Po świetnie przyjętym przez czytelników cyklu o detektywie Tomaszu Winklerze Beata i Eugeniusz Dębscy zaczynają zupełnie nową przygodę, w której kryminał i komedia idą ramię w ramię.
Tylko osiem procent ludzi spiera się ze swoimi kotami. Pozostali, na szczęście dla siebie, po prostu słuchają ich poleceń. Ale co zrobić, gdy to kot musi pomścić śmierć swojego opiekuna?
Kiedy Jovan upada ugodzony nożem mordercy, Sheila stoi na balkonie i wszystkiemu się przygląda. Tylko ona widzi zabójcę i chociaż nie zna motywu zbrodni, wie już, że zrobi wszystko, żeby pomścić swojego opiekuna.
Jest tylko jeden problem: Sheila jest kotem…
• Jest trup? Tak, i to w dodatku zagraniczny! Jest akcja? Owszem, i to taka, że trudno się oderwać od lektury! Jest coś ekstra? Jasne, kotka, która była świadkiem morderstwa i opowiada wszystko ze swojego punktu widzenia. Werdykt? Znakomity, wciągający kryminał. Polecam!
– Alek Rogoziński
• Kiedy pracownica prosektorium oprócz trupa znajduje w worku na zwłoki całkiem żywą i zirytowaną sytuacją kotkę, powiedzenie o niekupowaniu mruczka w worku nabiera nowego znaczenia. A to dopiero początek sensacyjno-humorystycznych zdarzeń w najnowszej powieści Dębskich. Siódmy koci żywot to prawdziwy rollerKOTster emocji. Czytajcie, a zamruczycie z zadowolenia.
– Marta Matyszczak
• Dobre kotki łapią myszki… albo morderców. Jeżeli denat z nożem w sercu jest właścicielem niezwykłej kotki, to komisarz Magdalena Borkońska nie ma wyjścia. Musi prowadzić śledztwo, podążając również kocimi ścieżkami. Polecam!
– Joanna Jodełka
• Ludzki intelekt miewa ograniczenia. Co innego koci. Siódmy koci żywot to napisana z wdziękiem i błyskotliwym humorem doskonała komedia kryminalna, w której bystra kotka miauczy pierwsze skrzypce. Czytajcie i delektujcie się!
– Małgorzata Starosta
• Kryminał, z którego dowiecie się sporo o kotach i jeszcze więcej o ludziach z kociej perspektywy. W tej historii duet śledczy ma razem sześć nóg. Dostajemy też wyrazistą główną bohaterkę, międzynarodową aferę i intrygującą zagadkę. Kolejna wyborna propozycja Beaty i Eugeniusza Dębskich!
– Olga Szelc, @Książki pod ręką
Eugeniusz Dębski ma na swoim koncie przeszło 100 opowiadań i ponad 20 powieści, z których część doczekała się przekładów na języki rosyjski, czeski, węgierski i niemiecki. Uhonorowany Śląkfą, był też kilkukrotnie nominowany do Zajdla, najważniejszej polskiej nagrody dla twórców literatury fantastycznej.
Beata Dębska jest absolwentką Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, na co dzień prowadzi biuro doradztwa podatkowego. Oboje mieszkają we Wrocławiu, gdzie rozgrywa się także akcja ich kryminalnego cyklu o detektywie Tomaszu Winklerze. Do tej pory ukazały się cztery tomy tej serii: • Dwudziesta trzecia, • Zimny trop, • Szwedzki kryminał oraz • Śmierć druga.
Siódmy koci żywot
Wydawnictwo Agora
Premiera: 26 kwietnia 2023
Rozdział 1
Widziałam, jak zginął: ugodzony nożem w brzuch, powyżej pępka, pod mostkiem. Rozpaczliwie otworzył oczy, jakby zobaczył coś wspaniałego, jedynego w życiu, ale gdy kończy się życie, gdy się umiera, to się nie widzi żadnej cudownej rzeczy ani istoty, ani żadnego anioła, ani kościstej czarnej Śmierci. Otworzył też usta, może chciał wezwać pomoc albo kogoś ostrzec? Nic nie usłyszałam, drzwi balkonowe i zamknięte okna skutecznie wytłumiły każdy dźwięk.
I jeszcze zanim runął na plecy jak kłoda, zaczął podnosić rękę, nie wiem, zamierzając uderzyć zabójcę czy się przeżegnać? Gdy opadał na podłogę, chwycił palcami obrus, zmiął go w garści i pociągnął, a wraz z obrusem przez blat przejechała popielniczka. Jovan upadł, odchylił głowę i rzucił mi pożegnalne spojrzenie.
Zabójca odruchowo szarpnął ręką, zamierzając złapać popielniczkę, ale zrezygnował, a ta dojechała połową swojego kolistego obwodu do krawędzi stołu, zabrakło może milimetra albo dwóch, żeby zwaliła się na podłogę, wysypując cuchnącą zawartość.
Nie spadła.
Wraz z odejściem Jovana wszystko w pokoju zamarło. Nawet olbrzymia monstera zwisała z kwietnika, jakby liściom nagle zabrakło wody. Cisza, niemal grobowa, a po chwili trzask zamykanej pokrywy laptopa. Komputer wywędrował z pokoju pod czyjąś spoconą pachą.
Wiedziałam, że moje drzwi są zamknięte, ale i tak pchnęłam je kilka razy łapą. Nie otworzyły się. Może i dobrze? Z jednej strony byłam tam bezpieczna, z drugiej coś kazało mi wejść i… I?
Stałam więc na balkonie i patrzyłam na Jovana, właściwie na podeszwy jego butów, ponad którymi wystawał fragment twarzy: tylko dolna część brody i nos. Jak się nazywa taki widok twarzy? Jest en face, jest profil, a nie ma z góry i z dołu. Nawet nie perspektywa żabia czy ptasia. Nie wiem…
Do podeszwy lewego buta przykleił się placek gumy do żucia wielkości przepiórczego jaja. Jovan raz w tygodniu serwował mi takie jajeczko. Za każdym razem mówił, że ciekaw jest jego smaku i że kiedyś, jak się ustabilizuje finansowo, to zjemy razem: ja jedno, on – większy – dwa. Albo i trzy.
Zorientowałam się nagle, że postąpiłam jak ostatnia ogoniasta dupa: powinnam była pobiec przed blok i zobaczyć, jak dokładnie wygląda morderca i dokąd odchodzi. A ja, kretynka, gapię się na podeszwę i oblizuję na wspomnienie pysznego przepiórczego żółtka.
Fretka bura!
On tam leży skotowany, a ja o żarciu myślę! Wiem, mówi się „skatowany”. To Jovan wymyślał takie różne przeróbki słów. „Kottemplować”, „komkot” zamiast „kompot”, „parkotmetr”, „kottuzjowana” i wiele innych.
I on też wymyślił takie przekleństwa jak „fretka bura” albo „żeby cię skotłowało!”.
Patrzyłam chwilę na Jovana, potem odwróciłam się i zeskoczyłam z balkonu, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na drzwi. Nic nie było widać, słońce zrobiło z szyby lustro.
Nie tak dawno szłam tym samym szlakiem: skok w trawnik, ten nasz był skoszony, lokatorzy nie chcieli modnej w tym roku łąki. Pyłki szkodziły alergikom, myszy przeszkadzały bojaźliwym paniom, jeże odstraszały pchłami. Z łąk cieszyły się władze miasta, zacierające łapki przy podliczaniu oszczędności, tak mówił Jovan. I cieszyły się koty. Koty mogły sobie polować do woli na głupie nornice i cwane szczury. Ale tylko małe, duże to nie dla mnie, po pierwsze, nie poddają się nigdy, po drugie, śmierdzą, po trzecie, Kopacz zjadł kiedyś takiego i mało nie odwalił kity! Wetka Ela z Grochowej mówiła, że zeżarł przy okazji kilo trutki i cud nad Odrą, że żyje. Przeżył, ale kilka miesięcy wyglądał, jakby nie.
