w Sankt Petersburgu, a potem w Moskwie, lecz nie było roku, żebym nie odwiedził jednego lub kilku miejsc nad Wołgą. To właśnie wrażenia z tych podróży złożyły się na tę książkę. W Wołdze łączy się wiele podróży, statkiem i pociągiem, autobusem i taksówką, samolotem i pieszo, w górę i w dół rzeki, samotnie jako „ja” lub razem z innymi jako „my”, przede wszystkim z moją żoną Galiną. Sam nie wiem, kiedy wszystkie te podróże stały się opowieścią błagającą o spisanie. Teraz wydaje mi się, że pojawiła się ona w naturalny sposób, jakby wyrosła samoistnie, tak jak człowiekowi rosną włosy i paznokcie. Subiektywizm jest przywilejem autora, a zdaniem niektórych także obowiązkiem. Wrażenia zbierane po drodze są jednostronne, dotyczą tylko geografii lub antropologii, etnografii bądź topografii, geologii albo historii. Podróżą stają się dopiero wtedy, gdy zostaną obleczone w słowa. Wołga wpadajet w Kaspijskoje morie.
No to w drogę!
GÓRNA WOŁGA
1
Początek
„Wędrowcze! Spójrz na źródło Wołgi! Tu rodzi się czystość i wielkość Rosji. Tutaj jest źródło i dusza narodu”. Czarny napis cyrylicą zrobiono na głazie narzutowym tuż przed pierwszymi domami wioski Wołgowierchowje na wzgórzach Wałdaj, w połowie drogi między Moskwą a Sankt Petersburgiem. Ścieżka prowadzi obok niego i dalej do pomalowanego na brązowo portalu ze złotą kopułą i prawosławnym krzyżem o trzech belkach na szczycie dwuspadowego dachu. Z ikony pod kalenicą Matka Boża patrzy na biały napis „ИСТОК ВОЛГИ” – ISTOK WOŁGI. Tutaj tłumaczenie na żaden obcy język nie jest potrzebne, bo jedyną rzeczą, która może przyciągnąć cudzoziemca do Wołgowierchowja, jest ŹRÓDŁO WOŁGI. Sama wieś powoli chyli się ku upadkowi. Na ostatnich metrach przed celem droga prowadzi na kładkę i małą, porośniętą trawą polanę. Pośrodku niej, otoczona rachitycznymi świerkami i brzozami, stoi zbudowana z bali kaplica z białymi, zbyt szerokimi opaskami wokół okien, szarym piramidalnym dachem, pomalowana tą samą bejcą, co drewniany portal Matki Bożej. Tylko błyszcząca kopuła i krzyż odróżniają ten maleńki Dom Boży od ustawionej w dziwnym miejscu ogrodowej altany. W środku, w zagłębieniu pod podłogą, zaczyna się Wołga.
Po nocy spędzonej w ośrodku wypoczynkowym Ekokompleks, kilka kilometrów za miastem Ostaszków nad jeziorem Seliger, zostaliśmy tam podwiezieni autobusem, pięćdziesiąt kilometrów po asfalcie i dwadzieścia po żwirze, przy czym nie zauważyłem większej różnicy w wyboistości obu tych odcinków.
W kalendarzu był 30 marca, ale dookoła wciąż leżał śnieg, zaspy topniały w rowach, a na brzozach próżno by szukać zieleni. Domy stojące na skraju lasu nie wyglądały, jakby ktoś w nich mieszkał, wydawało się raczej, że mają przypominać podróżnym, iż Rosja jest jednym z najsłabiej zaludnionych krajów na świecie. Nasza grupa – mniej więcej dwadzieścia pań, pięciu mężów i para zakochanych dwudziestolatków, przez całą drogę trzymających się za ręce – musiała być pierwsza w tym sezonie, bo kiedy Andriej, nasz kierowca, wreszcie zatrzymał autobus, okazało się, że toalet na parkingu jeszcze nie otwarto po zimie. Powiedzieć, że nikomu to nie przeszkadzało, byłoby sporą przesadą, ale nawet ta przerażająca nieobecność udogodnień cywilizacyjnych nie powstrzymuje rzek pielgrzymów i turystów przybywających tu od maja do października głównie z Moskwy i Sankt Petersburga, żeby zanurzyć dłoń w wodzie matuszki Wołgi i opłukać nią twarz. Wielu przywozi z sobą puste plastikowe butelki, napełnia je, a po powrocie do domu stawia na kuchennym blacie. Po drodze z Ostaszkowa nasz przewodnik, kierownik lokalnego muzeum, poinformował nas przez głośniki, że woda ze źródła Wołgi ma właściwości lecznicze i pomaga na wiele dolegliwości i chorób, zwłaszcza związanych z oczami. Z tego, co zrozumiałem, zostało to niedawno udowodnione naukowo.
