Wkraczamy w erę nieustannie tlącego się konfliktu, a po tym, jak w XXI wieku wojna wyszła z okopów, wszystko może stać się bronią. Nawet my.


Tam, gdzie kiedyś walczyły regularne oddziały, teraz ścierają się ze sobą armie prawników, bankierów i hakerów.

Szara strefa między dyplomacją a otwartym konfliktem powiększa się nieustannie.

Mark Galeotti przekonuje, że świat globalnych powiązań i zaawansowanych technologii daje graczom wachlarz zupełnie nowych możliwości.

Wystarczy popatrzeć na rosyjskich trolli i boty, bilionowe chińskie inwestycje czy nieustającą inwigilację.

Bo po tym, jak w XXI wieku wojna wyszła z okopów, wszystko może stać się bronią. Nawet my.

 
Mark Galeotti
Wszystko jest wojną. Jak mocarstwa zrobiły z ciebie broń
Przekład: Arkadiusz Romanek
Wydawnictwo Znak
Premiera: 24 kwietnia 2023
 
 

Wprowadzenie

Wyobraź sobie, że któregoś wieczoru nagle zaczynają gasnąć światła. Pociągi nieruchomieją na torach, fabryki pracujące na trzy zmiany wyłączają maszyny, a nastolatki w całym kraju wściekają się, bo nie mogą się połączyć z Internetem. Później okaże się, że hakerzy przez ponad rok przygotowywali się do tego dnia, planowali sprytne ominięcie ogromnej liczby blokad i zabezpieczeń, kopii zapasowych i systemów ochronnych, które miały zabezpieczać sieci energetyczne zaopatrujące wschodnią i zachodnią część Japonii. Wprawdzie turbiny wiatrowe oraz elektrownie – jądrowe i na pali­wa kopalne – nadal produkują prąd, ale nie da się go nigdzie dostarczyć. Sieci przesyłowe w kraju przestały działać. Minie czterdzieści osiem godzin, zanim złośliwe oprogramowanie zostanie ostatecznie usunięte i uda się zrestartować systemy. Dwie doby, które przypomną ludziom, jak bardzo są oni zależni od stabilnych oraz – a może przede wszystkim – niezawodnych źródeł zasilania.
Można powiedzieć, że to bezkrwawy atak. Choć nie do końca. Na szpitalnych oddziałach intensywnej terapii odnotowuje się kilka zgonów, bo zapasowe generatory nie były w stanie podtrzymać aparatury lub zostały włączone za późno. Siedemdziesiąt jeden osób ginie w wypadkach drogowych z powodu niedziałającej sygnalizacji świetlnej. Mamy też do czynienia z długą serią zupełnie niepotrzebnych tragedii, do których dochodzi w banalnych – wydawałoby się – okolicznościach. Ludzie spadają ze schodów, zaskoczeni nagłym brakiem światła. Pewien mężczyzna dostaje ataku paniki w zablokowanej windzie w Osace, wydostaje się z niej, po czym wyskakuje z okna wieżowca.
Kogo wzywasz w sytuacji naprawdę wielkiego kryzysu zagrażającego bezpieczeństwu narodowemu? Wojsko wychodzi na ulice w reakcji na wtórne efekty ataku. Jedną z konsekwencji tej decyzji jest to, że armia nie może wziąć udziału w ćwiczeniach Keen Sword, które Japońskie Siły Samoobrony miały właśnie przeprowadzić we współpracy z Amerykanami. Zamiast tego żołnierze zajmują się dostarczaniem generatorów do domów opieki lub wspomagają policję w patrolowaniu ulic, by chronić obywateli przez serią sporadycznych brutalnych grabieży.
Rząd szybko ogłasza, że kraj stał się celem ataku, choć na początku nie jest do końca jasne, jak to się stało, a tym bardziej kto za to odpowiada. Przez kilka następnych miesięcy opinia publiczna jest jednak karmiona ekscytującymi doniesieniami medialnymi – wywołującymi wrogość i ostre reakcje – o korupcji, a zwłaszcza o zaniedbaniach w zakresie obsługi i kontroli bezpieczeństwa infrastruktury w kraju. Przez jakiś czas ludzie nie są pewni, czy mogą wierzyć w te pogłoski, ale po pewnym czasie, gdy wycieka zhakowana korespondencja