I nie przyznał się, czy stracił życie. Ja myślę, że jedno tak.
Ale nie o tym…
Wcale nie chciałam wcześniej wychodzić. Jovan rozmawiał przez telefon, Jebem ti mater! – warczał, lecz rozmówca chyba się nie przejął. W końcu umówili się za godzinę. Zdrzemnęłam się na kanapie, ale Jovan mnie obudził, gdy otworzył barek i pociągnął długi łyk alkoholu z płaskiej butelki. Potem chwycił mnie, ucałował między uszy i wypchnął przez drzwi na balkon. Chciałam mu pokazać, że tak się nie postępuje, trąciłam klapkę, ale on zablokował ją od środka, więc postanowiłam zrobić z siebie wyrzut sumienia: usiadłam na dywaniku i gapiłam się na niego, raz na kilka chwil przejeżdżając łapą po szkle. Ale tym razem to nie działało.
Nudno było. Zaczęłam się gapić po innych balkonach, po drzewach, sroka przeleciała, fuj! Wredne i agresywne ptaszysko! Byłam czujna, póki nie zniknęła i jeszcze chwilę potem, bo łypnęła na mnie swoim okiem, a już raz zakosztowałam tego dzioba.
Ziewnęłam.
Zaczęłam się czyścić.
Nie zauważyłam, kiedy w pokoju coś się zmieniło. Może byli w kuchni? Pewnie tak. Jovan zwykle prowadził gości do kuchni. Częstował napojami w różnych naczyniach, ale nie mlekiem ani śmietanką. Przestałam się szczotkować językiem, znieruchomiałam, bo zaczęli na siebie wrzeszczeć tak, że przez szczelne okna i drzwi było słychać. Jovan najpierw machnął rękami przed sobą, jakby przecierał szybę, potem zacisnął dłonie w pięści – miał te pięści jak główki kapuchy – i potrząsnął nimi. Następnie opuścił ręce i uderzył nimi w swoje uda.
A tamten nagle jakoś od dołu wyprostował rękę, trzymany w niej nóż wyrysował w powietrzu czarną smugę. Ugodził Jovana w brzuch, w miękkie, pod żebrami.
Kiedy Jovan runął, on wyjął z drugiej kieszeni wielki kłąb kraciastej chusteczki, wytarł nóż i schował go. Przypadłam do podłogi, wpatrzona w niego, ten zobaczył kątem oka ruch na balkonie, odwrócił się i zrobił krok w kierunku drzwi balkonowych. Nie zamierzałam czekać na jego pieszczoty, w ogóle na jego dotknięcie. Odwróciłam się i jednym susem wylądowałam na trapie, po wygolonym trawniku czmychnęłam w krzaki. Sprawdziłam tyły, oczywiście go nie było.
Ale coś się za mną wlokło. Coś niedobrego, co urodziło się w chwili, kiedy Jovan runął na plecy. Otrząsnęłam się, ale to nie była pajęczyna.
Po chwili zrozumiałam, że to musi być śmierć. Podobno koty mają siedem, a nawet dziewięć żyć, ale jak Piksel umarł, to już go więcej nie widziałam… A Jovan? Może też zaraz wstanie, otrzepie się, zastrzyże uszami i otworzy drzwi balkonowe, wołając „kici, kici, kici”?
Wskoczyłam znów na balkon, Jovan leżał na dywanie, nic a nic nie zmartwychwstały, sztywny, z brudną podeszwą i zaschnięta juchą. I ręką, która rozbijała przepiórcze jajeczka i wyjmowała szprotki z papierowej torebki, a teraz bezużytecznie i beznadziejnie spoczywała w kałuży krwi.
Jebem ti mater! A ja? Co ze mną?
Rozdział 2
– Ale z ciebie rajfura! – jęknął Malicki, widząc, jak kubek z resztką herbaty wywraca się i cudem tylko nie chlusta zawartością na klawisze służbowego laptopa.
– Kiedyś wbiję ci w gębę te twoje sry głowne! – Magda Borkońska umiała warczeć przez zaciśnięte zęby i czasem z tego korzystała. Chwilę wcześniej porwała lnianą torbę na zakupy, której ucho zaczepiło o kubek i spowodowało biurkowy karambol. W sumie nic wielkiego się nie stało, herbata niesłodzona, papiery nie zamokły, ale zły humor Magdy pogłębił się i utrwalił. Jakby do niedbale wykopanego dołu na fundament ktoś złośliwie wlał niewłaściwą mieszankę betonu. Niby się to w końcu wydłubie albo przystosuje, ale koszt budowy wzrósł, termin realizacji się przesunął, wzrosła też irytacja. – Szlag mnie trafi!
Nie znosi, kiedy coś jej się nie udaje. „Fujara”, nawet jeśli dowcipnie przekręcona, jest określeniem, które wzbudza w niej wewnętrzny dygot. Koledzy nazwali ją Vileda, że niby tak dobrze i sprawnie sprząta. Ksywka jej nie oburzała, ale też nie uszczęśliwiała. W ogóle lingwistyczne zabawy podkomisarza Malickiego jej nie bawiły, choć musiała przyznać, że gdy o stosunkach w rodzinie rozrabiaki Zalejdy powiedział „pokurwieństwo” zamiast „pokrewieństwo”, uznała to za celny komentarz.
– Kiedyś trafi – zgodził się Maciek. Zrobiło mu się Magdy żal. – Ale nie dziś i nie w najbliższej przyszłości. To pew… – drzwi otworzyły się i w progu stanął Michalski – …ne.
– Pewne jest, że macie nielegalny ubój na Kwaśnej. Prorok już w drodze.
– A kto? Dziewoński w Egipcie, kto go zastępuje? – Magda wiedziała, że nie ma to jak zaprzyjaźniony prokurator, który nie będzie dominował i da spokojnie pracować.
– Violetta Wilczur-Koss! – Michalski wyśpiewał to jak spiker na bokserskiej gali.
Vileda omiotła wzrokiem sufit i dwie ściany.
– Młoda żona starego Kossa, nieszkodliwa amatorka, może być – skwitowała i zarzuciła na ramię torbę typu „wielki kangurzy wór”.
– Technicy też już jadą – dodał jeszcze Michalski i posłał jej omdlewające spojrzenie z wolno zamykającymi się powiekami.
Odsunęła się od biurka, zgrzytając jednym zablokowanym kółkiem krzesła, wstała i wyczekująco popatrzyła na partnera. Maciej Malicki zamknął swojego lapka, odjechał od biurka, ale kółka jego krzesła funkcjonowały bez zarzutu i niemal bezgłośnie. Wstał i obojętnie obserwowany przez Michalskiego otworzył szafę, wyjął z niej kaburę z bronią i przypiął do paska. Borkońska ruszyła do drzwi, które z markowaną teatralną galanterią otworzył przed nią kolega. Pokonali korytarz, zaporę z drzwi z cyfrowym zamkiem, ponurą i ciemną mimo świecących jarzeniówek recepcję i wyszli na zewnątrz. Był czerwiec, szesnasta z minutami, jasno i ciepło.
– Czyim? – rzucił Malicki.
Zastanawiała się krótko.
– Moim. Potem muszę zakupy jakieś. Podrzucę cię tu albo do domu, jak wolisz.
– Dobra, two… Nie, pojadę swoim, od razu potem się zawinę. Do małży.
Borkońska puściła mimo uszu, a w zasadzie udała, że puszcza mimo uszu kolejny głupi joke o żonie. Malicki serwował je obficie, jakby chciał dostać w komisariacie na wrocławskim Grabiszynku przynajmniej Cierniową Koronę Numer Jeden. A wtedy mógłby wystąpić o Specjalny Przydział Współczucia. Dowcipy o małży irytowały Viledę i obniżały notowania Maćka, ale – cóż, lepszy kiepski żartowniś niż ponurak.
