Autorka tej książki to dendroterapeutka i praktykująca przewodniczka kąpieli leśnych. Podpowiada, jak dzięki obcowaniu z drzewami odzyskać więź ze swoimi korzeniami oraz zatroszczyć się o zdrowie i dobre samopoczucie.


Zanurzenie w las pomoże ci odzyskać zdrowie, spokój i równowagę.

Przyroda jest w stanie dać ci o wiele więcej niż tylko zwyczajną rozrywkę oraz ucieczkę od zgiełku miasta i jego zanieczyszczeń.

Las to źródło życiodajnego tlenu, ale też magazyn niewyczerpanej energii, która oddziałuje na zmysły, psychikę, pracę mózgu i odporność. Możesz w nim odnaleźć także szczyptę magii i poczuć w kontakcie z drzewami odrobinę transcendencji.

Autorka tej książki to dendroterapeutka i praktykująca przewodniczka kąpieli leśnych. Podpowiada, jak dzięki obcowaniu z drzewami odzyskać więź ze swoimi korzeniami oraz zatroszczyć się o zdrowie i dobre samopoczucie.

To pierwsza na polskim rynku pozycja poświęcona wielu metodom leśnych terapii oraz korzeniom tych praktyk.

Dzięki informacjom zawartym w tej książce:

– odbędziesz podróż w przeszłość, poznając korzenie szeroko rozumianej terapii drzewami;
– dowiesz się, czym są kąpiele leśne, a czym dendroterapia, by móc wybrać to, co dla ciebie najkorzystniejsze;
– zyskasz wiedzę o specyfice pracy leśnych terapeutów w naszym kraju;
– otrzymasz wskazówki, które poprowadzą cię do możliwości odbywania samodzielnych praktyk różnych leśnych terapii;
– przygotujesz się do zanurzeń w najróżniejszych typach lasów we wszystkich porach roku;
– przekonasz się, że zaprzyjaźnienie się z drzewami to początek wspaniałej przygody, którą można przeżywać nie tylko w lesie;
– odkryjesz, jak fascynujące są tajemnice nie tylko drzew, ale i krzewów;
– inspirując się zawartymi propozycjami aktywności, zyskasz zdrowie, równowagę psychiczną i poczucie łączności z naturą.

Agnieszka Antosik
Leśna terapia. Jak czerpać zdrowie, energię i spokój z mocy drzew
Wydawnictwo Kobiece
Premiera: 26 kwietnia 2023
 
 


1. Źródło,
czyli parę słów o Szepczącej z Drzewami

Skąd pochodzi Szepcząca z Drzewami?

Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa wiąże się ze straszną roślinką.
Tak właśnie ją zwałam: roślinka. Bałam się jej tak bardzo, że problemem było postawienie mnie w trawie. Lamentowałam wniebogłosy, nie pozwalając wypuścić się z rąk. Gdy zaś śnił mi się koszmar, to moją kołderkę w łóżeczku porastały właśnie one − stały zwartą ścianą i wyrastało ich coraz więcej i więcej. Zbliżały się do mnie i było jasne, że za moment mnie dotkną. Cóż było robić? − biegłam z krzykiem do łóżka rodziców. Ich kołdrę też po chwili porastały te dręczące mnie rośliny. Ale wiedziałam, że gdy zbliżą się niebezpiecznie, to już nie będę sama.
Tą straszną rośliną dręczącą mnie jako kilkulatkę był oset. Wiedziałam, że i pokrzywa jest groźna, ale to kłującego ostu bałam się naprawdę.
Nie pamiętam, na jakim etapie ten lęk zgubiłam, ale stało się to jakoś mimochodem. Każde lato mojego dzieciństwa spędzałam w sadzie i choć nigdy naprawdę nie zamieszkaliśmy na wsi, letnie miesiące spędzaliśmy właśnie tam. Sporadycznie bywałam zapraszana do jakichś zajęć praktycznych, czego z całego serca nie cierpiałam, toteż chętnie czmychałam gdzieś, by nie rzucać się w oczy i w spokoju czytać książki.
W sadzie mojego ojca łatwo było przepaść. Nie miał on nic wspólnego z rzędami przykurczonych karnie drzewek, które widujecie może, przejeżdżając obok współczesnych upraw. Tak naprawdę to nigdy nie był tylko sad. Czasem między drzewami owocowymi rosły też plantacje truskawek, była część, gdzie między drzewami zbierało się porzeczki i agrest.
Przede wszystkim jednak oblicze tego sadu zmieniło posadzenie świerków. Za nimi przyszła cała reszta lasu.
Pojawiły się nie wiedzieć skąd krzaki malin i jeżyn, w całym sadzie kwitła wierzbówka, której obecność po prostu cieszyła. Gdy już wiedziałam, że może być z tego pyszny Iwan Czaj, nie było już ani wierzbówki, ani tamtego sadu. Ale nie uprzedzajmy faktów.
W tym nieco dzikim sadzie nieopodal świerków wysiały się też brzozy. Któregoś dnia jedna z nich została moją przyjaciółką.

Dlaczego zaczęłam szeptać z Drzewami?

