“Dziennik rosyjski”, w wydaniu angielskim opatrzony podtytułem “Ostatnie sprawozdanie dziennikarza o życiu, korupcji i śmierci w Rosji Putina”, to ostatnia książka napisana przez Annę Politkowską, pokazująca Rosję pod rządami Władimira Putina.


Anna Politkowska, reporterka Nowej Gaziety, jednej z najmniejszych, ale najodważniejszych moskiewskich gazet, została zamordowana 7 października 2006 roku. Politkowska zyskała sławę i uznanie na Zachodzie oraz nienawiść putinowskiej władzy dzięki swoim bezkompromisowym tekstom o wojnach w Czeczenii. Jej życie zakończyło się w klasyczny sowiecki sposób – cztery kule wystrzelone przez nieznanych sprawców. Była trzynastym pracownikiem mediów zabitym za rządów Putina. I bynajmniej nie ostatnią.

Brutalne morderstwo Politkowskiej to finał jej kilkuletniej dziennikarskiej działalności, kiedy na własne życzenie nieustannie poodejmowała ryzyko i wystawiała się na niebezpieczeństwa, relacjonując niewygodne dla Kremla fakty, tropiąc nadużycia władzy i narastające ograniczenia demokracji, zastraszanie dziennikarzy i upadek niezależnych mediów. Politkowska była jedną z nielicznych osób nieustannie prowadzących śledztwa w sprawie łamania praw człowieka przez rząd, zwłaszcza w czasie wojen w Czeczenii. Miała odwagę przeprowadzić wywiad z Ramzanem Kadyrowem, przyszłym prorosyjskim prezydentem Czeczenii, mimo niebezpodstawnych obaw o własne życie.

“Dziennik rosyjski” nie jest konwencjonalnym pamiętnikiem, to bardziej kronika tego, co działo się w rosyjskim życiu politycznym przez trzy lata: wnioski z obserwacji debat telewizyjnych, podsłuchane rozmowy, wstrząsające wywiady. Politkowska przywołuje relacje zwykłych obywateli – wdów wojennych żyjących z renty, bombardowanych przez rosyjskie wojska rodzin w Inguszetii, błagających o pomoc, opisuje niewyjaśnione zaginięcia i czystki pośród oligarchów, którzy utracili zaufanie kremlowskich elit.

Politkowska wielokrotnie dawała wyraz przekonaniu, że Rosja pod rządami Putina jest chorym państwem. Nie inaczej jest i w “Dzienniku rosyjskim”. Ten ostatni zbiór jej tekstów, swoiste podsumowanie wcześniejszej walki i dziennikarski testament, to niemal stenograficzny zapis stanu państwa, władzy i obywateli po zaledwie kilku latach rządów Putina. A przecież, jak wiemy, te rządy trwają już blisko ćwierć wieku. Ile z ocen Politkowskiej sprzed dwudziestu lat przetrwało próbę czasu?

Politkowska wielokrotnie dawała wyraz przekonaniu, że Rosja pod rządami Putina jest chorym państwem.

Politkowska umieszcza w swoim dzienniku przerażające przykłady nadużyć władzy i umiejętnie pokazuje zawiłe i złożone historie składające się na obraz państwa Putina. Nie brak tu makabrycznych szczegółów działania Federalnej Służby Bezpieczeństwa, jak choćby w części poświęconej zabójstwu Asłama Maschadowa, demokratycznie wybranego prezydenta Czeczenii, który później kierował ruchem oporu przeciwko armii rosyjskiej czy też morderstw w trakcie ataku terrorystycznego Szamila Basajewa na szkołę w Biesłanie, gdy zginęło 334 zakładników, w tym 156 dzieci.

Zapiski Politkowskiej, skrótowe, skondensowane, punktujące drobne i niezbyt ważne na pozór wydarzenia, budują obraz państwa jakby z innej planety i w innych czasach. Narastające ograniczenia swobód obywatelskich, wolności słowa, niezależności mediów, polityczne szantaże i przekupstwo, tłamszenie opozycji, zastraszanie dysydentów, tworzenie marionetkowych rządów w krajach ościennych i doroczne przemowy Putina – to tylko kilka z tematów, po które sięgnęła Politkowska.

Dziennikarka porusza tematy trudne i drastyczne, ale przy tym dla równowagi nie stroni od czarnego humoru a jej bezlitosny dowcip pokazuje istotne prawdy polityczne. – Czy w czasach Putina byliśmy świadkami kryzysu rosyjskiej demokracji parlamentarnej? Nie, byliśmy świadkami jego śmierci – pisze o wyborach do Dumy. I podobnie traktuje wybranego przez Putina szefa rządu (człowiek o ziemniaczanej twarzy) czy nieudolność armii (nasz system obronny jest wirtualny, stworzony wyłącznie do pokazów walki a nie do prawdziwej walki).