Wpakowała się w swojego seata, otworzyła okno i przyczepiła do dachu koguta, a widząc, że ruch można określić jako niemrawy, włączyła również syrenę. Nadjeżdżający od FAT-u zwolnili, dodała gazu i bez pisku opon skręciła w lewo. Beema Maćka śmignęła za nią, bez ostentacji, na jaką ona musiała się zdobyć. Po pięćdziesięciu metrach wyłączyła syrenę, ale korzystając z najnowszej drogowej innowacji, czyli buspasa, spokojnie przemknęła wzdłuż długiej aż do Pereca kolejki samochodów. Buspas skutecznie zakorkował ruch na przejezdnej dotąd ulicy. Policji jednak wolny środkowy pas bardzo odpowiadał, oczywiście. Jak to mawiał Kossobudzki? „O trupach można dużo dobrego powiedzieć, a przede wszystkim to, że rzadko uciekają!”.
W trzy minuty dojechała do Grochowej i skręciła w prawo. Za skrzyżowaniem z Kwaśną zobaczyła radiowóz, a więc była na miejscu. Malicki nadjechał, gdy odchodziła już od samochodu. Poczekała więc na kolegę i razem przekroczyli senną Grochową, nonszalancko łamiąc przepisy, nawet nie markując przechodzenia po pasach. Przed ostatnią klatką schodową stał policjant, nie znali go i chyba on ich też nie znał, bo uważnie się przyglądał, gdy nadchodzili. Dopiero kiedy Maciek niedbale trącił połę koszuli-bluzy i odsłonił odznakę, odsunął się, zasalutował. Magdzie spodobało się, że nie wskazał bramy, jak zrobiłby niemal każdy na jego miejscu, nie zastanawiając się, że innej opcji dojścia do miejsca zbrodni nie ma. I jednocześnie pożałowała, że tego nie zrobił, bo wrodzona złośliwość nakazywała jej zawsze korygować takie zachowania.
– Mieszkanie trzy – powiedział cicho Malicki, pokonując za Borkońską pierwszy marsz schodów.
Lubił maszerować za przełożoną, wydawało mu się, że i Magda lubiła szyk służbowy, a Malicki z kolei lubił figurę Magdy i lubił szacować wymiary i rozmiary. Vileda, doskonale świadoma, na co się gapi, umyślnie nie zmieniała rytmu. Pokonała ostatnie dwa stopnie jak jeden, a to zmyliło maszerującego za nią w ciemno partnera. Potknął się i omal nie zaorał nosem lastrika. Nie odwróciła się, co spotęgowało jej triumf, ale nie powstrzymała się też, żeby nie pogrozić w ciemno paluszkiem.
Na wprost schodów na drzwiach, do których zapewne walili wszyscy zapruci sąsiedzi, znajdował się kafelek z dwójką, Vileda skręciła w prawo i po kilku krokach, grzebiąc w torbie, zbliżyła się do drzwi z chromowaną trójką. Z otchłani wora wyszarpnęła kłąb rękawiczek, dwie podała Maćkowi, migiem wsunęła dłonie w swoją parę. Malicki męczył się z małym rozmiarem, świadomy, że to kolejna kara: nie nosisz swoich, to masz moje eski.
Weszli do mieszkania. Borkońska pociągnęła nosem jak węszący pies, rozejrzała się.
– Calvin Klein? Euphoria! – wykrzyknęła, jakby odgadła hasło w Milionerach. Po chwili usłyszała, że ktoś ją oklaskuje.
– Brawo, pani komisarz, prawdziwy policyjny nos! – Z kuchni wyłoniła się Violetta Wilczur-Koss. Wysoka, szczupła blondynka o bardzo jasnej karnacji, w eleganckiej, morelowej sukni jak od Zienia, pasującej bardziej na galę Rotary Club niż do roboty z trupem w tle. Szpilki i torebka w kolorze mięty i takaż aktówka.
Borkońska wygładziła tiszert z rysunkiem Marty Frej przedstawiającym kilkunastu biskupów, z napisem „O kobietach wiemy wszystko”. Odruchowo spojrzała, czy nie jest przepocony pod pachami. Policjantka i prokuratorka były w podobnym wieku, ale stały na przeciwległych biegunach mody i stylu. Chyba nie za bardzo się lubiły.
– Zamordowany jest obcokrajowcem, nie mogę wam w pełni powierzyć śledztwa. Prowadźcie tu solidne dochodzenie i informujcie mnie na bieżąco. – Wilczur-Koss używała władczego, nieprzyjemnego tonu i mimo niewątpliwej urody i delikatności rysów nie budziła sympatii.
Borkońska skinęła głową, co miało być równocześnie przytaknięciem i gestem pożegnania. Po czym odwróciła się energicznie i ruszyła w stronę pokoju, przedrzeźniając Wilczur-Koss pod nosem.
Pod ścianą z wieszakiem, pustym, nie licząc dużej bluzy w kratę, przykucnął drugi mundurowy policjant. Ze stęknięciem się poderwał i zasalutował, jednocześnie chrząkając. Vileda już otwierała usta, ale wyprzedził ją Maciek:
– Pogońcie techników. A wcześniej sprawdźcie, czy w mieszkaniach numer jeden i dwa są lokatorzy.
Magda zrobiła ostrożny krok, sprawdziwszy wcześniej, czy nic nie leży na podłodze. Parkiet sztorcowy był czysty, niedawno umyty, ale na progu drzwi kuchennych dostrzegła kłaczek sierści. W domu powinno być jakieś zwierzę. Kuchnia po lewej, mała i nieciekawa, naprzeciwko przymknięte drzwi do ciemnego pokoju, trąciła je – sypialnia. Na wprost architekt musiał zaplanować salon albo jadalnię, w zależności od zamożności, gustu i wieku właściciela. W uchylonych drzwiach widać było regał wypełniony książkami, przystawione do niego małe biurko z ikeowskim krzesłem, drzwi na balkon z plastikową klapką w dolnej szybie i nogi. Nogi tak zwanego denata. Borkońska zrobiła krok i zatrzymała się w progu.
To był wielki chłop, z masywną klatką piersiową i dużymi dłońmi. Palce lewej usiłowały zgarnąć pleciony chodniczek, ale tylko zmarszczyły kolorowy materiał, druga dłoń przykrywała ranę. Mężczyzna miał szeroko otwarte oczy, w których widać było zaskoczenie i rezygnację, i… żal? Albo tak wydawało się policjantce. Zawahała się, ale słysząc w korytarzu trzaśnięcie drzwi wejściowych do budynku i kroki kilku osób na klatce schodowej, odsunęła się, wycofała niemal po swoich śladach i stanęła w progu kuchni.
Technicy, Zdebik z dwoma nieznanymi Viledzie podwładnymi, wyjęli z walizki cicho szeleszczące białe kombinezony i zręcznie się w nie wpakowali.
– Cześć – rzucił Zdebik, mijając Malickiego, i powtórzył powitanie na wysokości Borkońskiej. – O? Full serwis – powiedział do podążających za nim techników. Popatrzył na Magdę. – Macie godzinę na papieroska.
– Może pół? – odezwał się proszalnie Malicki. – Zdechnę od takiego intensywnego palenia.
Zdebik wszedł do pokoju, zerknął przez ramię na policjantów.
– Dowolnie, wypalcie po pół, co mnie to?
Vileda przewróciła oczami i weszła tyłem do kuchni. Już wcześniej stwierdziła w duchu, że wieje z niej kawalerem i nudą. Skinęła palcem na Maćka i powiedziała cicho:
– Rzuć tu okiem, ja pójdę do sąsiadki. Albo, jak wolisz, zobacz, co mamy na denata.
– Yhy. – Malicki pokiwał głową, od razu omiatając wzrokiem kilkumetrową kuchnię.
Magda wyszła na korytarz, podeszła do sąsiednich drzwi i wsłuchała się w ciszę. Teoretycznie sąsiadka, o ile to ona wezwała policję, powinna siedzieć na pamiętającej Cyrankiewicza ryczce i nasłuchiwać, i zerkać w wizjer. Ogryzać paznokcie. Ale ogryzania nie było słychać, natomiast odezwał się jakiś mały pies i od razu oberwał ścierką. Urażona psina pisnęła i ucichła.