Zanim bolszewicy przejęli władzę w Rosji, woda pod podłogą kaplicy – w turystycznej broszurze słusznie napisano o „czystym i klarownym źródle” – była co roku błogosławiona przez kapłana wysłanego z arcybiskupstwa w Twerze, stolicy obwodu o tej samej nazwie. Radzieckiemu państwu nigdy nie brakowało rytuałów, które wzmacniały władzę i partię, nie było w nim jednak miejsca ani na wydarzenia o symbolice świeckiej, ani na te o symbolice religijnej. Dopiero 9 lipca 1995 roku Aleksiej II, patriarcha Moskwy i całej Rosji, znów zanurzył krzyż w wodzie i wypowiedział stosowne słowa. W Kościele prawosławnym nazywa się ten rytuał zaślubinami z wodą. Obrzęd znowu odbywa się co roku. Jego religijne znaczenie jest proste: zaślubiona woda zabiera z sobą boską potęgę i podczas jej drogi do Morza Kaspijskiego umożliwia zetknięcie się z tą potęgą każdemu, kto dotknie wody. W ten sposób zaślubiana jest cała Rosja.
2
Geografia
Wałdaj to wysoczyzna ciągnąca się z południowego zachodu na północny wschód przez cztery obwody: twerski, nowogrodzki, smoleński i pskowski w północno-zachodniej części Regionu Centralnego Rosji. Obszar ten można również opisać jako część Niziny Wschodnioeuropejskiej albo północne przedłużenie Wyżyny Środkoworosyjskiej. Zależnie od tego, jaką interpretację wybrać, całkowita długość pasma wynosi od dwustu pięćdziesięciu do sześciuset kilometrów. Jak podają leksykografowie, najwyższy punkt Wajdału jest położony na wysokości trzystu czterdziestu trzech metrów nad poziomem morza, uczniowie pewnej klasy z obwodu twerskiego ustalili jednak, że wysokość ta wynosi prawie cztery metry więcej, a mianowicie trzysta czterdzieści sześć metrów i dziewięćdziesiąt centymetrów. Obliczyli to podczas trwającego aż cztery lata – od 1997 do 2001 roku – projektu, który zapewnił jednemu z jego uczestników pierwszą nagrodę w corocznej Wszechrosyjskiej Olimpiadzie dla Uczniów, konkursie zapoczątkowanym w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku.
Linia kolejowa łącząca Moskwę z Sankt Petersburgiem biegnie przez Wałdaj, przecinając miasto Wysznij Wołoczok, ale wznosi się tak powoli, że kubek z kawą Kolei Rosyjskich nie przesuwa się na stoliku obok siedzenia ani o milimetr. Są tu lasy iglaste, mokradła i jeziora, a dalej znowu lasy iglaste, mokradła i jeziora. Dominują świerki skandynawskie, raz na jakiś czas pojawiają się również duże, jasne bory sosnowe i oczywiście – zawsze i wszędzie – smukłe białe brzozy, które dla mnie nierozerwalnie wiążą się z pojęciem Rosji. Pod powierzchnią kryje się skała macierzysta – granit, pokryta warstwą głazów, żwiru i gliny, które lodowce zostawiły po sobie, cofając się mniej więcej dziesięć tysięcy lat temu. Dużo głazów leży też na ziemi. Teren jest pagórkowaty i nie kryje w sobie niespodzianek dla człowieka obeznanego z typową przyrodą wschodniej Norwegii. Zaskakiwać może tylko to, że w zwyczajnym krajobrazie jest tak niezwykle dużo wody.
Trudno uwierzyć, że swoje źródła mają tutaj jedne z najdłuższych rzek w Europie – Wołga i Dniepr. Wielkie rzeki powinny tryskać z wysokich gór i na pierwszych kilku metrach swej drogi do morza przeciskać się przez ciasne szczeliny. Wołga i Dniepr wydostają się spod ziemi na porośniętych trawą mokradłach na wysokości niewiele większej od tradycyjnej granicy niziny, wynoszącej dwieście metrów. Potem odpływają w dal przez podmokłe łąki i lasy, w wielu miejscach strugą tak wąską, że dorosły mężczyzna bez trudu może ją przekroczyć. Poinformowano mnie o tym na ostatnich kilometrach drogi do Wołgowierchowja. Za oknem autobusu nagle zaiskrzyła się woda płynąca między świerkami na krawędzi przydrożnego rowu. Dla mnie wyglądało to jak potok Langbekken za stodołą moich dziadków w Målselv. Gdy wiał wiatr ze wschodu i nad obszar Indre Troms napływało tak zwane rosyjskie ciepło, potok czasami zupełnie znikał między paprociami i wierzbami. Zanim zdążyłem się pozbyć sprzed oczu tych starych obrazów, przewodnik chwycił mikrofon i podnieconym głosem oznajmił, że tam, właśnie tam, widzicie Wołgę, szanowni turyści.