Politkowska w trakcie dwudziestu lat pracy dziennikarskiej zajmowała się przede wszystkim odrzuconymi przez państwo — rosyjskimi poborowymi traktowanymi gorzej niż zwierzęta, czeczeńskimi uchodźcami, sierotami, więźniami, narkomanami, chorymi i niedołężnymi. To sprawiło, że codziennie przychodziły do niej stosy listów z prośbami o pomoc. Jej pisarstwo uczyniło ją kimś więcej niż tylko reporterem, była mediatorem kryzysowym, jak choćby w Biesłanie i najwybitniejszym obrońcą praw człowieka w Rosji, często określano ją mianem sumienia Rosji. Politkowska przez lata walczyła za ofiary — państwa, terroru i tego specyficznego rosyjskiego systemu. Na koniec do nich dołączyła. Nikodem Maraszkiewicz

Anna Politkowska, Dziennik rosyjski, Przekład: Robert J. Szmidt, Wydawnictwo Mova, Premiera: 26 lipca 2023
 
 

Anna Politkowska
Dziennik rosyjski
Przekład: Robert J. Szmidt
Wydawnictwo Mova
Premiera: 26 lipca 2023
 
 

PRZEDMOWA

Czytając Dziennik rosyjski Anny Politkowskiej ze świadomością, jak straszny koniec ją spotkał – została zamordowana na klatce schodowej moskiewskiej kamienicy, w której mieszkała – człowiek nie może wyzbyć się myśli, że oni nigdy by jej tego nie darowali. W najnowszej książce, podobnie jak wielokrotnie wcześniej, Politkowska pisze bowiem o reżimie Władimira Putina, przedstawiając niezwykle bolesne i przytłaczające prawdy, za których ujawnianie raczej prędzej niż później ktoś musiałby ją zabić. Zakrawa więc na cud, że zdołała przeżyć tak długo.
Jeszcze większym cudem jest to, że wśród postsowieckiego zamętu pojawiła się dziennikarka, która niemal w pojedynkę zwracała uwagę świata na skandaliczną tragedię Czeczenii oraz na wiele innych równie nikczemnych czynów, jakich dopuszcza się współczesna Rosja. Zachowania władzy, które ujawniała przez tak długi czas i o których przeczytacie w tej książce, to porażające świadectwo systemowego łamania praw człowieka i demokracji. Oto dziennik, który prowadziła od grudnia 2003 roku, czyli od sfałszowania wyborów parlamentarnych, aż do końca roku 2005, gdy cichły dopiero echa ataku na szkołę w Biesłanie.
Czytając Dziennik rosyjski, zastanawiałem się nieraz, po co nam, u licha, ambasady w Rosji. Dlaczego nasi przywódcy tak konsekwentnie ignorują knowania Putina, choć doskonale o nich wiedzą? Czyżby szło o głód gazu? O bogacenie się na skandalicznej wyprzedaży rosyjskich aktywów państwowych i gospodarczych, w których uczestniczyły także nasze instytucje finansowe współtworzące kastę złodziejskich oligarchów?
A może chodzi o ślepe pragnienie, by zepchnąć Rosję na boczny tor bez względu na cenę, jaką zapłaci jej społeczeństwo, mianowicie skrajnym zubożeniem?
To społeczeństwo, które Anna Politkowska reprezentowała i z którym nieustannie rozmawiała, pokonując niejednokrotnie ogromne odległości. Podejmowała przy tym niewyobrażalne ryzyko, ale przedstawiana przez nią rzeczywistość naprawdę zapiera dech w piersi. Po eksplozji w moskiewskim metrze w roku 2004, kiedy zginęło trzydziestu dziewięciu ludzi, odwiedziła rodziny niektórych ofiar. Dzięki temu zdołała odkryć, że rubryki „przyczyna śmierci” na aktach zgonu były po prostu przekreślane – „nawet w obliczu śmierci – napisała – państwo rosyjskie nie umie powstrzymać się od kłamania”. Nie ma tam oczywiście nawet słowa o terroryzmie.
Styl dziennikarstwa uprawianego przez Annę sprawił, że stała się ostatnią nadzieją dla ludzi krzywdzonych przez państwo.
Pewnej nocy grubo po godzinie dwudziestej trzeciej otrzymała rozpaczliwy telefon z Inguszetii.
– Straszne rzeczy się tutaj dzieją! To wojna! – wrzeszczała do słuchawki nieznana jej kobieta. – Pomóż nam! Zrób coś! Leżymy z dziećmi na podłodze!
Początki kariery dziennikarskiej Anny przypadły na schyłek epoki komunizmu. Zahartowała się i dojrzała w roku 1991, gdy ZSRR za rządów prezydenta Borysa Jelcyna został przekształcony w Federację Rosyjską. Doszło wtedy do całej serii wojen domowych, gdy nowe państwa, powstałe z dawnych republik Związku Radzieckiego, próbowały stanąć na własne nogi.
Najpoważniejszym konfliktem była tak zwana pierwsza wojna czeczeńska (1994–1996), podczas której islamscy rebelianci próbowali utworzyć własne niepodległe państwo. Anna była jedną z nielicznych osób, które przyczyniły się do stworzenia podwalin porozumienia pokojowego i wycofania rosyjskich wojsk. Jej zdaniem powstrzymanie dalszego rozlewu krwi było największym osiągnięciem mediów relatywnie wolnej epoki Jelcyna.