Vileda wdusiła przycisk dzwonka, usłyszała zbliżające się po cichu kroki, potem zauważyła błysk w oku judasza, a po chwili głośne szczęknięcie zamka. Sąsiadka starannie odegrała rolę zaniepokojonej, wystraszonej, łagodnej starszej pani.
Borkońska chwyciła odznakę i przysunęła do szczeliny.
– Komisarz Magdalena Borkońska. Pani nas zawiadomiła.
Drzwi gwałtownie się zamknęły, ale zamek nie szczęknął: sąsiadka trzymała klamkę naciśniętą. Vileda pomyślała, uśmiechając się w duchu, że kobieta czeka na nich od czterdziestu minut, miejsca sobie znaleźć nie może, otworzyłaby drzwi każdemu, kto machnąłby jej przed oczami legitymacją ZBoWiD czy TPPR-u, albo tylko dłonią. W drzwiach stała dość postawna i siwa starsza pani. Zdzierała z siebie fartuch, jakby był czymś niestosownym podczas rozmowy z policjantką.
– Proszę, proszę! – Cofnęła się i wskazała drogę, mimo że przedpokój był prostym komunikacyjnym szlakiem do kuchni i pokoju dziennego. Jedynym. – Psa proszę się nie bać.
Magda uśmiechnęła się miło. Na pewno maltańczyk pożałowałby swojej odwagi i chyba to wiedział, bo nie wydawał się chętny do kąsania.
– Proszę prowadzić, będzie wygodniej.
Pomaszerowała za gospodynią, po drodze skanując wieszak, wnętrze pokoju, drugiego, kuchni. Weszła do salonu i podporządkowując się gestowi właścicielki, usiadła. Wyjęła smartfon i położyła go na stole. Tamta usiadła również, podparła się łokciem, a potem skrzyżowała ręce na obfitym biuście.
– Nie będzie pani przeszkadzało, że nagram rozmowę? To ważne, żebym nie przeoczyła jakiegoś detalu. Zgadza się pani?
– No, kochana, oczywiście! Przecież ja nie mam nic do ukrywania, ja dzwoniłam, to czego miałabym się kryć?
Wyglądało, że urodziła się gdzieś pod Tarnopolem, Truskawcem, Stanisławowem czy Lwowem. Piękny, wschodni zaśpiew i intonacja nie pozostawiały wątpliwości.
– Świetnie! To proszę się przedstawić i opowiedzieć, co, jak i kiedy pani zobaczyła?
– Ja Marianna jestem, Włodarczuk. Mieszkam tu od sześćdziesiątego trzeciego, nie, sześćdziesiątego czwartego! W sześćdziesiątym trzecim to my przydział dostali, a rok potem, jak już bloki pobudowali, to my się ze sta… z mężem sprowadzili. – Vileda rozchyliła usta, ale narratorka sama się połapała, że za daleko cofnęła się w przeszłość. – Ale co ja gadam! Panią nie to interesuje, przecie. No to tak. Pod numer trzeci lat temu sześć sprowadził się ten Serb. Pan… ten… matko, jak on się ciężko nazywa… – Zaczerpnęła powietrza i wysylabizowała: – Dra-go-sav-lje-vić! Jovan. Przynajmniej imię miał… – Ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć „normalne”. – I ten pan Jovan, bardzo fajny sąsiad, no, normalny, duży chłop, to ja się cieszyłam, bo to zawsze jakaś opora jest, nie? Chociaż tu dzielnica spokojna więcej, jeszcze jak ten Śląsk się wyniósł ze stadionu, to już w ogóle cicho się zrobiło, no… Ale co ja?! – Plasnęła dłońmi w kolana, jakby karząc samą siebie za niesterowaną gadatliwość. Vileda zerknęła na ekran smartfona, minęło dopiero parę minut, jeszcze z pół godziny miała. Uśmiechem ponagliła Mariannę. – To tak, ja mam pieska, Tobi, grzeczny i miły, ale jak sam dłużej niż godzinę jest, to zaczyna ujadać, wyć, a potem gryźć co się da. Już dwa razy musiałam ganiać z nim do weteryniarki, dobrze, że tu, na Grochowej, koło Grochowianki, dawała mu coś na sraczkę, za przeproszeniem. No. Dziś miała ja jechać do siostry na działkę, prosiła pomóc, bo my dwie wdowy, obrobić ziemię niełatwo, no to ja chciała zostawić Tobisia u pana Jovana, tak robiłam często. Jemu nic nie szkodziło, Tobiś u niego grzeczny był, kotki nie ruszał, ona go też. Ponoć raz czy dwa dała mu po pysku i już był spokój. No to ja do Dragosawicza idę, pukam, dzwonię, ale nic. No to ja klamkę pcham, bo on często w słuchawkach był albo muzyki słuchał, albo przez telefon gadał, bo, mówi, nie wolno komórki do głowy przystawiać, bo wali w mózg. Ja tam nie wiem… – Wzruszyła ramionami. – Mnie nie wali. Ale nieważne. Pukam, pukam, dzwonię – cisza, wchodzę… No i – wiadomo. – Uniosła brwi wysoko, tak że zginęły pod podwiniętą grzywką. – Widziała pani komendant – leży jak trup. Znaczy – trup był już.
To była twarda kresowianka, nie lamentowała, nie załamywała rąk, nie popisywała się kobiecym zdenerwowaniem i słabością mimozy. Trup, to trup. Zresztą – pomyślała Vileda – kto wie, ile ich w życiu widziała?
– Ja go nawet nie dotkła, widzę – ręką ranę zasłania, oczy w słup, ja jęknęła, on – nic. No to już wiem, że Tobiś będzie w domu siedział. Ja – do domu, i na dziewięć dziewięć siedem, nawet szybko poszło. Powiedziałam, co i jak i już. Czekałam. – Zastanawiała się chwilę, przypominając sobie coś ważnego. – No. Siostrze powiedziałam, że dziś pomidorów nie obrobimy, zła była, ale co robić?
– Pani Marianno… A co o Jovanie może pani powiedzieć?
Po tym, jak obficie zaczerpnęła powietrza, łatwo było oszacować, że Włodarczuk wie sporo. I że się wiedzą z przyjemnością podzieli.
– On ze Serbii przyjechał. Tam on był jakimś sportowcem, potem trenerem, potem przyjechał do Polski. Chyba dwanaście lat temu? Może więcej? – Zrobiła małą pauzę na weryfikację informacji, skinęła głową do myśli. – Żonę miał, też Serbkę, cztery lata tu mieszkała, potem się wyprowadziła, ale dlaczego? – Znowu teatralnie ukryła brwi pod grzywką, a ramiona i biust podskoczyły i opadły. – Nie kłócili się, nie wariowali, nie awanturowali, ale coś im nie pasowało i się rozeszli. Oni mieli wtedy taki mały barek, tu, o – na Lwowskiej. Teraz ona tam siedzi, Mila. A wcześniej to handlował ciuchami na Komandorskiej, nie wiem, czy z przemytu – zakończyła z wyraźnym żalem, wolałaby wiedzieć. – No i to jej ta picernia teraz, bo on jej zostawił, znaczy – swoje zabrał i już. Tak się podzielili chyba: on mieszkanie, ona picernię. Chociaż, tak po sprawiedliwemu, to mieszkanie było jego, a baru dorobili się razem, bo najpierw rok go wynajmowali, potem wzięli kredyt i kupili. Ale co mnie tam, jak oni się dzielą? On tu, ona tam, a gdzie mieszka, nie wiem. – W jej głosie znowu zapulsowała nutka żalu. – Ale! Wiem, kto wie, to jakby trzeba było, to się dowiem! – Ucieszyła się, że może być pomocna.
– Czyli tu mieszkał sześć lat, cztery z tego z Milą, z żoną. A kiedy się rozeszli?
– Ponad rok temu. Teraz czerwiec? No to jakoś w lutym zeszłego roku ona się wyprowadziła.
– Dobrze, a jakim człowiekiem był Vojan?