Na przepięknej mapie z 1562 roku, wykonanej przez angielskiego wysłannika Kompanii Moskiewskiej i odkrywcę Anthony’ego Jenkinsona, Wołgę i Dniepr narysowano tak, jakby miały źródło w tym samym jeziorze. Jenkinson prawdopodobnie pomylił Dniepr z trzecią potężną rzeką, która również wychodzi spod ziemi wśród wzgórz Wałdaju, a mianowicie Dźwiną (po łotewsku ta rzeka nazywa się Daugava, po białorusku – Zachodniaja Dzwina). Odległość między źródłami Wołgi i Dźwiny nie przekracza czterdziestu kilometrów, podczas gdy Dniepr zaczyna się sto kilometrów dalej na południe, w tej części wzgórz Wałdaju, która znajduje się w obwodzie smoleńskim. Gdzie indziej Jenkinson myli Wołgę z Newą, która wypływa z jeziora Ładoga ponad trzysta kilometrów na północ od Wołgowierchowja. Anglik był jednym z pierwszych podróżników z Europy Zachodniej, który badał Rosję. Zamiast wyśmiewać te kartograficzne błędy, powinno się oddać mu sprawiedliwość i popatrzeć na nie z historycznej perspektywy – uznać je za wyraz tego, jak odległe i niezbadane były te tereny w 1562 roku nawet dla wykształconego i doświadczonego podróżnika.
Dniepr i Dźwina płyną na południowy zachód, najpierw przez Białoruś, potem Dniepr wkracza na Ukrainę, mija Kijów i kieruje się dalej na południe, łącznie przez dwa tysiące dwieście jeden kilometrów, zanim wpadnie do Morza Czarnego na wschód od Odessy, stolicy rosyjskich Żydów. Dźwina zaś skręca na północny zachód zaraz za Witebskiem, rodzinnym miastem Chagalla, i pokonuje zaledwie tysiąc dwadzieścia kilometrów, zanim zakończy swój bieg w Zatoce Ryskiej, przy łotewskiej stolicy. Tylko Wołga płynie w drugą stronę, na wschód, aż wreszcie przy starej tatarskiej stolicy, Kazaniu, skręca o dziewięćdziesiąt stopni na południe, tak jakby nagle się ocknęła i zauważyła, że zbliża się do Uralu. Zanim dotrze do Morza Kaspijskiego, które nie jest morzem, ale największym na świecie jeziorem, leżącym dwadzieścia osiem metrów pod poziomem morza, pokonuje trzy tysiące sześćset osiemdziesiąt pięć kilometrów, zbierając wodę z dorzecza o powierzchni miliona trzystu osiemdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych, a więc cztery i pół razy większego od Norwegii3.
Skoro wszędzie tyle wody, skąd pewność, że podróż rzeczywiście zaczyna się na mokradłach koło Wołgowierchowja? Źródło musi przecież skądś brać swoją wodę? I czy jest tylko jedno? W swojej wspaniałej książce o Dunaju Claudio Magris mówi, że wciąż, od setek lat, między miasteczkami Furtwangen a Donaueschingen „toczą się zażarte spory” o to, gdzie tak naprawdę zaczyna się bieg tego małego brata Wołgi. Dunaj tworzą dwie rzeki – Breg ze źródłem w Furtwangen i Brigach ze źródłem w Donaueschingen – i ta pierwsza jest wyraźnie dłuższa i ma większe dorzecze od drugiej, ale zdaniem Magrisa takie hydrologiczne argumenty w najmniejszym stopniu nie wystarczą, by ostudzić lokalny patriotyzm, gdy już raz zostanie obudzony. Można zrozumieć, że rosyjski Kościół prawosławny, nieufny wobec charakterystycznego dla Zachodu pluralizmu, uznał za konieczne – nikt nie wie dokładnie kiedy – zbudowanie kaplicy w miejscu, w którym do dziś stoi i dla niewtajemniczonych wygląda tak, jakby zupełnie tam nie pasowała.
Mokradło koło Wołgowierchowja zostało wskazane jako źródło Wołgi już w XII wieku. Wtedy w tym miejscu wzniesiono kamienny krzyż, nie wystarczyło to jednak, by zapobiec takim samym sporom, jakie podzieliły ludność Szwarcwaldu. Wciąż istnieją ludzie, na przykład przesiąknięci lokalnym patriotyzmem domorośli badacze, którzy się upierają, że Wołga zaczyna się od źródła Runy, podczas gdy inni wskazują na Żukopę. Oba te dopływy, które znajdują się kilkadziesiąt kilometrów na południe od mającego kościelne błogosławieństwo źródła, niosą z sobą niewątpliwie znacznie więcej wody niż potoczek, który będzie potrzebował pomocy stu pięćdziesięciu tysięcy większych i mniejszych dopływów, żeby przemienić się w ten majestatyczny ciek, który zna większość ludzi. Rzeka staje się Wołgą dopiero po przepłynięciu przez cztery jeziora: Sterż, Wsieług, Pieno i Wołgo. Już w 1845 roku na Wołdze, na południowym krańcu jeziora Wołgo, zbudowano pierwszą dużą zaporę, aby ułatwić ruch statków na tych czterech jeziorach. Od tego czasu są one z sobą powiązane i stanowią zbiornik wodny górnej Wołgi.