Na mojej stronie zawsze piszę o drzewach z wielkiej litery. To naturalny wyraz szacunku dla tych potężnych istot, które w dzieciństwie zostały moimi najukochańszymi przyjaciółmi. Traktowałam je jak bliskie mi osoby, którym mogłam się zwierzyć, przytulić się do nich, poczuć ciepło i zrozumienie. Bardzo tego potrzebowałam, bo byłam bardzo smutną i samotną dziewczynką.
O tym, czym jest zespół Aspergera, dowiedziałam się, dopiero diagnozując swoje własne dziecko. Wtedy zrozumiałam, dlaczego dla mnie jako dziewczynki tak wiele spraw było trudnych, skąd problemy, które dla otaczających mnie wtedy rówieśników w ogóle nie istniały, a jeżeli tak, to nikt tego nie okazywał. Ja byłam lękliwa, nadwrażliwa. Ciężko było mi znaleźć wspólny język z innymi dziećmi, a przed dorosłymi czułam wielki respekt. Na dodatek nie miałam nigdy żadnego zwierzęcia.
No ale miałam przyjaciółkę brzozę.

Jak to się stało za pierwszym razem?

Pewnie zainspirowałam się Anią z Zielonego Wzgórza, którą na przytulaniu się do brzozy przyłapała jej przyjaciółka Diana. W każdym razie brzoza była pierwsza i na długo jedyna. Wszystkie problemy, których nikt by nie zrozumiał, wstydliwe sekrety, wyznania − przytulałam się do jej gładkiego pnia i szeptałam po cichu, oczywiście trwożnie nasłuchując, czy nikt nie nadchodzi, bo zawsze miałam świadomość dziwaczności swego zachowania. Za nic w świecie nie zdradziłabym komukolwiek, że „gadam z drzewem”.
W sumie to ja nie gadałam jak przysłowiowy dziad do obrazu. Miałam poczucie prawdziwej rozmowy, realnego kontaktu. Zawsze odbierałam sygnały, że moja drzewna przyjaciółka cieszy się z mojej obecności, nigdy nie czułam z jej strony zimnej obojętności. Tym sposobem kontakt z brzozą dawał mi zawsze poczucie ulgi, prawdziwego pokrzepienia i opuszczałam przyjaciółkę gotowa na sprostanie temu trudnemu światu, który znajdował się poza sadem.
Mocna więź łączyła mnie też z topolami otaczającymi sad z dwóch stron wysokim i długim szpalerem. Pamiętam je jako gigantki, których potężny szum kojarzył mi się z morzem. Uwielbiałam spacerować pod nimi o zachodzie słońca, które kąpiąc w złocie ich wyniosłe pnie, nadawało scenerii majestat i uduchowienie. Któregoś dnia tropiłam tam sowę, innego jastrząb zrzucił mi pod nogi strzępy jakiejś zdobyczy. Jesienią cudownie było rozgarniać nogami hałdy szeleszczących liści.
Tylko z drzewami owocowymi nie nawiązałam tak bliskiego kontaktu. Były traktowane użytkowo, mój ojciec regularnie przycinał je, obrywaliśmy z nich owoce. Nie były wolne. Było mi ich żal i miałam wobec nich pewne poczucie winy.

Jak odeszłam z raju?

Mijały lata, ja dorastałam i tak naprawdę tęskniłam za obecnością przyjaciół w swym życiu. Gdy skończyłam szkołę podstawową, postanowiłam, że będzie to zupełnie nowy etap w moim życiu nie tylko edukacyjnie. Postanowiłam zacząć grać lepszą wersję siebie, wesołą i towarzyską − koniec z samotnością!
Udało się na tyle, że rzeczywiście pojawiły się w mym życiu szkolne przyjaźnie. Nie byłam sobą, dostosowywałam się do otoczenia, ale wreszcie nie byłam samotna. Drzewa? Stopniowo przestałam je odwiedzać. Miałam przecież koleżanki, plotkowałyśmy, kochałyśmy się w różnych mniej i bardziej wyimaginowanych bożyszczach. Nareszcie nie byłam klasowym outsiderem, tylko jedną z rozkosznie głupich nastolatek i dobrze mi było z tym.
W międzyczasie w dziejach świata też wydarzyło się całkiem sporo. Nastąpiły wielkie przewroty, również ekonomiczne. Sad, który przez lata był podstawowym źródłem utrzymania naszej rodziny, zupełnie przestał być rentowny. A potem jeszcze spłonęły ukochane topole. Ktoś z sąsiedztwa w upalny dzień zaprószył ogień. Nie miałam sił ani ochoty na odwiedziny zgliszczy. Od tej pory jeszcze mniej ciągnęło mnie do tego, co zostało z dawnego sadu − nie chciałam oglądać strat.
Tyle zresztą działo się w moim życiu. Wyjechałam z domu na studia i zaczęłam naprawdę żyć po swojemu. Lata minęły, nim naprawdę powróciłam do drzew.