– Jovan – szybko i niedbale skorygowała ją Marianna. – No… Duży chłop, nikt go nie zaczepiał, on też nikogo. Gości mało, jak już, to same chłopy, piwo pili, bo widziałam, jak potem puszki wynosił w reklamówce i na łące, tu, za garażami, zostawiał.
Borkońska zastanawiała się chwilę.
– A dzisiaj? Wczoraj? Ktoś go odwiedzał?
Marianna zrobiła obrażoną minę.
– Ale co pani myśli, że tu siedzę całymi dniami przy judaszu i pilnuję, co kto komu robi i do kogo przychodzi? Ja mam ciekawsze zajęcia, makatki robię, krzyżówki, telewizja. W wizjer patrzę, jak ktoś do mnie dzwoni albo jakby na korytarzu była afera, nie? Pięć dni temu schodzili z góry, z drugiego, i darli się na całą bramę, goście Bińczaka, ona ledwo szła, a on ją podtrzymywał i objeżdżał, no to popatrzyłam, kto to, ale tak? – prychnęła przez nos, nadąsana.
Vileda nie zamierzała przesadnie się kajać. W ogóle nie zamierzała się kajać.
– Czyli wczoraj i dziś nikogo pani nie zauważyła, nikogo, kto by szedł do Bojana?
Noż cholera! Vojana!
– Jovana – ponownie beznamiętnie poprawiła ją Marianna. Zmarszczyła czoło pod grzywką i zapatrzyła się w swoją wykładzinę. Pokręciła lekko głową, jak ktoś niepewny swoich myśli. – Nie… Nie pamiętam. Znaczy – ja nie widziałam nikogo. Nie słyszałam hałasu. Rano… Ale to nic takiego…
– Ale co? – zainteresowała się Borkońska.
– Nie tam! – Gospodyni machnęła ręką. – Ktoś kaszlał na korytarzu, głos jakby Jovana, dudniący. Ale nie podchodziłam, żeby sprawdzić, no bo po co, nie?
Vileda zastanawiała się chwilę. Zatrzymała dyktafon i uśmiechnęła się z wypracowaną wdzięcznością do Marianny Włodarczuk.
– Bardzo pani dziękuję, pani Marianno. Czy może pani wpaść do nas na Grabiszynek jutro? Przed południem?
– No… Mogę… A po połedniu? Bobym do siostry na działkę pojechała.
No tak! Taka afera i nie można się podzielić?!
– Może być po południu. Zgłosi się pani do dyżurnego, on panią poprowadzi dalej. Dobrze?
– No tak, dobrze… – zgodziła się bez entuzjazmu.
Wizyta w komisariacie niezbyt się gospodyni uśmiechała, w końcu trzeba pojechać, gadać, wrócić. Wolałaby obskoczyć rejon: Społem, targowisko, przychodnię.
– Dostanie pani bilety na tramwaj czy autobus.
– Pani kochana, ja mam siedemdziesiąt sześć, to ja już nie płacę!
– Słusznie, pani już sobie na to zapracowała, prawda? – Vileda podniosła się i włożyła telefon do kieszeni skórzanej kurtki. Odwieczny problem policjantki: gdzie ukryć broń, zwłaszcza jak jest upał. – Należy się!
– Tak władza mówi, to ja co? Bić się nie będę! – zachichotała gospodyni. – Jeszcze żeby dodali do emerytury, tobym już całkiem zadowolona była.
– Jasne! – Promienny uśmiech miał być pozytywną kotwicą w pamięci świadka. Borkońska przekonała się już wiele razy, że jeśli świadek ją polubi, to się nie leni, ale – na przykład – dzwoni, bo przypomniał sobie, że nieboszczyk trzy dni przed śmiercią bił się z sąsiadem. – Dziękuję bardzo i do widzenia.
Nie tłumaczyła, że zeznania spisze kto inny, pewnie posterunkowa Aśka Samolej, świeżo przyjęta do służby, to by się pewnie Mariannie nie spodobało.
Na korytarzu zastanawiała się sekundę, po czym zbiegła po schodkach i wyszła przed bramę. Grafik pozostający na służbie obłudnych i dwulicowych koncernów umieścił na opakowaniu żółtych cameli białą popielniczkę, w której popiół ułożył się w kształt ikonicznego ludzkiego zarodka, a ktoś brutalnie zgasił w nim niedopałek. „Palenie zmniejsza płodność”.
I dobrze, zaoszczędzę na spirali!
Zapaliła i ruszyła w powolny obchód budynku, skierowała się w stronę Grochowej, przemierzyła krótszą ścianę zbudowanego na planie wydłużonego prostokąta bloku, potem poszła trawnikiem, niedawno wygolonym, wzdłuż dłuższej ściany po drugiej stronie domu. Z ostatniego balkonu na parterze na murawę prowadził trap z poprzeczkami ułatwiającymi kotu wchodzenie i schodzenie. Balkon Jovana. W drzwiach balkonowych były drzwiczki dla kota, potem zwierzak schodził sobie rampą, by załatwiać swoje kocie sprawy. Cmoknęła z uznaniem, pomyślała, że to może i ryzykowne, a do tego zabójcze dla lokalnego ptactwa, ale na pewno podoba się zwierzęciu. Ciekawe, jaki to kot? Podeszła pod balkon, głowa wystawała jej ponad poziom podłogi, światło odbijało się w szybie, przesunęła się w lewo i zobaczyła Zdebika, a on ją. Pomachał ręką, ona podniosła swoją i popukała w zegarek. Pokiwał głową: „Zachodź!”.
Obrzuciła spojrzeniem okolicę. Drugą krótszą ścianę budynku od ciągu nieco zmurszałych w większości garaży dzieliło piętnaście metrów przestrzeni: trawnik pod blokiem, chodnik, kolejny trawnik, już nie taki zagospodarowany, małpi gaj, a gdyby rosły tu krzaki, to psi raj, bo tylko z trawą i zielskiem, między tyłami garaży i płotem boiska VII LO. Na przeciwległym krańcu małpiego gaju kilkuosobowa grupka miłośników terenowego piwa i wódeczki pod chmurką dyskutowała zawzięcie, pewnie o polityce, o złodziejach z rządu albo o budowie generatora atomowego czwartej generacji. Vileda zgasiła peta i podeszła do bramy, znudzony krawężnik usunął się z drogi, wcześniej zablokował drzwi kawałkiem gałęzi wciśniętym w kratkę metalowej wycieraczki.
Borkońska weszła do mieszkania.
Malicki, siedzący w kuchni nad lapkiem, popatrzył na nią z wyrzutem.
– Jak chcesz zapalić, to przejdź się do tamtych pijaczków, po drugiej stronie łąki – zaproponowała Vileda. – Może coś widzieli? W końcu urzędują tu stale, od rana, na meblach ze śmietnika, nawet w deszcz, a wiem to z autopsji, bo odwiedzam mięsny na Kwaśnej.
Maciek wstał i poklepał się po kieszeni bluzy.
– Pijaczki? Pijaczki? Ocknij się, kobieto! Żyjesz w kraju, gdzie nie piją tylko wyleczeni alkoholicy!
– Bierzesz te dowcipne teksty z sieci czy z głowy?
Uznał, że każda odpowiedź go pogrąży, udał więc, że cmokaniem wyciąga coś spomiędzy zębów, i wyszedł. Borkońska przekręciła lapka do siebie, ale zdążyła tylko zauważyć, że na ekranie są dane o Dragosavljeviciu. Z pokoju rozległo się wołanie:
– Halo? Najpierw mnie poganiasz, a potem nie chce ci się przyjść?
Szybko stanęła w progu. Gospodarz nadal leżał na plecach, duży chłop z siwawym jeżykiem na głowie. Na twarzy dwie blizny, niewielkie: jedna przy kąciku lewego oka, druga po tej samej stronie twarzy, na krawędzi żuchwy. Dokoła ciała zazwyczaj stały tabliczki z numerami, oznaczającymi kolejne znaleziska: niedopałki, okulary, notatki, sztuczne szczęki, prezerwatywy… Tu nie było nic. Dragosavljević umarł, nie siejąc wokół siebie przedmiotami. Czekał na nią Zdebik, niemal już emerytowany, i to od wielu lat, Wielki Krojczy Wrocławia.