W 1894 roku Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne zorganizowało wyprawę naukową na wzgórza Wałdaju, żeby ostatecznie rozstrzygnąć, które cieki wodne w którym miejscu rozpoczynają swój bieg na tym porośniętym lasem i pokrytym mokradłami terenie. Wśród uczestników wyróżniał się Dmitrij N. Anuczin, najbardziej znany w Rosji profesor geografii, wykształcony na uniwersytecie w rodzinnym Sankt Petersburgu, robiący karierę naukową na rywalizującym moskiewskim Uniwersytecie Łomonosowa. Geograf ten przez ponad dziesięć lat poświęcał szczególnie wiele uwagi pasmu wzgórz leżącemu między dwoma ośrodkami jego życia, i to właśnie Anuczinowi przypisano później chwałę rozwiązania raz na zawsze kwestii źródła Wołgi.
W swoim ostatecznym raporcie profesor ostro wystąpił przeciwko tym, którzy twierdzili, że długość rzeki wystarczy do określenia jej statusu w dorzeczu. Dlaczego matką Wołgi ma być Runa, a nie Oka, dopływ wpadający koło Niżnego Nowogrodu, dłuższy niż cała górna Wołga łącznie? – pytał Anuczin i twierdził, że matuszka Wołga zaczyna swoją podróż w mokradłach koło Wołgowierchowja. Warto jednak zwrócić uwagę, że uzasadnił ten wniosek argumentami, którym bliżej do kulturoznawstwa niż nauk przyrodniczych: „sama ludność” od niepamiętnych czasów uważa, że Wołga zaczyna się w Wołgowierchowju, i że najważniejsze są źródła, a wszystkie rzeki, które później do niej wpadają, należy traktować jako jej dopływy. Czyż Anuczin nie mówi tu, że cała dyskusja na temat źródła jest w istocie czymś powierzchownym, stworzoną przez człowieka abstrakcją? Tak naprawdę nie istnieje ostateczna odpowiedź na pytanie, skąd biorą się rzeki. Wołga staje się Wołgą, płynąc. To my potrzebujemy znalezienia źródła, nie rzeka.
3
Album z fotografiami
Wciąż można sobie wyobrazić, że na pagórkowatym, porośniętym krzewami terenie otaczającym Wołgowierchowje kiedyś rozciągały się dobrze utrzymane pola i łąki, gdzie zboża falowały na wietrze, a krowy niecierpliwie ryczały, gdy zbliżała się pora dojenia. W 2008 roku wioska miała ośmioro stałych mieszkańców, w ciągu kolejnych dwóch lat siedmioro z nich zmarło lub wyprowadziło się gdzie indziej. W każdym razie w spisie mieszkańców nie figurowali. Tylko samotna antena satelitarna w rogu jednego z domów, który wciąż ma dach, daje nadzieję, że ten jeden, który pozostał, nadal tam jest. Ale Wołgowierchowje nie zawsze takie było.
Dom Knigi (Dom Książki) to jedna z największych księgarni w Moskwie i właśnie tam natknąłem się na książkę zawierającą najciekawsze zdjęcia ze zbioru fotografii rosyjskiego mistrza Maksima Pietrowicza Dmitrijewa – czterech tysięcy szklanych negatywów, które dziś są przechowywane w Państwowym Archiwum Dokumentacji Audiowizualnej w Niżnym Nowogrodzie, gdzie artysta miał pracownię od roku 1877 do śmierci w 19484. Zbiór ten jest plonem dwóch dużych wypraw reporterskich, które Dmitrijew przedsięwziął latem 1894 i 1903 roku. Pierwsza odbyła się na parowcu „Olga”, który wyszedł z Rybińska i popłynął na południe aż do ujścia Wołgi, a podczas drugiej fotograf przez większość czasu podróżował konnym wozem wzdłuż brzegu Wołgi w przeciwną stronę, od Rybińska do jej źródła. Dzięki temu fotografie dokumentują życie zarówno na rzece, jak i na jej brzegu, od Wołgowierchowja do Astrachania. Po drodze uwieczniał architekturę i krajobrazy, miasta i wsie, klasztory i chłopskie chaty, ale przede wszystkim żyjących nad rzeką ludzi na szklanych płytach o rozmiarach osiemnaście na dwadzieścia cztery centymetry lub pięćdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów, które w tamtych czasach naświetlano i które przez swoją liczbę i ciężar sprawiały, że fotograficzne ekspedycje o takiej skali stanowiły wyzwanie nie tylko artystyczne, ale i fizyczne. Maksim Dmitrijew położył podwaliny rosyjskiego dziennikarstwa fotograficznego i był pierwszym profesjonalnym rosyjskim fotografem, który z powagą i szacunkiem uwieczniał codzienne życie zwykłych ludzi – rybaków znad jeziora Wsieług rozwieszających sieci do suszenia albo przewoźników transportujących konie i wielkie wozy przez rzekę na prymitywnych promach. Zainteresowany zarówno wspólnotą, jak i jednostką, mający jedyne w swoim rodzaju spojrzenie na możliwości dokumentalne i estetyczne, jakie daje aparat fotograficzny, zrobił to samo z rosyjską fotografią, co Ilja Riepin z rosyjskim malarstwem czy Lew Tołstoj z rosyjską powieścią.