Wielkie odkrycie dendroterapii

Słowo „dendroterapia” poznałam, będąc dorosłą kobietą, matką dwojga dzieci, która z przyczyn romantycznych porzuciła miejsce, gdzie wiele lat pracowała, co zaowocowało bardzo spełnionym życiem osobistym i… totalną porażką zawodową.
Jak drzewa funkcjonowały w mym życiu pomiędzy dzieciństwem a wiekopomnym odkryciem dendroterapii?
Tak jak w życiu każdego kochającego naturę człowieka. Z radością wędrowałam w czasie wakacji przez górskie lasy, pobyt w nich był nawet bardziej satysfakcjonujący niż zdobywanie górskich szczytów. Wolałam miejsca zadrzewione od tych bez drzew. Gdy zaś pojawiły się na świecie moje dzieci, chodziłam z nimi do parku i wspominając radości własnego dzieciństwa, uczyłam je przytulać się do drzew. Nie było w tym jakichś wielkich uniesień. Z tamtego czasu zapamiętałam przede wszystkim, że najbardziej zadowolona byłam, gdy tulone były brzozy i buki − dziecięce kurteczki nie brudziły się wtedy mchem.
Z racji mojej zaburzonej kariery zawodowej na długo, długo przed nastaniem spowodowanej pandemią tendencji zaczęłam pracować zdalnie. Dzięki dobrym przyjaciółkom z internetowego forum chustujących matek odkryłam, że mogę zarabiać pisaniem. Lata długich i mozolnych tułaczek wokół różnych odmóżdżających zajęć zwanych „copywriterką” odreagowywałam, pisząc blog. Jedna z dobrych duszyczek poznanych na wspomnianym wyżej forum, przeczytawszy parę wpisów, poleciła mnie pewnej redakcji ekologicznej. I tak najpierw zaczęłam pisać tam teksty, a potem zostałam redaktorką naczelną.
Była to na długie lata praca najbardziej satysfakcjonująca, która wiele zmieniła w moim życiu osobistym. Zdobyłam ogromną wiedzę, poszerzyłam światopogląd, zmieniłam na zawsze wiele nawyków, no i… odkryłam słowo „dendroterapia”.
Któregoś dnia jedna z redaktorek podesłała mi zamówiony artykuł. Jego tytuł brzmiał „Przytul drzewo i poczuj się lepiej”.
Gdy dziś wbijemy taką frazę w wyszukiwarkę, wyskoczy nam całe mnóstwo mniej i bardziej poważnych tekstów. Wtedy ten tekst był dla mnie czymś przełomowym.
Koleżanka oparła swój tekst na jakimś źródle zagranicznym. W naszym kraju wielki powrót do drzew miał dopiero nastąpić. Jeszcze nie ukazała się kultowa książka Petera Wohlebena, jeszcze nikt nie znał pojęcia „kąpiele leśne”. Tekst zawisł na naszym portalu i zrobił wielką furorę, a w mojej głowie rozpętał prawdziwą burzę.
Przeżywałam wtedy czas wielkiego powrotu do korzeni. Coraz więcej czasu spędzałam poza miastem, na polach, na łąkach, w szeroko rozumianej dziczy. Zaczęłam zbierać zioła, wkręciłam się w dziką kuchnię. Przede wszystkim jednak razem z własnymi dziećmi powróciłam ku swemu dzieciństwu. Nie mogłam już zabrać ich do sadu z mojego dzieciństwa, bo prawie zupełnie przestał istnieć. Część, w której rosła moja przyjaciółka brzoza, została wykarczowana.
Obecnie jest tam pole, na którym rośnie zboże, a pośród tego zboża stoją trzy brzozy i dąb. Gdy mój ojciec wydzierżawił to pole sąsiadowi, nie pozwolił ich wyciąć.
Jestem mu za to bardzo wdzięczna − jedna z tych brzóz to moja stara przyjaciółka.

Jak narodziła się Szepcząca z Drzewami?

To było nieuchronne − coraz więcej publikacji pojawiało się w sieci i księgarniach. Zaczęłam zgłębiać temat drzewnych terapii, czytając zachłannie, no i coraz częściej zanurzałam się w głąb lasów. Początkowo pretekstem były wyprawy zielarskie lub wywożenie w dzicz rodziny. Szybko jednak stwierdziłam, że ziół zbieram więcej, niż potrzebuję, a wyprawy do lasu nabierają zupełnie nowej jakości, gdy udaję się na nie zupełnie sama.
Nie przestawałam marzyć o tym, by nie tylko czytać o ludziach, którzy „z drzewami mają tak jak ja”, ale naprawdę ich spotkać. Śledziłam na bieżąco strony dendroterapeutów i przewodników leśnych kąpieli. Nie było ich wtedy jeszcze wielu i działali na tyle daleko w Polsce, że wyprawa na wspólny spacer stanowiła dość duże wyzwanie. Kiedy więc odkryłam, że jeden z nich działa w Poznaniu, nabrałam wielkiej nadziei, że moje marzenie wreszcie się spełni.
Któregoś dnia Adam Suwart, stojący za tajemniczą jeszcze dla mnie wtedy Dendroterapią Poznań, ogłosił nabór na kurs dla przewodników leśnych kąpieli. Dowiedziałam się o nim za późno, ale napisałam tak pełen desperacji mail, że udało się − w lutym 2020 roku w poznańskim lesie nad jeziorem Rusałka spotkałam się z żywymi ludźmi, z którymi wreszcie mogłam porozmawiać otwarcie o swej relacji z drzewami. Było to zresztą fantastyczne spotkanie nie tylko z ludźmi, ale również z sosnami, bo to ich dobroczynnemu działaniu zostały poświęcone pierwsze zajęcia naszego kursu. Wróciłam oszołomiona, niesamowicie dotleniona i z wielkim apetytem na więcej. Odliczałam dni do kolejnego spotkania i studiowałam materiały przysłane nam przez Adama.
A potem przydarzyła się pandemia, a wraz z nią zakaz wejścia do lasów. Nasz kurs został gwałtownie przerwany.
Postanowiłam dokształcać się na własną rękę i szukać informacji. Ponieważ jednak znacznie lepiej przyswajam wiedzę, gdy ją przetwarzam, postanowiłam wszystko zapisywać. By zaś rzecz nie skończyła się na samym postanowieniu, stworzyłam stronę na Facebooku.
Zawsze to trochę głupio coś zacząć i porzucić, jeżeli ktoś jest świadkiem naszego słomianego zapału, prawda?
Nie zapraszałam nikogo do polubienia strony, stwierdziłam, że jeżeli będzie dobra, ludzie sami przyjdą.
I tak zaczęły dziać się cuda. Jednym z nich jest ta książka, którą trzymacie w ręku.
O reszcie opowiem wam na dalszych jej stronach.