Pojawienie się na Kremlu Władimira Putina i doprowadzenie przez niego w roku 1999 do wybuchu drugiej wojny czeczeńskiej podniosło zarówno militarną, jak i dziennikarską stawkę. Putin, bazując na wcześniejszych doświadczeniach z pracy w tajnych służbach, podjął skuteczne działania uniemożliwiające prasie publikację doniesień o brutalnych działaniach Rosji na terytorium Czeczenii, które mogłyby mu zaszkodzić. Anna odwiedziła Czeczenię ponad pięćdziesiąt razy. „Nowaja gazieta”, dla której pracowała, należała do wąskiego grona redakcji, które nigdy nie ugięły się pod presją Kremla żądającego stonowania bądź cenzurowania takich relacji.
W roku 2002 Putin wykorzystywał do maksimum „wojnę z terroryzmem” Busha i Blaira, robiąc z niej wygodną przykrywkę dla masowych mordów popełnianych przez jego wojska w Czeczenii. Anna była w tym czasie coraz bardziej izolowana. Donosiła jednak nadal o samosądach, uprowadzeniach, gwałtach, torturach i zniknięciach ludzi, czyli o metodach stosowanych przez walczące w Czeczenii siły rosyjskie. Często była jedynym źródłem tych informacji. Czuła i pisała publicznie, że polityka Putina prowadzi do rozwoju terroryzmu, zamiast go likwidować. W jej relacje wplecione jest głębokie przekonanie, że droga Putina do prezydentury zależała w ogromnym stopniu od rozpętania konfliktu w Czeczenii. Jej zdaniem wiele specyficznych metod tortur, z jakimi zetknęła się w Czeczenii, pochodziło z podręczników KGB i jego następczyni FSB.
Relacje Anny dotyczące reelekcji Putina zadziwiają zarówno jej odwagą, jak i opisywanymi faktami. Sprawa zaginięcia Iwana Rybkina, jednego z głównych rywali Putina, wygląda jak scenariusz kiepskiego thrillera, choć wydarzyło się to naprawdę. Rybkin zniknął z Moskwy, gdzie odurzono go narkotykami, po czym odnalazł się w Londynie. Jak kąśliwie zauważa Anna: „Mamy oto pierwszego w historii prezydenckiego kandydata na uchodźstwie”. Nie miała jednak cienia wątpliwości, że całą winę w tej sprawie ponosi obóz polityczny Putina.
Niedługo po wyborach młody prawnik i aktywista Stanisław Markiełow został pobity w moskiewskim metrze przez pięciu młodych mężczyzn. Anna opisała, że krzyczeli do niego: „Wygłosiłeś kilka przemówień za dużo!… Sam sobie jesteś winny!”. Był to jednak zaledwie przedsmak okropieństw, które miały dopiero nastąpić. Nie trzeba dodawać, jak relacjonuje Anna, że milicja odmówiła wszczęcia sprawy karnej, nadal więc nie wiemy, kto zaatakował Markiełowa, a tym bardziej kto był zleceniodawcą tego napadu.
We wrześniu 2004 roku Anna padła ofiarą otrucia – ktoś dosypał jej czegoś do herbaty podczas lotu do Rostowa, gdy spieszyła do oblężonej szkoły w Biesłanie. Późniejszy ostracyzm i narastająca ze strony władz presja sprawiły, że jeszcze ostrzej prowadziła kampanię walki o prawa tych, którzy jej zdaniem padali ofiarą polityki Kremla.
W październiku 2002 roku, w trakcie oblężenia teatru na Dubrowce, Anna była czynną mediatorką pomiędzy władzami a porywaczami. To samo zamierzała zrobić w Biesłanie. Tu niektórzy dziennikarze mogą uznać, że przekroczyła zawodowy Rubikon, zmieniając się z obiektywnego reportera w czynnego uczestnika zdarzeń. Problem w tym, że ówczesna Rosja przechodziła postsowiecką ewolucję, jeśli nie rewolucję, a dla Anny owym Rubikonem było poszanowanie praw człowieka. Poczuła więc, że nie ma wyboru i musi się temu przeciwstawić, gdy tylko zrozumiała, że reżim Putina zamierza łamać w Czeczenii prawa człowieka, i to na naprawdę masową skalę.
Anna będzie jednak oceniana na podstawie całości swojej pracy. W tym tej znakomitej książki. Z jej kart, podobnie jak ze wszystkich pozostałych tekstów, bije niestrudzone zaangażowanie w docieranie do prawdy, za które niestety musiała zapłacić najwyższą cenę.
Dla wielu z nas, aspirujących do najwyższych standardów dziennikarstwa, Anna Politkowska pozostanie jasnym światłem przewodnim, miarą uczciwości, odwagi i zaangażowania. Ci, którzy spotkali ją na przestrzeni ostatnich lat, mogą zaświadczyć, że nigdy nie pozwoliła sobie bujać w obłokach, nigdy nie pławiła się w sławie ani nie była celebrytką. Do końca pozostała uczciwa i skromna.
Nie wiemy, kto zabił Annę ani kto za tym czynem stał. Jej morderstwo ograbiło wielu z nas z najpotrzebniejszego źródła informacji i kontaktów. W ostatecznym rozrachunku może się jednak okazać, że pomogło utorować drogę do zdemaskowania mrocznych sił drzemiących w samym sercu współczesnej Rosji.
Muszę wyznać, że kończyłem czytać Dziennik rosyjski w poczuciu, że trzymam w ręku książkę, którą powinniśmy zasypywać Rosję jak długa i szeroka, aby wszyscy mogli zapoznać się z jej treścią.
Jon Snow
Luty 2007 roku