Sto lat przed nim, pewnego lipcowego dnia 1814 roku, do Wołgowierchowja przybył przyrodnik Nikołaj Ozierieckowski, wysłany przez Cesarską Akademię Nauk z Sankt Petersburga. „We wsi znalazłem tylko dzieci, wszyscy mężczyźni i kobiety byli zajęci żniwami”5 – wspominał później. W końcu natknął się na kobietę krzątającą się koło domu. Ta z nim poszła i pokazała mu źródło Wołgi. Ozierieckowski opisał, jak woda przesiąka z dużego, porośniętego świerkami mokradła i zbiera się w naturalnej studni, którą mieszkańcy nazywają Jordanem, po czym spływa dalej. „Nad Jordanem, wzdłuż i w poprzek, leżą stare deski, pozostałość po kaplicy, która podobno kiedyś tutaj stała, ale której nikt we wsi już nie pamięta”. Tradycja mówi, że dopóki kaplica stała, woda była tak czysta i klarowna, że można było zobaczyć wrzuconą do niej szpilkę. Ludzie wierzyli, że źródło to leczy choroby oczu i wysypkę, i przybywali z odległych miejsc, by polewać wodą chore miejsca i wyzdrowieć. Kiedy jednak kaplica zniknęła, źródło zostało zaniedbane i woda stała się ciemna, mętna, całkowicie niezdatna do picia. „Ale nawet bez tego uzdrawiającego źródła – kończy Ozierieckowski, jakby chciał pocieszyć sam siebie – tak słynna rzeka zasługuje na naszą troskę”.
Również Maksim Dmitrijew musiał zobaczyć wieś bez dorosłych, kiedy wynajętą furmanką wtoczył się do Wołgowierchowja i rozładował swój sprzęt. Fotografował bowiem właśnie dzieci. Wiejskie chatki, podmokły krajobraz z zagajnikami, strumyk lub potok, w którym nikt by się nie domyślił Wołgi, stanowią tło. Wszystko jest pogrążone w niedzielnej ciszy. Fotografia na dwóch stronach książki dokumentuje, że latem 1903 roku w tym samym miejscu, w którym dziś stoi kaplica z bali, znajdował się ubożuchny Dom Boży. Mech na trójkątnym, obitym deskami dachu wskazuje, że budynek musiał tam stać od dłuższego czasu. Wąski pomost prowadzi do drzwi, które są tak niskie, że nawet niewysoki człowiek musi się schylić, żeby wejść do środka. Na okrągłym balu pomostu stoi ośmiu bosych chłopców w wieku od sześciu do dziesięciu lat, ubranych w tradycyjne rosyjskie koszule bez kołnierzyka, z prostym paskiem wokół talii. Opierają się o prymitywną balustradę. Na twarzach dzieci wpatrujących się w aparat ciekawość miesza się z górującą nad nią nieufnością. Czterech chłopców ma niemal białe grzywki i mogą być braćmi, chociaż wyglądają na równolatków. Trzej inni skrywają włosy pod czarnymi kaszkietami – czapkami z daszkiem, które pierwotnie były używane tylko w wojsku, ale w XIX wieku stały się najbardziej popularnym nakryciem głowy wszystkich rosyjskich mężczyzn z niższych sfer, zarówno chłopów, jak i robotników, nie mówiąc już o woźnicach.
Ósmy i ostatni chłopiec jest natomiast równie zaskakująco ciemny, jak pierwsi czterej są jaśni. O ile można to stwierdzić, niepewne spojrzenie jest raczej otwarcie wrogie niż skrycie zaciekawione. Twarz również nie jest okrągła, jak u pozostałych, lecz trójkątna i wychudzona. Może nie jest stąd? Może to włóczęga? Czy to dlatego cztery małe dziewczynki stojące dalej na pomoście nie patrzą w stronę fotografa, lecz na chłopców? W pełni widoczna jest tylko najstarsza z nich, stojąca z prawej strony i ściskająca w ramionach zawiniątko, w którym dopiero później, gdy znalazłem ten motyw na innej fotografii, rozpoznałem niemowlę. Na innym zdjęciu chłopcy siedzą na pomoście, niemal zanurzając stopy w wodzie. Dziewcząt już nie ma, a Wołga jest tak wąska, że odbija się w niej tylko pięciu chłopców.
4
Adres pocztowy
Z „Katalogu prawosławnych rosyjskich stron internetowych” można się dowiedzieć, że Rosyjski Kościół Prawosławny prowadzi dzisiaj sześćset trzydzieści dwa klasztory, a jeden z nich, żeński monaster Świętej Olgi, znajduje się pod takim oto wspaniałym adresem: 17 2754, Rosja, obwód twerski, rejon ostaszkowski, wieś Wołgowierchowje, dom 2 A.