2. Drzewiej,
czyli nasi przodkowie i drzewa

Zawsze, gdy zaczynam spacer o charakterze kąpieli leśnej, nie mogę się oprzeć refleksji, jakim absurdem jest fakt, że potrzeba nam przewodników do nauki zrelaksowania się wśród drzew. Podbijamy kosmos, pokonujemy coraz wymyślniej ewoluujące wirusy, a zatraciliśmy to, co dla naszych przodków było oczywistością − łączność z naszym instynktem, który wiódł nas właśnie ku drzewom.
Jak to drzewiej bywało?

Axis mundi − Drzewo Życia

Czy jest na tym świecie kultura, która u swego zarania nie bazuje na micie o Drzewie Życia? Gdziekolwiek się zwrócimy, w jakąkolwiek stronę świata i jakikolwiek czas się udamy, zawsze znajdziemy tam motyw drzewa, które jest początkiem życia, łącznikiem między światami, rodzajem kosmicznego wspornika niebios. Taką oś świata zwie się axis mundi.
Czemuż się dziwić? Drzewo ze swą koroną, pniem i korzeniami stało się dla ludzi uniwersalnym i czytelnym zobrazowaniem porządku świata − „przeznaczone, by łączyć niebo i ziemię”, jak wyczytałam w jednym z opracowań.
Człowiek wznoszący wzrok ku niebu zahaczał nim o korony drzew, co budziło w nim tęsknotę, by wzbić się wyżej, ponad ziemskie ograniczenia. Nasuwało to myśl o nieśmiertelnych, których te ograniczenia nie dotyczą. Same zaś drzewa kojarzyły się z drabiną, która może to umożliwić. Stąd zresztą szamańskie praktyki z różnych stron świata, w których obecność drzew była nieodzowna.
Korzenie drzew z kolei stanowiły wzorzec wsparcia, ugruntowania. W wielu kulturach to właśnie wśród nich kobiety zakopywały łożys­ka, narodziny kolejnego potomka czczono zaś posadzeniem młodego drzewa, które miało być dla nowego człowieka inspiracją i wsparciem. Zapatrzony w nie, czerpał cenne lekcje, na przykład o wartości korzeni, bez których nie ma mowy o rozwoju.
U źródeł życia duchowego i kulturowego współczesnego człowieka stoi więc drzewo, choć dziś często o tym nie pamiętamy i traktujemy je czysto materialnie. Wystarczy jednak pobieżna nawet wycieczka w mitologie kręgu kultury praindoeuropejskiej, byśmy te drzewa stanowiące o porządku świata odnaleźli.
Jednym z najbardziej wyrazistych przykładów takich drzew w kulturze jest nordycki Yggdrasil − jesion łączący aż dziewięć światów umiejscowionych na trzech poziomach. Niewiele wiemy tak naprawdę o mitologii słowiańskiej, aczkolwiek przeżywamy właśnie okres wzmożonego zainteresowania wierzeniami naszych przodków. Dzięki temu możemy wczytać się w wiele mniej lub bardziej udanych prób rekonstrukcji, a w znakomitej większości z nich odnajdziemy informację, że najbardziej czczonym przez Słowian drzewem, będącym początkiem wszelkiego istnienia, był dąb. Jako oś świata łączył ze sobą świat zmarłych, żywych i boski. Długowieczność tego drzewa czyniła je w oczach ludzi wręcz nieśmiertelnym, nic zatem dziwnego, że to ono stało się dla nich oczywistym symbolem potęgi i wieczności. Napotyka się źródła, które twierdzą, że owym najważniejszym drzewem Słowian był jawor, ale rzadziej.
Nacechowane znaczeniami biblijne drzewa Edenu, rodem ze starożytnej Grecji hesperyjskie jabłonie, drzewa celtyckich druidów, które dały początek oghamowi, wczesnochrześcijańskiemu alfabetowi, czy wreszcie drzewa będące bohaterami licznych baśni z całego świata − są z człowiekiem od zawsze jako gwarancja trwałości ładu tego świata, źródło natchnienia i wsparcia. Problemy zaczęły się dopiero od momentu, gdy zaczęto je traktować czysto materialistycznie.