Nota tLumacza na jezyk angielski
Niektóre z wpisów do dziennika Anny zostały opatrzone jej późniejszymi komentarzami, w tekście oddzielonymi wyśrodkowaną gwiazdką. Komentarze w nawiasach okrągłych pochodzą także od niej. Została zamordowana przed zakończeniem prac przy tłumaczeniu, przez co ostateczna redakcja tekstu odbyła się już bez jej udziału i pomocy. Informacje dodawane przez tłumacza umieszczono w nawiasach kwadratowych. Gwiazdka w teście oznacza, że dokładniejsze wyjaśnienie znajdziecie w glosariuszu.
Arch Tait

CZĘŚĆ I:
Śmierć rosyjskiej demokracji parlamentarnej.

grudzień 2003 – marzec 2004 roku

Jak doszło do reelekcji Putina?

Spis powszechny z października 2002 roku wykazał, że w Rosji mieszka 145,2 miliona ludzi, co czyni z nas siódmy najbardziej zaludniony kraj świata. Z tej liczby prawie 116 milionów ludzi, czyli 79,8 procent populacji, uważa się za etnicznych Rosjan. Uprawnionych do głosowania jest natomiast 109 milionów.

7 grudnia 2003 roku

Dzień wyborów parlamentarnych do Dumy, dzień, w którym Putin* rozpoczął kampanię wyborczą na drugą kadencję. Z samego rana objawił się narodowi rosyjskiemu, stając przed komisją wyborczą. Nastrój miał radosny, wydawał się też mocno pobudzony i chyba z lekka zdenerwowany. To raczej niezwykłe w jego wykonaniu: z reguły bywa władczo ponury. Tym razem jednak poinformował wszystkich z szerokim uśmiechem na twarzy, że jego ukochana labradorka oszczeniła się tej nocy.
– Władimir Władimirowicz był taki niespokojny – zaszczebiotała zza pleców męża pani Putinowa. – Spieszymy się do domu – dodała, pragnąc jak najszybciej wrócić do suczki, której nienaganne polityczne wręcz wyczucie czasu zrobiło tak wspaniały prezent partii Jedna Rosja*.
Tego samego dnia w Jessentukach, maleńkim kurorcie na Kaukazie Północnym, pochowano pierwsze trzynaście ofiar ataku terrorystycznego na pociąg podmiejski. Był to poranny skład, zwany uczniowskim, ponieważ jego pasażerami byli głównie młodzi ludzie dojeżdżający do szkół.
Gdy po głosowaniu Putin wyszedł do dziennikarzy, wszyscy oczekiwali, że złoży kondolencje bliskim ofiar. Może nawet posunie się do przeprosin, ponieważ jego rząd zawiódł po raz kolejny i nie ochronił obywateli. Zamiast tego naród usłyszał, jaki jest zadowolony z narodzin nowych szczeniąt.
Zadzwoniła do mnie przyjaciółka.
– Teraz to strzelił sobie w stopę. Rosjanie po czymś takim nigdy nie zagłosują na Jedną Rosję.
Ale koło północy, gdy zaczęły napływać wyniki, początkowo z Dalekiego Wschodu, potem z Syberii, Uralu i tak dalej w kierunku zachodnim, wielu ludzi nie mogło uwierzyć własnym uszom i oczom. Wszyscy moi prodemokratyczni przyjaciele wydzwaniali do siebie wzajemnie, powtarzając:
– To nie może być prawda. Głosowaliśmy na Jawlinskiego*, chociaż… Niektórzy oddali też głos na Chakamadę*.
Rano skończyło się niedowierzanie. Rosja, nie zważając na kłamstwa i arogancję demokratów, pokornie oddała się w ręce Putina. Większość zagłosowała na widmową partię, której jedynym programem politycznym było wspieranie tego polityka. Jedna Rosja zebrała pod swoim sztandarem wszystkich biurokratów – wszystkich dawnych aparatczyków Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i działaczy Komsomołu zatrudnionych obecnie w miriadach przeróżnych agencji – to oni pospołu wydali ogromne sumy pieniędzy na otumanienie elektoratu.