Rosyjskie adresy pocztowe to odrębny wszechświat. Niezależnie od charakteru pisma nadawcy zajmują całą kopertę i odnosi się wrażenie, że zanim list dotrze do odbiorcy, będzie musiał pokonać nieskończenie długą drogę. Po tajemniczym kodzie pocztowym, którego nikt nigdy nie pamięta i który wydaje się tam umieszczony tylko po to, żeby zwiększyć u listonosza poczucie obcości w świecie, podaje się najpierw kraj (Rosja), potem obwód (Twer), następnie rejon (Ostaszków), miasto lub wieś (Wołgowierchowje) i – na koniec – numer domu (2) i wejścia (A), wszystko w nieprzerwanym płynnym ruchu przypominającym skok na spadochronie. Kaplica z bali na mokradle nie ma ani numeru, ani litery. Drogę tam znajdzie tylko wytrwały podróżnik.
5
Żeński klasztor Świętej Olgi Wielkiej Księżnej
W Wołgowierchowju nad wszystkim stworzonym przez przyrodę lub ludzi, nad świerkami i pochylonymi słupami linii telefonicznych, dominuje sześć wież soboru Przemienienia Pańskiego, jedna duża i pięć mniejszych skupionych wokół niej jak dzieci wokół ukochanej matki. Murarze, którzy tak naprawdę byli miejscowymi chłopami, wznosili to dzieło sztuki przez dwadzieścia lat, zanim jednak ukończyli wnętrza, władza radziecka zatrzymała budowę. W tej sielskiej okolicy wydaje się, jakby ten przyciągający wzrok budynek spadł prosto z nieba. Sobór jest kopią moskiewskiej cerkwi Wasyla Błogosławionego, sąsiadującej z Kremlem – sakralnym i świeckim historycznym ośrodkiem władzy w Rosji. Trudno w wyraźniejszy sposób pokazać, jakie znaczenie ma Wołga jako zwierciadło kolektywnych wyobrażeń ludu o ojczyźnie, jako obraz samej Matki Rosji. W Wołdze, potoczku płynącym poniżej soboru i mającym na razie metr szerokości i trzydzieści centymetrów głębokości, łączy się władza niebieska i ziemska, Kościół i państwo, patriarcha i car. Wołga jest chroniącą i żywiącą Pramatką.
Nie jest przypadkiem, że pierwszy, kto narysował tę rzekę na mapie, urodzony w Egipcie grecki astronom, geograf i matematyk Klaudiusz Ptolemeusz, nazwał ją Rha, „miłosierna” – prawie tak jak starożytni Egipcjanie nazywali boga Słońce, szczególnego obrońcę władzy królewskiej. Ptolemeusz, który zajmował się także astrologią, optyką i teorią muzyki, żył prawdopodobnie między rokiem 100 a 170, a więc mniej więcej pięć wieków po tym, jak Wołga po raz pierwszy została wymieniona w źródle pisanym – w opowieści greckiego historyka Herodota o kampanii perskiego króla Dariusza przeciwko Scytom, irańskiemu ludowi, który zamieszkiwał tereny na północ od Morza Czarnego, czyli obszary będące dziś częścią południowej Rosji. Kampania ta miała się toczyć około roku 514 przed naszą erą, a Herodot opowiada, że król Dariusz ścigał Scytów aż do czterech rzek, zanim zdecydował się zawrócić. Jedną z tych rzek była Oar, pod którą to nazwą zdaniem historyków kryje się Wołga. Herodot urodził się około roku 484 przed naszą erą, zmarł zaś około 425, i napisał Dzieje prawie sto lat po kampanii Dariusza. Zwiedził wiele krajów i jako historyk dobrze rozumiał konieczność weryfikacji materiałów źródłowych. Dotarł aż do Morza Czarnego, lecz z pewnością nigdy nie postawił stopy w pobliżu brzegu Wołgi. Gdyby to zrobił, raczej nie pozwoliłby tej rzece uchodzić do Morza Azowskiego, tak jakby była Donem, jednak ta pomyłka wcale nie musi osłabiać hipotezy, że Oar to wczesna nazwa Wołgi.