Kiedy drzewa były bogami

Oczywiście to wielkie uproszczenie − bóstwa bóstwami, a ich święte drzewa swoją drogą. No i przecież nie wszystkie drzewa były otoczone kultem. Znakomita ich część była traktowana praktycznie, ba, wręcz rabunkowo. Nasi przodkowie potrzebowali przecież drewna i nie wahali się go pozyskiwać. Ale były też miejsca nietykalne i tam zaczynała się właśnie sfera sacrum.
Ustaliliśmy już, że jeżeli chcemy powrócić do początków, takiej podróży nie sposób wyobrazić sobie bez towarzyszenia w niej drzewom. To one pomogą zrozumieć nam dawnych ludzi i − kto wie? − być może odkryjemy, że dzisiejszy powrót do łączności z drzewami, czy to w postaci kąpieli leśnych, czy dendroterpii, to nic innego jak dojście do głosu tego, co dla naszych przodków było oczywiste, czyli intuicji.
Sakralna rola drzew nie ograniczała się do bycia bohaterami opowieści mitycznych. Żywe drzewa otaczające ludzi pełniły różnorakie role w ich życiu religijnym. Takie właśnie drzewa były nietykalne, otaczane boską czcią i chronione. Mogło to stać się ich udziałem z różnorakich przyczyn.
Kto z nas nie słyszał o świętych gajach, miejscach czczenia bóstw starszych od zwyczaju stawiania im świątyń? Ariowie, Irańczycy, Grecy, Rzymianie, Germanie, Bałtowie, Celtowie i rzecz jasna Słowianie − kultury pozornie tak sobie odległe, a nim nastała chrystianizacja, doskonale tożsame w celebrowaniu swej religijności w otoczeniu drzew.
Czasem gaje poświęcone były konkretnym bóstwom, czasem zaś łączyły ludzi z duchami zmarłych przodków. Zawsze były obszarem świętym, w którym można było szukać kontaktu z siłą wyższą, modlić się bądź wyczekiwać wizji. Bezcenna domena naszych przodków, do której nie można było wtargnąć bez przygotowania − wiele źródeł opisuje specjalny rytuał przejścia, konieczny, aby odciąć się od profanum, stać się godnym sacrum i posiąść moc wejścia między duchy. Podczas przebywania w tej drugiej sferze czas się zatrzymywał i wszystko to, co miało związek z codziennością, zostawało za granicami gaju. Te, wytyczone specjalnym płotem, czasami nawet strzeżone przez bramy, broniły miejsca nietykalnego.
Różne były gaje, rozmaite uwarunkowania ich sakralnego charakteru. W Bułgarii zatem za święte uznawane było tylko miejsce, w którym współistniały trzy elementy: drzewo, woda oraz kamień. Miejsca świętych gajów Słowian rozpoznawano zaś po obecności kurhanów. Niezależnie od tego, jak wyglądały, zawsze jednak były to obszary nietykalne − w wodach nie łowiono ryb, z drzew nie urywano nawet gałązki ni listka. W efekcie święte gaje były wspaniałą manifestacją nieskrępowanych sił przyrody, miejscem, gdzie mogły one działać z całą swoją mocą. Powszechnie wierzono, że wizyta w świętym gaju była nie tylko okazją do celebrowania życia religijnego, ale i szansą na uleczenie wszelkich ran − zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych (stąd zresztą wiązanie etymologii słowa „gaj” z „gojeniem”). Podsumowując: rola natury w świętym gaju była nie tylko sakralna, ale też terapeutyczna, co wtedy wiązano z działaniem magicznym tego miejsca.
Nie tylko gaje były jednak święte. Pojedyncze drzewa, zwłaszcza jeżeli były to dęby, sakralizowane zostawały uderzeniem pioruna wiązanego z męskim bóstwem. Czy to autorytet greckiego Zeusa, zaś u Rzymian Jowisza, czy też germańskiego Thora lub Donara, celtyckiego Taranisa, połabiańskiego Prowe, no i oczywiście słowiańskiego Peruna i Perkuna Bałtów − naznaczenie piorunem czyniło drzewo nietykalnym i otaczanym kultem. Kojarzona z żeńskimi bóstwami opiekuńczymi była zaś najczęściej lipa. Niezależnie od tego, jakiego gatunku drzewo zostało uznane za święte, zyskiwało szczególną rolę integrującą dla ludzi poszukujących u niego ochrony i wsparcia. Pod takimi właśnie drzewami odprawiano obrzędy, sprawowano sądy, poszukiwano wizji, drzemiąc lub medytując w ich cieniu. Moc świętych drzew była na tyle silna, że potrafiły jednoczyć pogan opierających się nawałowi napływającego chrześcijaństwa. Z drugiej strony utrata uświęconego drzewa bywała ciosem przełamującym opór. Tak było na przykład, gdy w 723 roku święty Bonifacy ściął święty dąb poświęcony Thorowi, łamiąc tym samym siłę germańskich plemion opierających się chrystianizacji.
Kultowi drzew, w jakiejkolwiek występował postaci, położyli więc kres chrześcijańscy misjonarze. Ale czy można rzec, że w swej gorliwości odnieśli sukces? Jeszcze w XV wieku oficjalne pisma kościelne surowo potępiały zbieranie się i sprawowanie pogańskich obrządków, grożąc za takowe praktyki odmową chrześcijańskiego pochówku. Co tam dawne wieki! Święte gaje w dawnym tego pojęcia znaczeniu spotkamy jeszcze w Indiach, gdzie w stanie Maharasztra znajduje się wciąż około dwustu takich miejsc poświęconych Matce Ziemi.
Spotkamy je również o wiele bliżej niż w Indiach. Co jakiś czas w sieci krążą czarno-białe zdjęcia dokumentujące kult świętych drzew gdzieś na terenie dawnej Rosji. Nie odradzające się silnie ruchy neopogańskie, lecz starsi ludzie uwiecznieni na nich pielgrzymują w głąb lasu, gdzie przytulają się do drzew i oddają im cześć. Wracają do nich jak do starych przyjaciół. Zdjęcia pochodzą z ubiegłego wieku.
A jak jest teraz? Obiecuję do tej kwestii wrócić.