– Masz tu fajnego denata – powiedział, nie patrząc na ciało, nie patrząc na policjantkę, tylko na regał z książkami. – Jeden cios nożem, moim zdaniem sztyletem, dwustronne ostrze – dodał tonem wyjaśnienia. Magda milczała, urazić Zdebika było łatwo, zagłaskać swoją winę – trudno. A niektórzy mówili, że to wręcz niemożliwe. – Powiedziałbym, że denat leżał na plecach na dywanie, a zabójca dźgnął go o tu. – Pokazał na sobie miejsce pod żebrami, o szerokości dłoni, nad pępkiem i tyleż w bok od pępka. – To, rzecz jasna, wykluczamy. Mord odbył się na stojąco. No, chyba że była to kobieta, która obiecywała mu niesamowite przeżycia, a sama wyszarpnęła z pochwy sztyl… Pardon, to zabrzmiało kretyńsko. – Rzucił Borkońskiej smętne spojrzenie. – W każdym razie – kobieta mogłaby go wtedy tak dźgnąć.
– Facet też by mógł – skwitowała obojętnie Borkońska.
– No tak, hm – mruknął Zdebik, złapany we własne sidła. – Drugi pomysł jest taki, że ktoś go zmusza do położenia się, na przykład celując doń z dużego kalibru. Powiedziałem „dużego”, bo gość jest duży, więc znaczący kaliber lepiej by zadziałał. Ale to też odrzucam. – Machnął lewą ręką z sygnetem na czwartym palcu.
– I – stosując brzytwę Sherlocka Holmesa – mamy…? Co?
Patrzył na nią długą chwilę, skinął głową. Raz.
– A! Chodzi ci o ten wywód, że jak odrzucimy wszystko, co niemożliwe, to to, co zostało, choćby nie wiadomo jak nieprawdopodobne, musi być prawdą? – Nie czekał na oklaski. – Mamy do czynienia z fachowcem. Jak skroję gościa, będę wiedział więcej, ale w tej chwili postawiłbym na przemyślane i pewnie przetrenowane cięcie. Pewnie, może być i przypadek, fartowny przypadek dla zabójcy: szybka śmierć, mało krwi, zero hałasu, ale ja to między bajki włożę.
– Mamy jakiegoś takiego fachowca na oku? – zapytała Borkońska, krzywiąc się z obrzydzeniem.
Pokręcił głową, popatrzył na pakujących walizki techników, obaj jakby schowali oczy na tyłach głów.
– Komandos? Rzeźnik? Amator psychol? – zapytała.
– No. Właśnie w tej kolejności, brawo, koleżanko komisarz. – Zdebik pozwalał sobie na wiele, raz z powodu aury otaczającej go jak obłok z trzech digital petów, dwa – z powodu wieku. Vileda stała czujna, spodziewając się, że Wielki Krojczy uszczypnie ją w policzek, potarmosi i zaciumka: „Cio my tu mamy, dziecinko?”.
Na razie jednak się nie ruszał. A po dwóch sekundach ona zobaczyła ruch na balkonie, za patologiem, i powiedziała:
– O! Mamy współlokatorkę. Mogę ją wpuścić?
Zdebik i technicy się odwrócili.
Na balkon wchodził, z gracją przeciskając się między prętami barierki, duży biało-rudy kot. Miał kształtny, bardzo koci pysk, długie wibrysy i ogon, za który każda wiewiórka oddałaby cztery dziuple wypełnione orzechami. Kot podszedł do drzwi i znieruchomiał, wpatrzony w ludzi. Potem usiadł. Odczekał chwilę i nie widząc ruchu, podniósł prawą łapę, po czym pacnął nią w szybę. Dźwięku nie było, ale nie o to chodziło, kot miał minę głoszącą: „No? Przecież tu jestem? Co, mam miauczeć?”.
– Ją? Taka duża kotka? Przecież to nie syberyjka! – powiedział z niedowierzaniem Zdebik. – Maine coon?
Vileda postanowiła nie zdradzać, że wiedzę o płci kota posiadła z rozmowy z sąsiadką.
– Kotka! – rzuciła z wyższością. – To przecież widać.
Zrobiła sześć kroków i znalazła się przed drzwiami balkonowymi, klamka była ufajdana argentoratem, sprawdzono ją już na okoliczność odcisków, ale na wszelki wypadek nie dotykała, choć gdyby Zdebikowi zależało, żeby tego nie zrobiła, na pewno by krzyknął. Przyjrzała się drzwiczkom dla kotki, zobaczyła cienki przewód prowadzący do zamocowanego na ścianie prostego włącznika. Przycisk również pokrywała warstwa aluminiowego proszku daktyloskopijnego. Zerknęła przez ramię, technik machnął ręką przyzwalająco. Wdusiła przycisk. Cicho pstryknął jakiś elektryczny rygielek, drzwiczki drgnęły i się uchyliły. Kotka natychmiast naparła głową na plastik i weszła do pokoju z cichym ni to mruknięciem, ni to miauknięciem, typu: „No!”, może „Cześć!” albo „Wreszcie!”, zatrzymała się i podniosła głowę, obrzucając Viledę taksującym spojrzeniem. Martwego pana i trójkę badających jego mieszkanie ludzi kompletnie zignorowała.
Pewnie trzeba by ją nakarmić. Potem oddać Mariannie… Nie, no co – oddać? Przecież to nie jej kot. Trzeba schronisko zawiadomić, niech przyjadą i zabiorą.
– Wynosimy się zatem – rzucił Zdebik i ruszył obok Viledy. Odsunęła się, ciągle niepewna, czy jej nie uszczypnie. – Zabiorę się do gostka jeszcze dzisiaj, jak tylko go dowiozą. Czuję, że nie będzie mi się chciało spać, więc odpuszczę sobie i dzienniki, i seriale. Do miłego, dziouszko!
Wyszedł pierwszy, wyprostowany i godny, niczym jakiś Paradoskian czy inny von Lebermeier zmierzający do dyrygenckiego pulpitu. Technicy identycznie skinęli głowami, pożegnali się i wyszli za szefem. Vileda prychnęła i nagle zorientowała się, że jest tu jeszcze trup. Rzuciła się do drzwi, otworzyła je i zobaczyła, że cała trójka stoi i czeka właśnie na nią.
– Myślałaś, że zapomniałem o materiale? – rzucił Wielki Krojczy. – Jadą po niego. Zaczekamy na zewnątrz, nie chcemy dymić.
Borkońska wściekła na siebie wróciła do mieszkania. Kotki w pokoju nie było, nie było jej też w kuchni, ale z łazienki nagle doszedł ją charakterystyczny chrobot: kotka zagrabiała kuwetę. Szczęknęła klamka w drzwiach wejściowych, Maciek wszedł i znieruchomiał za progiem.
– Co jest?
– Cicho. Kotka się załatwia.
– Dobra. Szanuję. – Wszedł i zerknął na swojego laptopa. – Co Zdebik?
– Mówi, że to albo fachman, albo farciarz. Jedno skuteczne, czyste uderzenie, ofiara nie mogła nawet krzyknąć, atakujący powalił delikwenta i zabił sztyletem.
– Kurde, to duży chłop jest! – Malicki podrapał się po brodzie, dokładnie jak Marlon Brando w Ojcu chrzestnym. Trudno, żeby nie było „dokładnie jak”, skoro sam Maciek nie ukrywał, że to naśladownictwo. – I tak jeb-dup i po sprawie?
Poruszyła brwiami: „Wiesz, jak to jest”.