Bardziej swojska niż sobór Przemienienia Pańskiego, pasująca zarówno do lekko pofałdowanego leśnego krajobrazu, jak i mojego własnego luterańskiego świata wyobraźni, jest skromna cerkiew Świętego Mikołaja, stojąca na niewielkim, ładnym wzniesieniu, bliżej parkingu i drogi prowadzącej na mokradła. Według mnie tak właśnie wyglądałaby rosyjska cerkiew, gdyby została sfinansowana przez norweski Bank Mieszkaniowy. Pod błękitnym niebem, na świeżo skoszonym trawiastym pagórku, kilka metrów od dłuższej ściany budowli, stoi brązowa rzeźba Świętego Mikołaja Cudotwórcy, jednego z patronów Rosji. Na Zachodzie jest on znany jako Święty Mikołaj lub po prostu mikołaj, a jak wiadomo, to właśnie niezliczone legendy o jego dobrych uczynkach doprowadziły do powstania skandynawskich mikołajów. Przed cerkwią ten stary biskup, który w IV wieku mieszkał w mieście Myra w dzisiejszej Turcji, stoi w zaskakująco niewielkiej łódce, z której spogląda w dół, w stronę źródła Wołgi w mokradle. W Kościele katolickim Święty Mikołaj jest patronem niemal każdego, między innymi marynarzy, poetów, aptekarzy, guzikarzy, handlarzy winem, dzieci, chórzystów, ministrantów, starych panien i Cyganów. Kościół prawosławny jest bardziej umiarkowany i wymienia podróżnych, więźniów i sieroty, którym święty pomaga, chroniąc przed złem, chorobami i pomówieniami. Autorzy tego dzieła twierdzą, że nie chcieli stworzyć rzeźby, lecz raczej ikonę, modlitwę. Bliskość Wołgi sprawia, że motyw łodzi nie wymaga wyjaśnienia. Dlaczego jednak uczynili ją tak niezwykle małą? Czy po to, żeby nam przypomnieć, że ciało jest kruchą łódeczką, a dusza ulotnym balastem?
Historia rosyjskich klasztorów jest nierozerwalnie związana z kolonizacją kraju: budując monaster, pokazywało się światu, że chrześcijańska, to znaczy prawosławna cywilizacja przybyła do tego miejsca. Ten polityczno-religijny proces rozpoczął się w górnym biegu Wołgi, gdzie najstarsze istniejące do dzisiaj monastery, na przykład klasztor Zbawiciela w historycznym mieście Murom, sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód od Moskwy, wzniesiono już w XI wieku. W kolejnym stuleciu działalność budowlana nabrała tempa, przez co Wołgę można w sensie geografii kultury wciąż dzielić na część górną, rosyjską, prawosławną, oraz dolną – nierosyjską, gdzie żyją ludzie różnych narodowości i wyznań. Wołgowierchowje otrzymało swój monaster w 1649 roku, a zatem ani szczególnie późno, ani szczególnie wcześnie. To car Aleksy Michajłowicz, ojciec Piotra Wielkiego, postanowił, że w miejscu, w którym Wołga wypływa spod ziemi, należy postawić męski klasztor. Mnisi przybyli, ale budynek, który zbudowano z drewna, nie stał długo. W 1724 roku doszczętnie spłonął i przez następne dwieście lat na jego miejscu nie postawiono nowego. Ta długa przerwa jest czymś nietypowym, ponieważ w czasach, w których budowano z drewna, ważne budynki po pożarze zazwyczaj bardzo szybko stawiano na nowo. Przyczyną była zapewne niedostępność terenu, a także odludność tego miejsca. Niełatwo było tam żyć – przyziemne praktyczne sprawy zdominowały egzystencję zakonników, którzy chcieli prowadzić prawdziwe klasztorne życie, pełne kontemplacji i modłów.
W 1909 roku na miejscu spalonego klasztoru zbudowano żeński monaster pod wezwaniem Świętej Olgi Wielkiej Księżnej, ledwie jednak mniszki zdążyły się zadomowić, pojawili się nowi władcy, którzy zdecydowali, że w Rosji klasztorów już nie będzie. Ziemię i nieruchomości skonfiskowano, a monaster przemianowano na spółdzielnię pracy, a potem zrobiono z niego zwykły budynek użyteczności publicznej. Komuniści wiedzieli, że żeńska wspólnota nie stanowi zagrożenia dla rewolucji, i pewnie dlatego pozwolili zakonnicom nadal mieszkać w ich celach, gdzie i tak niewiele było do skonfiskowania. Mieszkanki klasztoru zajmowały się uprawą warzyw, lecz w duchu nadal pielęgnowały swoją wiarę.
I tak obie strony przez pierwsze lata po rewolucji październikowej prowadziły znośne podwójne życie. Nowa, robotniczo-chłopska Rosja miała być państwem ateistycznym, Lenin jednak nie spieszył się z realizacją tego programu. Dopiero od roku 1922 zaczęto systematycznie zamykać kościoły i monastery, przejmować klasztorne ziemie na rzecz państwa, a opornych księży, mnichów i zakonnice skazywać na zsyłkę lub na śmierć. Od października 1917 roku do listopada 1921 liczba osób osadzonych w rosyjskich więzieniach wzrosła z trzydziestu sześciu do stu osiemdziesięciu tysięcy. Jednocześnie od roku 1919 do 1921 liczba obozów pracy przymusowej wzrosła z dwudziestu jeden do stu dwudziestu dwóch6. Wiele z nich zorganizowano w byłych klasztorach, które dzięki swej lokalizacji w ustronnych miejscach znakomicie nadawały się do tego celu, jednak monaster Świętej Olgi po prostu zamknięto. Stało się to w 1924 roku.