Kiedy drzewa były towarzyszami

Dawne obrządki religijne miały mniej oficjalny i uroczysty charakter od tych, które wprowadził w ludzkie życie Kościół chrześcijański. Świat bogów i duchów funkcjonował w codziennym życiu zwykłego człowieka. Istoty te były towarzyszami ludzkiej doli i niedoli − dlatego właśnie tak trudno było wykorzenić przejawy ich kultu. Trwały więc sobie w najlepsze równolegle z oficjalnie wyznawaną religią lub bywały przez nią wchłaniane i adaptowane na potrzeby nowego.
Wiele wspomnianych obrządków związanych było z drzewami, które stawały się w związku z tym istotami towarzyszącymi, wiernymi przyjaciółmi. Szło się do nich w razie potrzeby lub dbało o to, by ich obecność była czymś oczywistym, bo stwarzało to poczucie bezpieczeństwa.
Drzewem zawsze jednoznacznie kojarzonym pozytywnie była lipa, wedle wierzeń omijana przez pioruny, stąd chętnie goszczona w obejściu. W wielu kulturach sadzona po narodzinach, zwłaszcza dziewczynek (w przypadku chłopców bywał to dąb lub jesion, zależnie od regionu), była wierną towarzyszką, drzewem od zawsze błogosławionym przez łaskawe boginie. Stąd płynęło przekonanie o jej mocy chroniącej, najpierw przed złymi duchami i czarownicami, a w czasach późniejszych − przed diabłem. Sadzono więc lipę nie tylko przy domostwach, ale i na granicach, wokół świątyń i żalników. Czy to życie, czy śmierć, kołyska czy trumna, magia ochronna tego drzewa była nie do przecenienia. Było ono tak potężnym talizmanem, że w zasadzie na każdym etapie ludzkiego życia i w każdej dziedzinie po niego sięgano. Strażniczki świętych źródeł i studni, żywe gwarancje szczęścia i dobrostanu, opiekunki zakochanych i portale ku światom dostrzegalnym tylko „trzecim okiem” − hojnie darzące lipy cieszyły się szacunkiem i ochroną. „Kto starą lipę zetnie, niech się spodziewa, że ktoś wkrótce umrze”, wierzono.
Innym stałym mieszkańcem obejścia był czarny bez. Strażnik podziemnego świata, tak niezbędny dla ochrony domu, że lokalizację dawnych ludzkich osiedli ułatwia właśnie obecność rosnących tam krzewów. Być może wymarły wsie i odeszli ich mieszkańcy, ale dzikiego bzu nikt nie ośmielił się niszczyć. Powszechnie wiadomo było bowiem, że uszkodzenie krzewu uwalnia uwięzione pod jego korzeniami zło. Ros­nący zaś w spokoju stróż domostwa darzył wieloma błogosławieństwami. Można było poprosić go o odebranie bólu lub choroby, zależnie od przypadku w połączeniu ze stosownym rytuałem lub zaklęciem. Pomoc nie nadchodziła tylko wówczas, jeżeli przypadek był beznadziejny.
Drzewa uzdrawiające to temat na osobną obszerną rozprawę. Pomijając już właściwości przypisywane konkretnie danym gatunkom, wszelkie okazy wiekowe, o niesamowitych kształtach lub naznaczone Perunowym znamieniem, były odwiedzane przez chcących uzyskać od nich jakiś dar pielgrzymów. Na ich gałęziach, w celach ofiarno-proszalnych, wieszano kawałki tkanin, a nawet całe koszule, zapaski i chustki. Składano też dary, często w postaci regionalnych potraw. Warto zauważyć, że zwyczaje pielgrzymowania do uzdrawiających drzew nie należą do odległej przeszłości − dopiero w 2017 roku huragan Ksawery unicestwił żywot cudownej lipy w Cielętnikach pod Częstochową. Wcześ­niej dobrostanowi pomnikowego drzewa zagrażali pątnicy wierzący, że ogryzanie jego kory pozbawi ich problemów natury dentystycznej. Wiek XXI wraz ze wszystkimi jego zdobyczami nie umniejszył siły kultu cielętnickiej lipy, którą trzeba było chronić specjalnym płotkiem.
Do przeszłości niestety odeszły jednak drzewa o funkcji rodowej, zwane Zapisami. Rosnące w centralnym miejscu osad, pełniły funkcje nośnika pamięci o dziejach, ciesząc się opinią drzew świętych. To pod ich koronami zasiadała rada starszych wioski. Modląc się w tym miejscu, ludzie zyskiwali wsparcie duchów przodków, którzy przed wiekami pod tym właśnie drzewem szukali rady i natchnienia. Drzewo łączące dawne z nowym, przeszłość z teraźniejszością integrowało też samych mieszkańców, którzy w uświęconym pamięcią o wiekach miejscu odbywali narady, sprawowali sądy, szukali rozwiązań. Tak istotne w życiu wsi drzewo Zapisu nie mogło obumrzeć. Dlatego zawsze obok sadzono następcę. Do dziś można zobaczyć pozostałości orientacji niektórych miejscowości „wokół drzewa”. W jego bliskim sąsiedztwie zaś lokalizowano najważniejsze dla społeczności instytucje: świątynię, radę gminy albo siedzibę wójta, no i oczywiście gospodę, a dawniej też banię, czyli łaźnię.
Z niektórymi drzewami dawni ludzie mieli relacje bardziej złożone. Szczególnym rodzajem trudnej przyjaźni darzono wierzby, drzewa o dwuznacznej reputacji. Wierne towarzyszki na wiejskich drogach, obficie dziuplaste i gęsto zamieszkane, budziły spory respekt. Licho wie przecież, co mogło siedzieć w drzewach tak pełnych zakamarków.
I rzeczywiście siedziało. Nie od razu licho. Najpierw był to Weles, bóg podziemi, cyklu wegetacyjnego i poezji. Lubiące brzegi wód wierzby, często kojarzone z wrotami ku zaświatom, idealnie pasowały do tego niepokojącego boga. Gdy chrześcijaństwo wyparło kult Welesa, a w wierzbach ewidentnie nadal wrzało niespokojne życie, uznano, że zamieszkuje je diabeł, a nawet cały legion diabłów. Rezydenci wierzbowych zakamarków zawsze byli potencjalnym zagrożeniem, szczególnie po zmroku. Mądry człowiek zatem unikał okolic porośniętych przez te drzewa. Czy jednak można było uniknąć powrotu z pola obsadzoną wierzbami drogą? Nic dziwnego, że często uczciwi chłopi nie trafiali od razu do domów. Psotni mieszkańcy wierzbowych dziupli potrafili tak omamić zmęczonego człowieka, że prosta droga, zamiast do chałupy, wiodła prosto do karczmy.
Nie da się zaprzeczyć, wszystko mogło zdarzyć się w porośniętej wierzbami okolicy − jakiekolwiek by to wierzby były. Te ogławiane użyczały schronienia diabelskiej czeredzie, te nadwodne upodobały sobie brzeginki, topielice i dziwożony. Był to niewątpliwie niebezpieczny w swych kaprysach ludek. Z drugiej strony były to strachy może i psotne, ale oswojone, ba, czasem wręcz zaprzyjaźnione. Wierzono więc, że wierzbowe diabły szkodzić szkodzą, ale tylko bogatym, a ze swoimi starają się żyć pokojowo.
Mimo więc ciągot do szatańsko-demonicznego towarzystwa wierzby nie były drzewami zwalczanymi. Ich niesamowitą wręcz żywotność znali wszyscy ci, co je ogławiali, a potem wykorzystywali wierzbowe witki do licznych celów praktycznych oraz rytualnych. Witalność wierzb uczyniła je wielokrotnie symbolem odradzającego się życia, a że nie było to drzewo tak jednoznacznie pozytywne jak wspominana tu lipa, wiązano je z rozmaitymi konkurentkami Matki Ziemi, bardziej niepokojącymi, choć zawsze jak ona płodnymi. Stąd cała mnogość najbardziej wyszukanych obrzędów kobiecych z wierzbą w roli głównej. Ich celem było oczywiście wzmożenie płodności, a czasem nawet zaangażowanie drzewa w opiekę nad dzieckiem, którego matka nie była kobietą zamężną.
Łaskawe, niepokojące, pożyteczne i z respektem omijane, drzewa były czymś więcej niż elementem krajobrazu, ludzi łączyły z nimi więzi. Ich siła była tak ogromna, że nawet ekspansywna, a nieprzychylna drzewom religia chrześcijańska nie zdołała ich do końca zerwać.