Drzwi otwarto energicznie z klatki schodowej, weszli dwaj mężczyźni w ciemnozielonych kombinezonach, z noszami pod pachą. Borkońska i Malicki stali w kuchni w milczeniu, czekając, aż gospodarz, Serb, Jovan Dragosavljević, opuści swoje polskie mieszkanie-schronienie, które z roli bezpiecznej przystani wywiązało się chyba niezbyt dobrze. Chwilę było słychać tylko szelest ubrań, potem z pokoju wyszedł jeden z noszowych, a drugi stanął za nim i rozglądał się po regale.
– Czy wiadomo, gdzie mamy dostarczyć ciało? – zapytał ten pierwszy.
– Do… – Vileda się zawahała. Odwróciła się do Maćka. – Dokąd pojechał Zdebik?
Zanim Malicki zdążył odpowiedzieć, noszowy kaszlnął i rzucił:
– No to jak tak, to wiem dokąd. Dobra. – Odwrócił się do kolegi. – Do zakładu!
Wrócili do pokoju. Syknął charakterystycznie zamek worka, zaszeleściło, ktoś sapnął, a ktoś inny stęknął, kilka sekund później dość ponury orszak, dwaj noszowi i przedmiot ich pracy, przemaszerował przez przedpokój, po czym jeden z „tragarzy” mruknął: „Proszę zamknąć drzwi”, i obaj zniknęli z widoku. Maciek poruszył się, ale Borkońska była szybsza: nie chciała, by kotka skorzystała z możliwości przedłużenia spaceru. Zamknęła drzwi.
Ale przecież ona pewnie wychodziła, kiedy chciała, więc dlaczego zamykam… A, cholera!
– Maciek? – Szybko wróciła do kuchni, gdzie Malicki spakował już laptopa i wyciągnął taśmę do zaplombowania mieszkania. – Dowiedziałeś się czegoś od tych nieleczonych alkoholików?
– Nie. Tylko paru zostało. Reszta się zawinęła, może zobaczyli koguty?
Albo nie poszedłeś, bo było ich ośmiu? Uderzyć nie uderzą, ale spostponują minami i głupimi tekstami. Maciuś tego nie lubi.
– No i z tej odległości i przez gałęzie – co mogli zobaczyć? – ciągnął partner.
Za bardzo się tłumaczy, gnojek, olał polecenie. Dobra, jeszcze go dopadnę.
Malicki wyczuł niesprzyjającą mu atmosferę. Rozejrzał się nerwowo, zawiesił wzrok na drzwiach balkonowych. Vileda zobaczyła błysk w jego oku. Ratunek!
– Ale wiesz co? – Cmoknął i zrobił minę rozważającego kilka wariantów eksperta. Z kieszeni wyjął zwijaną calówkę i zaczął się nią bawić, rozwijać i zwijać. – Co mnie zastanawia? Kotka miała swobodne wychodne, ale dziś Jovan zablokował jej możliwość wejścia do mieszkania.
– Bo?
Pomyślała, że może i przypadkowo, ale trafił na interesujący wątek.
– Nie wiem. – Zrobił dwa kroki w kierunku balkonu, żeby się przyjrzeć drzwiom. – Po to się robi takie drzwiczki, żeby kot sobie chodził, gdzie chce, i wracał, kiedy chce. A on je zamknął?
– Nie mógł przez pomyłkę?
– Mógł – zgodził się. – A mógł też nie chcieć, żeby tu była w określonym czasie.
– W określonym, czyli w czasie, kiedy przyszedł morderca?
– Tak bym obstawiał. – Myślał chwilę. – Powiedzmy tak: Jovan wiedział, że ktoś przyjdzie. Albo go zaprosił, albo tamten się zapowiedział.
– Właśnie – komórka jest? – Zmarszczyła gniewnie brwi, gdy Maciek wzruszył ramionami. – Będziemy szukać. Ale tak mogło być: miał przyjść ktoś, kogo Jovan nie lubił, albo ktoś, kto mógł skrzywdzić kotkę, dlatego Jovan ją wypuścił i zamknął drzwi.
– Albo mógł przyjść ktoś, kto ma alergię na kota i gospo…
– Nie, bo jak ktoś jest uczulony, to kot nie musi być obecny, żeby alergik zaczął płakać.
– No tak. – Odłożył taśmę mierniczą i poszedł w kierunku drzwi. – Biorę sypialnię!
Vileda ruszyła do dziennego i zaczęła przeglądać pomieszczenie w poszukiwaniu komórki. Mieszkanie było umeblowane dość eklektycznie. Albo Jovan kupił je z rzeczami po jakimś nieboszczyku, albo brał meble z komisów. Leciwy regał, jeszcze z litego drewna, wypełniony książkami, stół do kompletu, dwa fotele – cenniejsze, stary dobry Chierowski – kanapa, mocno wyeksploatowana, ale kupiona chyba jeszcze za pożyczone przez Gierka dolary, to ją tłumaczyło.
Ani na stole, pełniącym też rolę biurka, ani na regale nie znaleźli żadnej komórki. W kontakcie tkwił okrągły rozgałęziacz, w nim dwie ładowarki. Z jednej wychodził kabel do iPhone’a. Ciągle się trąbi o tym, że taka ładowarka też chłepce prąd, pomyślała Borkońska, że można i należy oszczędzać, ale co to kogo obchodzi? Nawet pożary, wywoływane przez zakichaną chińszczyznę, nie uczą ludzi racjonalnego zachowania. Wyjęła z kontaktu cały rozgałęziacz, też chiński, ciepły, i położyła na podłodze.
Czyli smartfon, dokładniej iPhone, gdzieś tu był. Ale przecież Jovan zaprosił kogoś, kto okazał się mordercą. Albo morderca się wprosił bądź zapowiedział swoją wizytę. Czyli w telefonie byłby jego numer…
– Masz iPhone’a? – rzuciła w przestrzeń mieszkania.
– Nie! Tu w ogóle… – Malicki wyszedł z sypialni i zatrzymał się w przedpokoju, między drzwiami do kuchni i sypialni. – Tam jest sypialnia. Szafa ubraniowa, komoda z bielizną pościelową, dwie doniczki i koniec. Oszczędny facet był.
Odsunęła krzesło i usiadła. Na wprost miała dwie półki wypełnione książkami z cyrylicą na grzbiecie. Nie wszystkie, kilka nosiło słowiańsko brzmiące tytuły, ale napisane łacińskim alfabetem. Wyglądało, że traktują w większości o historii, kulturze i losach Serbii, tak to w każdym razie oceniała Vileda ze swoją nikłą lingwistyczną wiedzą. Jakby Jovan był jakimś społecznym czy honorowym konsulem. Było też coś o wojnie na Bałkanach, jakieś broszury, typu samizdat, trzy albumy wykonane przy pomocy bindownicy. Borkońska sięgnęła po jeden. Kilkadziesiąt stron wypełnionych makabrycznymi zdjęciami pociętych, poszarpanych, pochlastanych kulami ciał. Kobiety, dzieci, najmniej mężczyzn. Odłożyła album na miejsce, wstała i się przeciągnęła. Maciek stał przed drugim regałem, wąskim, też od podłogi do sufitu.
– Hm? – zapytała oszczędnie, wskazując brodą regał.
– A cholera wie, cyrylica sama. Nic nie kumam, ja to byłem szczęśliwy, że się pismo krzesełkowe w Polsce skończyło.
– Może trzeba będzie jakiejś konsultacji? – rzuciła Borkońska rozmarzonym głosem.
– Aha, na pewno! Już ci szef da kasę na tłumacza!
Borkońska odsunęła krzesło i przykucnęła, a potem niemal cała weszła pod biurko. Tu regał wypełniony był broszurami, teczkami, segregatorami. Wyglądało, że Dragosavljević prowadził dość intensywną korespondencję, może biuro? Wyjęła jedną teczkę – przekłady reklamowych prospektów, piękna Serbia, przyjazna i gościnna, i takie tam. Podobnie było w drugiej. Gospodarz musiał dorabiać tłumaczeniami, może nawet nie tyle dorabiać, co żyć z tłumaczeń. Wynurzyła się spod biurka.