Raporty, które otrzymaliśmy z różnych regionów, pokazują wyraźnie, jak do tego doszło. Przed jednym z lokali wyborczych w Saratowie darmową wódkę rozdawała pani siedząca pod transparentem „Głosuj na Trietjaka”, czyli kandydata Jednej Rosji. Trietjak wygrał. Kandydaci Jednej Rosji – z wyjątkiem tylko paru, którzy przystąpili do partii na krótko przed wyborami – zmietli dawnych deputowanych do Dumy* w całym obwodzie. Kampania wyborcza w Saratowie była naznaczona przemocą. Kandydatów, których nie akceptowała Jedna Rosja, napadali „niezidentyfikowani napastnicy”, co bardzo często skutkowało ich rezygnacją z wyścigu do parlamentu. Jednemu z niewielu, którzy mimo to zdecydowali się rywalizować z wybitnym kandydatem Jednej Rosji, dwukrotnie wrzucano przez okno reklamówki zawierające części ciała: znalazł w nich ludzkie uszy i serce. Obwodowa komisja wyborcza stworzyła gorącą linię do przyjmowania zgłoszeń o nieprawidłowościach zaobserwowanych podczas kampanii i samego głosowania, ale 80 procent telefonów dotyczyło prób przekupstwa ze strony lokalnych przedsiębiorstw użyteczności publicznej. Ludzie grozili, że nie pójdą głosować, chyba że ktoś naprawi przeciekające rury albo niedziałające grzejniki. Żądania te odniosły spodziewany skutek. Mieszkańcom rejonów zawodskiego i lenińskiego przywrócono ogrzewanie i bieżącą wodę. W kilku wsiach rejonu atkarskiego po wieloletnim oczekiwaniu podłączono w końcu elektryczność, a nawet telefony. Tak uwodzono ludzi w terenie. W mieście zagłosowało ponad 60 procent elektoratu, na prowincji 53 procent. Więcej nie trzeba, by uznać te wybory za ważne.
Jedna z demokratycznych obserwatorek lokalu wyborczego w Arkadaku zauważyła, że ludzie głosują dwukrotnie, raz w kabinie i potem raz jeszcze, wypełniając kartę do głosowania pod dyktando przewodniczącego lokalnej komisji wyborczej. Pobiegła więc, by zadzwonić na gorącą linię, ale siłą odciągnięto ją od telefonu za włosy.
Wiaczesław Wołodin, główny działacz Jednej Rosji startujący w Bałakowie, wygrał ogromną przewagą, zdobywając 82,9 procent głosów; to naprawdę zadziwiający sukces jak na pozbawionego charyzmy polityka, którego ludzie znają tylko z chaotycznych wystąpień w telewizji nieodmiennie popierających Putina. Co ciekawe, Wołodin nie miał nawet programu wyborczego, w którym mógłby naobiecywać czegokolwiek miejscowej ludności. W sumie w całym obwodzie saratowskim Jedna Rosja zdobyła 48,2 procent głosów, nie ogłaszając i nie broniąc tez żadnego programu. Komuniści zdobyli 15,7 procent, Liberalni Demokraci* (partia Władimira Żyrinowskiego*) 8,9 procent, a nacjonalistyczna partia Rodina (Ojczyzna) 5,7 procent. Jedynym powodem do wstydu było to, że ponad 10 procent wyborców nie oddało głosu na „żadnego z powyższych”. Co dziesiąty wyborca poszedł więc do lokalu wyborczego, wypił darmową wódeczkę, po czym posłał wszystkich polityków do diabła.
Według danych Państwowej Komisji Wyborczej na terytorium Czeczenii* oddano prawie 10 procent głosów więcej, niż było zarejestrowanych wyborców, a mówimy przecież o republice, nad którą pełną kontrolę ma nasze wojsko.