Pogańskie drzewa w obrządkach chrześcijańskich

Oczywiście jako najoczywistsze skojarzenie narzuca się tu choinka, bo cóż ustrojone iglaste drzewko ma wspólnego z narodzinami Jezusa w Palestynie? Jednak wielu świętującym Boże Narodzenie obcy jest rodowód zwyczaju ubierania i oświetlania drzewka pośród najciemniejszych dni roku.
A jest to rodowód stricte pogański, podobnie jak termin obchodów świąt Bożego Narodzenia. To w grudniu celebrowano przesilenie zimowe, a jednym z elementów obchodów święta była wyprawa do lasu po wiecznie zielone drzewko symbolizujące triumf życia. Dlatego też Kościół zwyczaj ten surowo tępił, ba, posuwano się nawet do karania opornych. Pod koniec IV wieku n.e. cesarz Teodozjusz zabronił kultywowania tradycji ozdabiania i czczenia świętych drzew, uznawszy to za grzech przeciw przykazaniu „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”. Z racji jednak trudności w wyrugowaniu zwyczaju strojenia świątecznego drzewka choinka została okrzyknięta w końcu symbolem Chrystusa jako światła świata. Co ciekawe, nie przeszkadzało to jednocześnie potępiać wszelkich innych drzew iglastych jako „tych, wśród których czarownice odprawiają swe tańce, a sam diabeł lubi zaszyć się w gałęziach”.
Łaskawszym okiem nowa wiara spoglądała na lipy. Te, wcześniej łączone z boginiami, takimi jak Afrodyta, Wenera, Frigg czy Łada, teraz nawiedzane były przez Matkę Boską, która jak ta Świętolipska czy Gietrzwałdzka, właśnie na lipie lubiła się objawiać. Taka protekcja chroniła lipy od toporów gorliwych misjonarzy, podobnie jak reputacja drzewa, które udzieliło schronienia świętej rodzinie uciekającej przed gniewem Heroda. Wierzono, że to właśnie przed lipą diabeł ucieka „jak przed samą wodą święconą” oraz że wspomożone jej obecnością modlitwy są przez Matkę Boską chętniej wysłuchiwane. Czasem tylko sytuacja wymykała się spod kontroli i jak we wsi Osojnik pod Severinem, większą czcią niż Maryjną kaplicę darzono lipę, pod którą ona stała. Na ów oburzający fakt skarżył się XII-wieczny duchowny w liście kierowanym do samego papieża.
Drzewa bywały więc niebezpieczne dla nowej wiary, nawet jeżeli zmieniały pogańskiego mieszkańca na tego rodem z Biblii.
Wspominane już wierzby, które po Welesie schronienia udzieliły diabłu, uwalniały się od jego kłopotliwej obecności podczas Niedzieli Palmowej. Wtedy to przecież ich ucięte bazie doznawały zaszczytu bycia ważnym elementem kościelnej celebry. Poświęcone wierzbowe palmy były czymś znacznie więcej niż tylko ozdobą stołu wielkanocnego. Stanowiły artefakt mocy ochronnej tak potężny, że nie było siły, której by nie były w stanie się przeciwstawić. Czy to choroba, kataklizm, źli ludzie, czy też jakiekolwiek inne nieszczęście, zatknięte w polu, obejściu czy chałupie bazie chroniły zarówno ludzi, jak i ich zwierzęta.
Dziś oczywiste w roli wielkanocnej palmy wierzbowe gałązki stały się jedynie tradycyjnym elementem dekoracyjnym.
Bezrefleksyjnie podchodzi się również do rozszarpywania brzóz zdobiących cztery ołtarze podczas procesji Bożego Ciała. Wierni niosący do domów brzozowe gałązki odprawiają obrządek o rodowodzie czysto pogańskim i magicznym. Zgodnie z tradycją, uświęcony obecnością na ołtarzu brzozowy talizman ma służyć wielorakiej ochronie: przed piorunami, nieurodzajem, chorobami, czarami, a nawet… przed kretami albo złymi duchami. Zupełnie jak podczas pogańskiego święta Stada czy wszelkich innych przesileniowych świąt, gdy w celach ochronnych brzozowymi gałązkami nie tylko majono całe obejścia, ale również paradowano z nimi podczas obrzędowych procesji.
Elementy kultu drzew przetrwały zatem, choć najczęściej w formie szczątkowej i pozbawionej wszelkiego uduchowienia. Drzewa w obrządkach chrześcijańskich są elementem czysto tradycyjnym, którego pochodzenia nikt nie docieka.