– Podsumowując: nie ma iPhone’a ani innego smartfona. To niemożliwe, zwłaszcza że był tu obcy, a w ojczyźnie na pewno zostawił jakąś rodzinę czy znajomych. Poza tym… – Wskazała ładowarkę. – Więc najprawdopodobniej zabójca zabrał komórkę. Jest jeszcze drugi kabel, końcówka podobna, ale nie taka sama. Może to drugi telefon, ładowany z innej ładowarki? A może tablet? Po trzecie, kotka i jej usunięcie z mieszkania. Jakby się bał, że ktoś ją skrzywdzi? Ale kto, po co, jak?
– Żeby usunąć świadka – zakpił Malicki.
– Właśnie. W idealnym świecie morderca miałby na sobie włos kotki i to by go pogrążyło, nie?
– Wiadomka! – Popatrzył na zegarek. – Zwijamy się?
Jedenaście po szóstej. Zastanawiała się chwilę.
– Jutro… – zaczęła i zawiesiła głos – …rano dopadnę jego byłą żonę. Ty, proponuję, weźmiesz…
– Jak zwykle! Dla mnie coś do dupy!
– No! Ambasada, konsulat, co chcesz, docierasz do jego życiorysu. Rodzina na Bałkanach, jak się da, to znajomi w Polsce. – Rozejrzała się po pokoju. – Gdzie kotka? – Maciek też się rozejrzał, wzruszył ramionami. – Sąsiadka powiedziała, że był sportowcem.
Malicki prychnął.
– Z takimi warunkami? Postawiłbym na judo, ale dał się zarżnąć jednym ciosem? – Wygiął wargi w podkowę. – To już ja bym się lepiej obronił.
Kuweta była pusta, grzecznie i skutecznie zaorana. Kotki nie było ani w łazience, ani w sypialni, Borkońska przeszła więc do kuchni i zawołała do Maćka:
– Zobacz, czy jest w pokoju.
– Nie ma! – odpowiedział po kilku sekundach.
– A to franca! Wyszła chyba, niezauważona!
– No to co się martwisz? Ma drzwiczki balkonowe, zostaw jej wodę i żarcie i spadamy. Niech chłopaki zamkną mieszkanie i powieszą szarfę.
– Tak zrobię.
Wyszukanie karmy nie było trudne, worki z farminą N&D i ancestralem stały w wiaderku po farbie, obok drugiego podobnego, w którym zacumował żwirek.
– Jagnięcina i czarna jagoda! No nie mogę! – rzuciła w przestrzeń.
– Co powiedziałaś? – odezwał się z pokoju Maciek.
– Jovan musiał bardzo kochać swojego zwierzaka. Jej karma kosztuje chyba tyle, co stek z argentyńskiej wołowiny.
A saszetki? Boże, te koty to teraz mają… Łosoś, arktyczne krewetki, struś, zając, makrela…
Jedna saszetka, otwarta, znajdowała się w lodówce, otworzyła drugą i całą zawartość wywaliła do miseczki, dołożyła tę z lodówki. Nie miała pewności, kiedy uda się kotkę ulokować w schronisku, dołożyła więc do drugiej miski dwie garście suchych chrupek. Zdjęła rękawiczki, włożyła do kieszeni i umyła ręce.
Maciek stał w drzwiach, też pozbył się już rękawiczek. Oboje byli świadomi, że ktokolwiek zabił Jovana, nie zostawił tu śladów.
Borkońska zastanawiała się chwilę, potem chwyciła swoją workową torbę.
– Idziemy. – Wykonała piruet na palcach lewej stopy i nagle wyhamowała, Maciek na nią wpadł. – Stop! Co za pipa ze mnie!
Rzuciła się z powrotem do pokoju, ciskając Malickiemu pod stopy torbę. Zaskoczony patrzył, jak opada na kolana i wsuwa się pod biurko.
– No jest! – I innym, pełnym złości tonem: – Kretynka!
Wynurzyła się spod blatu z małą żółtą karteczką w ręku.
– Patrz! – Maciek już przy niej był. Karteczka samoprzylepna, ale dodatkowo na krzyż przeklejona scotchem, była klasycznym i głupim sejfem dla hasła komputera: „2@UhJ77r@SK2i”. – Czyli był komp! I to nam jasno wskazuje, że chłopcy się nie pokłócili! Nie, ten gnój przyszedł tu ze sztyletem i doskonale nad sobą panował, dźgając Jovana. Pamiętał, żeby zabrać komórkę, tablet i laptopa! – Jeszcze raz opadła na kolana i zajrzała pod biurko. – Zobacz z lewej, z regału wychodzi kabel do lapka!
Maciek, mając już konkretny namiar, bez trudu wyłuskał spomiędzy książek końcówkę zasilacza. Borkońska wyłoniła się spod biurka, odruchowo otrzepała kolana, zapatrzyła się na końcówkę.
– Maciek… – powiedziała pełnym napięcia półgłosem. – Maciek…
– Co jest? – zaniepokoił się.
– Będziesz musiał, oprócz danych z Bałkanów, wyszarpać dane od operatora, od kogo miał internety, a potem z kimś od nas wyłuskać wiedzę o chmurze: Dropbox, Google Drive, iCloud, Box, One Drive… co tam jeszcze? Nie wiem, nie znam więcej. – Wpakowała kuksańca w biceps kolegi i chwyciwszy w marszu torbę, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz.
– Idziesz?
Echo na klatce schodowej zagłuszyło obsceniczny komentarz Maćka Malickiego.
– Co jest? – syknęła Borkońska.
– Co jest? Co jest?! To ja ci powiem, co jest. – Malicki zatrzymał się przed drzwiami na ulicę i odwrócił do Viledy. – Nie pamiętasz sprawy sprzed roku? – zapytał. Skrzywiła się, a on uśmiechnął z goryczą. – No, bo nie ty użerałaś się z kolesiami od serwerów, pakietów, haseł, sniffowania, loginów, lagów, logów i reszty tego cholernego internetu. – Wyszarpnął paczkę papierosów i zapalił błyskawicznie, jakby szedł na rekord świata. – Po prawie dwóch miesiącach pisania, mejlowania i telefonowania – a zdajesz sobie sprawę, że te wszystkie Dropboxy i Google nawet jeśli mają w Polsce przedstawicielstwo, to to są ludzie od marketingu, od zdobywania klientów, a nie od decydowania co-komu-firma-może-udostępnić – więc po dwóch miesiącach miałem furę nadgodzin, opieprz od szefostwa za kupę kasy dla tłumaczy, sporo zapisanego bełkotu schizinformatycznego i gówno w temacie wiedzy o przedmiocie zapytań naszych, wymagań, żądań i tak dalej. – Zaciągnął się dwa razy, popisując mistrzostwem starego dobrego palacza: wypuszczając dym nosem i jednocześnie wciągając ustami, cisnął peta pod nogi i wściekle rozdeptał. – Tyle samo bym się dowiedział, jakbym złapał pierwszego lepszego yorka na ulicy, przydusił i wycisnął zeznanie. Gówno!
– I tym optymistycznym akcentem kończymy, na razie, temat internetów i lagów, OK? – zapytała Vileda, kryjąc z wysiłkiem śmiech.
– Daj spokój! Jakieś, kurna, bałkańskie porachunki, nierozliczone baksy albo rozliczenia rodzinne: skrzywdzona siostra albo brat, albo… O! Rozwód? Może jej braciom nie spodobał się podział majątku po rozwodzie? He?
– Rozwód był półtora roku temu. – Borkońska skrzywiła się i pokazała brodą na ulicę. Chciała już wyjść z tej bramy i pójść… gdzieś!
– Wiesz, jak działa nasza poczta. A może ichnia jeszcze gorzej?
Ominęła go i wyszła na ulicę. Posterunkowy pilnujący drzwi nerwowo się rozejrzał, jakby szukał wzrokiem limuzyny dla pani komisarz. Skinęła mu głową, odwróciła się i przyłapała Malickiego na gapieniu się na jej tyłek.
– Do jutra!
Powstrzymała się od komentarza, od uśmieszku, od fucka.