Sankt Petersburg cieszy się opinią najbardziej postępowego i demokratycznie nastawionego miasta w Rosji, ale nawet tam Jedna Rosja zdołała zgromadzić aż 31 procent głosów. Rodina zebrała 14 procent. Sojusz Sił Prawicowych* i Jabłoko* po 9 procent, komuniści 8,5 procent, a LDPR Żyrinowskiego 8 procent. Irina Chakamada, Aleksander Gołow, Igor Artiemjew i Grigorij Tomczin, demokraci i liberałowie szeroko znani w całej Rosji, ponieśli sromotną klęskę.
Dlaczego? Władze państwa zacierają ręce, pogwizdując radośnie i powtarzając, że demokraci są „sami sobie winni”, ponieważ utracili więzi z narodem. Te same władze, które uważają obecnie, że lud opowiedział się po ich stronie.
Oto kilka wyjątków z wypracowań uczniów petersburskich szkół na tematy: „Jak moja rodzina postrzega wybory” oraz: „Czy nowo wybrana Duma pomoże prezydentowi w jego pracy?”. Moja rodzina zrezygnowała z głosowania. Nie wierzy już w wybory. Wybory nie pomogą prezydentowi. Wszyscy politycy obiecują, że uczynią życie lepszym, ale niestety… Wolałbym większą prawdomówność… Te wybory to kpina. Nie ma znaczenia, kogo wybiorą do Dumy, ponieważ i tak niczego to nie zmieni, bo nie wybieramy ludzi, którzy zamierzają poprawić sytuację kraju, tylko tych, którzy chcą się nachapać. Te wybory nikomu nie pomogą – ani prezydentowi, ani zwykłym śmiertelnikom. Nasz rząd jest po prostu śmieszny. Chciałbym, żeby ludzie nie szaleli tak bardzo na punkcie pieniędzy, żeby nasz rząd wykazał choć odrobinę moralności i żeby jak najmniej oszukiwał ludzi. Rząd ma służyć narodowi. To my go wybieramy, nie on nas. Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego poproszono nas o pisanie wypracowań na ten temat. To tylko przerwało nam normalne lekcje. Rząd i tak nie przeczyta tego, co napiszemy.
Moja rodzina tak postrzega te wybory, że nie jest nimi kompletnie zainteresowana. Wszystkie akty prawne przyjęte przez Dumę są bez sensu i nie przyniosły niczego dobrego narodowi. Dla kogo więc jest to wszystko, skoro nie dla nas?
Czy te wybory pomogą? To interesujące pytanie. Musimy poczekać, by to sprawdzić. Najprawdopodobniej w niczym nam nie pomogą. Nie jestem politykiem, nie mam wykształcenia potrzebnego, by zostać jednym z nich. Ale jedno wiem: musimy walczyć z korupcją, ponieważ dopóki będziemy mieli gangsterów w instytucjach państwowych naszego kraju, poziom życia nam się nie poprawi. Wiecie, co dzieje się teraz w armii? To niekończąca się fala. Jeśli ludzie w przeszłości mawiali, że wojsko zrobi z chłopaka mężczyznę, to teraz robi z nich kaleki. Ojciec mówi, że nie puści swojego dziecka do takiej armii. „Żeby zrobili z mojego syna kalekę albo gorzej, żeby zginął w jakiejś dziurze gdzieś w Czeczenii, walcząc o cholera wie co, aby ktoś inny mógł przejąć władzę nad tą republiką?” Dopóki ten rząd jest przy władzy, nie widzę żadnych szans na zmianę obecnej sytuacji. I nie podziękuję mu za moje nieszczęśliwe dzieciństwo.
Czyta się te wyimki jak przemyślenia starców, a nie przyszłych obywateli Nowej Rosji. Taki jest prawdziwy koszt politycznego cynizmu – odrzucenie przez młodsze pokolenie.