Las − schronienie i opoka

Kiedy podczas pierwszej fali pandemii władze zakazały spacerów po lesie, znajoma opublikowała na Facebooku kultowy status: Las to moja świątynia, apteka i kuchnia. Nie możecie mi zabronić tam wchodzić.
Marta Jermaczek-Sitak, będąca autorką tych słów, to znana edukatorka przyrodnicza, której życie w bliskości z naturą może nasuwać skojarzenia z tym, jak żyli na co dzień nasi przodkowie, i jeszcze wam o niej w tej książce opowiem. Ale później! Wróćmy do jej wyżej przytoczonych słów.
O tym, że las był świątynią dla naszych przodków, już wspomniałam. Zajmijmy się zatem kwestią apteczną i kuchenną. Nasi przodkowie żyli w naturalnych lasach, dla których charakterystyczna była bioróżnorodność, a co za tym idzie, bogactwo roślin leczniczych i jadalnych. Zwłaszcza w okresie wczesnej wiosny las ofiarowujący młode liś­cie, pędy, kłącza i korzenie pełne skrobi, a jesienią owoce leśne i grzyby był wielkim wsparciem. Kwestia zaopatrzenia spiżarni była często wyzwaniem na skalę życia i śmierci. Nie ukrywajmy − bardzo wielu z nas wywodzi swoje korzenie z chłopstwa, a dla tej warstwy właśnie prawo do korzystania z dobrodziejstw lasu było często kwestią przetrwania. Wypas bydła na terenach leśnych, bartnictwo, pozyskiwanie owoców runa leśnego oraz pobieranie suchego drewna opałowego − o prawo do tych przywilejów chłopi musieli walczyć, w walce tej posuwając się często do przekraczania dozwolonych prawem granic. Kłusownictwo, pozyskiwanie jako drewna opałowego zdrowych drzew było (i nadal bywa!) rzeczywistością, której charakter kształtowało brutalne prawo przetrwania.
Do przetrwania naszym przodkom potrzebny był jednak las nie tylko w roli miejsca rabunkowego pozyskiwania surowców. Z jednej strony postrzegany jako miejsce dzikie i nieprzyjazne, obszar zamieszkiwany przez groźne demony, czarownice, błądzonie i dziwożony, las był jednocześnie gwarantem bezpieczeństwa podczas licznych burz historycznych. Pozwalał wierzyć, że armie wroga nie wnikną w głąb kraju zbyt łatwo. Gdy zaś dochodziło do okupacji i walk, zamknięte i przepastne przestrzenie leśne pozostawały jedynymi miejscami, gdzie można było zachować wolność. Dawały schronienie zarówno ludności cywilnej, jak i powstańcom oraz bojownikom o wolność.
Wnikając w dzieje naszego narodu, wczytując się w kroniki, zawsze znajdziemy w nich opis początków naszej gęsto zalesionej państwowości. Wszechobecność przepastnych puszcz przesądzała o sile obronnej naszego państwa, a zarazem stanowiła wyzwanie, jakim było podróżowanie i komunikowanie się. Las jawi się więc w zapisach dziejopisarzy zarówno jako sprzymierzeniec, jak i antagonista.
Niemniej dopóki historia pozostaje burzliwa, dopóty las jest przede wszystkim opoką i wsparciem. Przejmujące są świadectwa ludności żydowskiej prześladowanej podczas drugiej wojny światowej, w lesie właśnie znajdującej wsparcie i ochronę. Oszacowano, że w lasach w tym czasie ukrywało się od pięćdziesięciu do osiemdziesięciu tysięcy Żydów. A nie byli oni przecież jedynymi, którzy wśród drzew znaleźli swój azyl. Ich relacje są jednak szczególnie uderzające, bo wchodzili w środowisko najczęściej zupełnie sobie obce. Tym bardziej przejmujące są świadectwa, w których przyjacielem jest zupełnie dzika flora i fauna, a jako najzajadlejszy wróg jawią się udomowione zwierzęta i zezwierzęceni wojną ludzie.
Nie ma w historii ludzkości momentu, w którym można byłoby się obyć bez lasu.

 
Wesprzyj nas