W październiku 1941 roku Wałdaj zajęła Grupa Armii „Środek” feldmarszałka Fedora von Bocka. Faszysty – jak Rosjanie nazywali hitlerowców – dobrze wiedzieli, jaka narodowa świętość wypływa z mokradła pod Wołgowierchowjem, bo zanim w styczniu 1942 wycofali się ze wsi, poświęcili trochę czasu na zasypanie studni wymurowanej wcześniej wokół źródła, a następnie spalenie kaplicy. Poza tym okupanci okazali się na tyle uprzejmi, że w soborze Przemienienia Pańskiego urządzili stajnię, zamiast go podpalić albo wysadzić w powietrze.
W grudniu 1999 roku patriarcha Aleksiej i Świątobliwy Synod Rządzący, najwyższy organ Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego, będący decydentem w takich sprawach, postanowili, że żeński klasztor w Wołgowierchowju zostanie po siedemdziesięciu pięciu latach ponownie otwarty. Dziś mniszki dzielą tam czas między modlitwę a sprawy praktyczne: latem i jesienią zbierają w lesie jagody i grzyby, witają pielgrzymów, gdy ci pukają do bramy, utrzymują źródło Wołgi w czystości. Podobnie jak wszystkie inne rosyjskie klasztory, również monaster Świętej Olgi produkuje swoje własne maści i herbatki, te ostatnie sporządzane z ziół z okolicznych lasów i własnego ogrodu zielnego. Ta tradycja datuje się od średniowiecza, kiedy to klasztory były nie tylko drugim co do wielkości właścicielem ziemskim po wielkim księciu moskiewskim, ale też należały do pierwszych instytucji, które znały się na rynku i handlu. Istnieli mnisi, którzy uważali, że zmysł kupiecki jest ważniejszy od bojaźni bożej, jednak z drugiej strony taka działalność była konieczna, bo każdy klasztor musiał sam się utrzymać. Ziemię klasztory dostawały między innymi od kniaziów i bogatych szlachciców, którzy chcieli sobie zagwarantować, że ci, którzy stoją blisko Najwyższego Sędziego, przemówią za nimi, gdy oni sami nie będą już w stanie tego zrobić.
Wierzbówka kiprzyca, kocimiętka, lebiodka, mięta kędzierzawa, dziurawiec, koniczyna, krwawnik, nagietek, czarna porzeczka i inne rośliny wykorzystywane do produkcji naturalnych leków w klasztorze Świętej Olgi mają działanie lecznicze i mogą być stosowane w wypadku wielu pospolitych chorób i dolegliwości. W produkcji maści wykorzystuje się produkty pszczelarskie, a nawet larwy barciaka, szkodnika, którego wszyscy pszczelarze boją się jak ognia. Ten szarobrązowy owad składa jaja w ulu, a kiedy wykluwają się larwy, wygryzają w woskowych plastrach korytarze i napełniają je ekskrementami oraz gęstym, lepkim śluzem, tak że pszczoły tracą ochotę na dalsze mieszkanie w ulu. Barciaka jako pierwszy opisał duński entomolog Johann Christian Fabricius, który tuż przed 1800 rokiem wyrobił sobie międzynarodową renomę, systematyzując dużą liczbę nowych gatunków owadów na podstawie budowy ich aparatu gębowego. W jednej ze swoich przełomowych prac, Philosophia entomologica z 1776 roku, zawarł nieznany dotąd pogląd, że zwierzęta, w tym ludzie, są jedynie tymczasowymi produktami trwającego tysiąclecia rozwoju, który nigdy się nie kończy – jakby zapowiadając Darwinowską teorię ewolucji sto lat przed Darwinem. Tego rodzaju rozważania nie mogłyby sobie znaleźć gorszych ram niż rosyjski prawosławny monaster. Tym lepiej więc, że małe stworzonko, które stało się ich początkiem, larwa barciaka, zyskało żelazny status surowca do wyrobu uzdrawiającego eliksiru, który sprzedaje się w klasztorze Świętej Olgi, by uzyskać środki na życie przepełnione bojaźnią Bożą.
Ksieni wewnątrz klasztornych murów ma na imię Sofija, a poza nimi Swietłana, i jest duchowym przewodnikiem dla kilku, a może kilkunastu bezkompromisowych, odzianych na czarno mniszek, które poświęciły życie Bogu. Jeden z mężczyzn z mojej wycieczki mówi, że jest ich dziesięć, nie podejmuję jednak tematu, bo kiedy pewnego razu zapytałem przełożoną innego klasztoru, ile jest w nim zakonnic, spojrzała na mnie surowo i powiedziała, że do mniszek w klasztorze odnosi się to samo, co do żołnierzy w jednostce wojskowej: nigdy nie pyta się o ich liczbę. Nigdy!
W promieniach słońca przed cerkwią Świętego Mikołaja ktoś sprzedaje gorące pierogi z kapustą, z ziemniakami, z czarnymi jagodami, z cebulą i grzybami. Wybieram te z jagodami i nagle sobie przypominam, jak się przestraszyłem, kiedy pomalowani w kamuflujące barwy angielscy żołnierze chcieli mnie poczęstować ciastkami i dropsami owocowymi podczas ćwiczeń NATO w Indre Troms pod koniec lat pięćdziesiątych.