8 grudnia 2003 roku

Rankiem staje się już całkiem jasne, że o ile lewica w mniejszym bądź większym stopniu przetrwała, o tyle liberalna i demokratyczna „prawica” została pokonana. Partia Jabłoko i sam Grigorij Jawlinski nie weszli do Dumy, podobnie jak Sojusz Sił Prawicowych Borysa Niemcowa i Iriny Chakamady oraz wszyscy kandydaci niezależni. W obecnym parlamencie nie ma więc już prawie nikogo, kto byłby w stanie lobbować na rzecz demokratycznych ideałów i przeciwstawić Kremlowi konstruktywną inteligentną opozycję.
Tryumf Jednej Rosji nie jest jednak najgorszy w tej sytuacji. Pod koniec dnia po przeliczeniu niemal wszystkich głosów widać już wyraźnie, że po raz pierwszy od rozpadu ZSRR Rosja szczególnie faworyzowała skrajnych nacjonalistów obiecujących wyborcom, iż „powywieszają” wszystkich „wrogów Ojczyzny”. To oczywiście straszne, ale być może należało się czegoś takiego spodziewać, skoro mamy w kraju prawie 40 procent ludności żyjącej poniżej i tak już niewyobrażalnej granicy ubóstwa. Stało się też jasne, że demokraci nie mieli interesu w nawiązywaniu kontaktów z tą właśnie częścią społeczeństwa. Woleli koncentrować się na rozmowach z bogaczami i rodzącą się dopiero klasą średnią, by bronić własności prywatnej i interesów jej nowych posiadaczy. Biedacy nie mają nieruchomości, więc demokraci ich zignorowali. Nacjonaliści nie popełnili tego błędu.
Nic więc dziwnego, że ta część elektoratu, całkiem zresztą słusznie, odwróciła się od demokratów, podczas gdy nowi właściciele nieruchomości przeskoczyli z pokładów Jabłoka i Sojuszu Sił Prawicowych na łódź Jednej Rosji, gdy tylko zauważyli, że Jawlinski, Niemcow i Chakamada zaczynają tracić wpływy na Kremlu. Bogacze przeszli tam, gdzie przebywała już większość urzędników, bez których nie mógłby się rozwijać rosyjski biznes, w przeważającej większości przeżarty korupcją, a co za tym idzie, zawsze wspierający oficjalne przekupstwo.
Tuż przed wyborami wyżsi funkcjonariusze Jednej Rosji przyznawali otwarcie: „Mamy tyle pieniędzy! Biznes dał nam tak wielkie darowizny, że nie wiemy, co z nimi począć!”. Nie przesadzali. To były łapówki, które znaczyły: „Nie zapomnisz o nas po wyborach, prawda?”. W skorumpowanym kraju biznes jest jeszcze bardziej pozbawiony skrupułów niż tam, gdzie korupcja została zredukowana choćby do tolerowalnego poziomu i nie jest uważana za czyn społecznie akceptowalny.
Do czego więc są potrzebni Jawlinski albo Sojusz Sił Prawicowych? Dla naszych nowobogackich wolność nie ma nic wspólnego z partiami politycznymi. Wolność to swoboda wyjazdu na wspaniale wakacje. Im bogatsi się stają, tym częściej mogą dokądś lecieć, i to nie do Antalyi w Turcji, ale na Tahiti albo do Acapulco. Dla zdecydowanej większości wolność to dostęp do luksusu. Uważają więc, że obecnie wygodniej będzie lobbować na rzecz własnych interesów za pośrednictwem prokremlowskich partii i ugrupowań, z których zdecydowana większość jest niesamowicie skorumpowana. Dla tych partii każdy problem ma swoją cenę; wpłacasz odpowiednią sumę i otrzymujesz taką ustawę, jaka ci pasuje, albo deputowany do Dumy zada właściwe pytanie komuś w Prokuraturze Generalnej. Ludzie zaczynają już otwarcie mówić o „donosach poselskich”. Dzisiaj to najskuteczniejszy sposób pozbycia się niechcianej konkurencji.
Korupcja jest także wytłumaczeniem rozwoju szowinistycznej Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji Żyrinowskiego. To populistyczna „opozycja”, która tak naprawdę nie jest żadną opozycją, ponieważ pomimo skłonności do histerycznych reakcji w wielu sprawach zawsze popiera linię Kremla. Partia ta otrzymuje znaczące darowizny od naszych całkowicie cynicznych i apolitycznych przedsiębiorców średniej wielkości, po czym lobbuje za tymi prywatnymi interesami na Kremlu i w jego przyległościach, takich jak Prokuratura Generalna, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Federalna Służba Bezpieczeństwa, Ministerstwo Sprawiedliwości, a nawet sądy, za pomocą tak zwanych donosów poselskich.
Z tego właśnie powodu LDPR Żyrinowskiego weszło do Dumy zarówno w poprzednim rozdaniu, jak i teraz – dzisiaj ma godne pozazdroszczenia 38 mandatów.
Partia Rodina to kolejna szowinistyczna organizacja. Kieruje nią Dmitrij Rogozin*, ale stworzyli ją kremlowscy spin doktorzy specjalnie na potrzeby tych wyborów. Jej celem jest odebranie głosów umiarkowanych nacjonalistów bardziej ekstremistycznym narodowym bolszewikom. Ona także poradziła sobie znakomicie, uzyskując 37 mandatów.
Nowa Duma jest zorientowana bardziej na rosyjski tradycjonalizm niż na Zachód. Wszyscy popierani przez Putina kandydaci forsowali taką właśnie linię. Jedna Rosja głosiła na przykład, że naród rosyjski został upokorzony przez Zachód, co było otwarcie antyzachodnią i antykapitalistyczną propagandą. W przedwyborczym praniu mózgów zabrakło jednak miejsca na poruszenie kwestii „ciężkiej pracy”, „konkurencyjności” czy „inicjatywy”, a jeśli o tym wspominano, to w bardzo pejoratywnym kontekście. Z drugiej strony wiele mówiono o „rdzennych rosyjskich tradycjach”.
Elektoratowi oferowano patriotyzm o całej gamie smaków, aby każdy wyborca mógł znaleźć ten, który najbardziej mu pasuje. Rodina skupiała się na jego najbardziej heroicznej odmianie; Jedna Rosja opowiadała się za umiarkowanym patriotyzmem; Liberalno-Demokratyczna Partia Rosji pozostała natomiast przy jawnym szowinizmie. Wszyscy proputinowscy kandydaci urządzali wielkie show, modląc się i żegnając, całując krzyże i dłonie popów za każdym razem, gdy tylko dostrzegali kamery. Wyglądało to naprawdę śmiesznie, ale beztroscy wyborcy i tak dali się nabrać. Partie proputinowskie uzyskały większość absolutną w Dumie. Utworzona przez Kreml partia Jedna Rosja zgarnęła 212 mandatów, kolejnych 65 „niezależnych” deputowanych jest pod każdym względem prokremlowskich. W rezultacie otrzymaliśmy system półtorapartyjny, składający się z mocnej partii rządzącej oraz z kilku przystawek o podobnej orientacji.
Demokraci wiele mówili o konieczności stworzenia w Rosji systemu wielopartyjnego z prawdziwego zdarzenia. Interesował się tym osobiście sam Jelcyn*, ale teraz wszystkie ich działania zostały zaprzepaszczone. Nowa konfiguracja Dumy wyklucza poważną debatę polityczną.
Niedługo po wyborach Putin posunął się do obwieszczenia narodowi, że parlament nie będzie miejscem debaty, tylko uchwalania prawa. Cieszyło go, że w nowej Dumie zabraknie miejsca na dyskusję.
Komuniści zdobyli 41 mandatów jako partia i kolejnych 12 dla działaczy komunistycznych, którzy startowali w tych wyborach jako kandydaci niezależni. Muszę zatem przyznać, choć przychodzi mi to z wielkim trudem, że komunistyczni deputowani będą najbardziej umiarkowanym i sensownym głosem naszego parlamentu w jego obecnej czwartej już kadencji. Zostali obaleni zaledwie dwanaście lat temu, a pod koniec roku 2003 stali się wielką nadzieją białych rosyjskich demokratów. W kolejnych miesiącach arytmetyka w Dumie uległa pewnym zmianom, ponieważ deputowani, jak to zwykle bywa, zaczęli migrować z jednej partii do drugiej, niemniej wszystkie akty prawne tworzone przez administrację prezydenta zostały uchwalone przeważającą liczbą głosów. Choć w grudniu 2003 roku Jedna Rosja nie uzyskała większości potrzebnej do zmiany konstytucji (do czego potrzebowałaby 310 głosów), to nie widziała w tym wielkiego problemu. Krótko mówiąc, Kreml „zaprojektował” sobie potrzebną większość konstytucyjną.
Z rozmysłem dobrałam to słowo. Wybory zostały starannie zaprojektowane i przeprowadzone, choć wymagało to licznych naruszeń prawa, czyli mówiąc wprost, ich sfałszowania. Nie mieliśmy jednak najmniejszych szans na zakwestionowanie ich pod jakimkolwiek pozorem, ponieważ biurokraci zdążyli przejąć kontrolę nad całym systemem sprawiedliwości. Nie wydano jednego orzeczenia kwestionującego wyniki wyborów, od Sądu Najwyższego poczynając, po zwykłe sądy miejskie, bez względu na to, jak oczywiste były dowody popełnionych oszustw. To prawne usankcjonowanie Wielkiego Kłamstwa uzasadniono „chęcią uniknięcia destabilizacji kraju”.
Zasoby administracyjne państwa zaangażowano w proces wyborczy dokładnie tak, jak robiono za czasów Związku Radzieckiego. Odnosi się to w niemałym stopniu także do wyborów z lat 1996 i 2000, gdy wybrano Jelcyna, mimo że był już chorym zgrzybiałym starcem. Tym razem jednak administracja prezydencka nie miała żadnych zahamowań. Aparat państwa łączył się z partią Jedna Rosja równie entuzjastycznie jak dawniej z Komunistyczną Partią Związku Radzieckiego (KPZR). Putin wskrzesił system sowiecki, czego nie udało się dokonać ani Gorbaczowowi*, ani Jelcynowi. Jego wyjątkowym osiągnięciem było utworzenie Jednej Rosji przy głośnym wtórze urzędników państwowych, którzy z ogromną radością wstępowali do nowego KPZR, tak bardzo tęsknili za Wielkim Bratem, który wyręczał ich wcześniej w myśleniu.
Jak się okazuje, naród rosyjski również zatęsknił za Wielkim Bratem, ponieważ nie usłyszał choćby słowa otuchy ze strony demokratów. Nie było żadnych protestów. Skradzione komunistom hasła wyborcze Jednej Rosji mówiły o bliżej niesprecyzowanych bogatych krwiopijcach, którzy rozkradli majątek narodowy i pozostawili nas w łachmanach. Slogany te okazały się niezwykle nośne wśród ludzi, ponieważ nie głosili ich już komuniści.
Należy jasno powiedzieć, że w roku 2003 większość naszych obywateli z radością powitała uwięzienie szefa koncernu naftowego Jukos Michaiła Chodorkowskiego*. Jak więc widać, politycy zyskali poparcie społeczne, chociaż manipulacja zasobami państwa w celach politycznych jest niewątpliwym nadużyciem. Ta administracja po prostu nie zostawia niczego przypadkowi.

 
Wesprzyj nas