elektroniczna, nikt nie ma już wątpliwości, że winę za wszystko ponoszą pracownicy administracji. Ministrowie byli bowiem ostrzegani, że przestarzałe systemy zasilania oraz zbyt wolne tempo kosztownej rozbudowy i unowocześniania grożą kata­strofalnymi kaskadowymi awariami sieci elektroenergetycznych. Najgorsze, że e-maile nie są żadną fałszywką. Okazują się prawdziwe. Rzecznicy prasowi firm energetycznych dwoją się i troją, aby zwrócić uwagę na kontekst tej korespondencji – dowodzą, że oprócz ostrzeżeń pojawiały się również opinie potwierdzające, że system jest solidny i „odpowiada stawianym mu wymaganiom”. Wszystkie te wyjaśnienia brzmią jednak mało przekonująco i wyglądają na próbę przerzucenia odpowiedzialności, zwłaszcza że później się okaże, że niektóre dokumenty zostały usunięte z rządowych systemów komunikacyjnych.
Z zewnątrz wygląda to tak, jakby władze tuszowały sprawę. Kontrargumenty przedstawicieli rządu giną w szaleńczym tumulcie podsycanym przez media, a następnie przez mniejszych i większych opiniotwórców, autentycznie oburzonych – od polityków po gwiazdy TikToka. Wideo wyśmiewające premiera, który przemawiał na tle plakatu wyborczego, na którym widniało hasło: „Energia czynienia dobra”, staje się viralem. Podobnie jak zdjęcie atrakcyjnej młodej kobiety, płaczącej na pogrzebie swojego dziewięćdziesięcio­sześcioletniego dziadka – byłego sanitariusza, który jeszcze po osiemdziesiątce brał udział w maratonach, by zebrać pieniądze na cele charytatywne – staje się symbolem konsekwencji kryzysu. Jeden z tabloidów na pierwszej stronie zamieszcza oskarżycielski nagłówek: „Premierze, czy ten starszy pan odbiegał od »stawianych mu wymagań«?”.
Pekin dwa lata wcześniej ubiegał się o zlecenie mu inwestycji polegającej na unowocześnieniu sieci energetycznej w Japonii, która odrzuciła chińską ofertę ze względów bezpieczeństwa. Teraz jednak konsorcjum, w którym pięćdziesiąt jeden procent udziałów ma chiński koncern energetyczny, składa nową ofertę. Obiecuje, że szybko i tanio odbuduje sieć przesyłową i wykorzysta w tym celu autorską technologię. Przewodniczący parlamentarnej komisji spraw zagranicznych i obrony był wcześniej jednym z najzagorzalszych krytyków pierwszej propozycji, ale zanim zdąży skomentować drugą, ginie podczas zdarzenia, które policja, z braku alternatywnych hipotez, uznaje za przypadkowy napad na tle rabunkowym – dość nieudolny, ale fatalny w skutkach. Owszem, niektórzy nadal utrzymują, że wszystkie ostatnie wydarzenia składają się na skomplikowaną, wieloaspektową operację, której celem jest zdobycie intratnego kontraktu oraz przejęcie kontroli nad krajowymi sieciami energetycznymi o znaczeniu strategicznym. W skład konsorcjum wchodzi jednak wiele mniejszych firm japońskich, które uznają te sprzeciwy za potencjalne zagrożenie dla ich zysków i bronią swoich spraw. Uruchamiają dobrze opłacanych prawników, którzy wkrótce zasypują krytyków umowy lawiną pozwów sądowych o odszkodowanie z tytułu zniesławienia. Czy te działania przyniosą efekty, czy okażą się zupełnie nieistotne – na tym etapie nie ma to żadnego znaczenia. Ewentualne koszty obrony są tak wysokie, że wielu przeciwników chińskiego konsorcjum rezygnuje w walki, co zniechęca innych. Ludzie przestają mówić o zagrożeniach, a przynajmniej nikt nie ma odwagi poruszać tych tematów na forum publicznym.
Pekin z jednej strony zgrywa niewiniątko i głosi wszem wobec, że ma nadzieję, iż „sinofobia” nie będzie decydować o polityce, z drugiej – sięga po tajną broń: oferuje przekazanie ogrodom zoologicznym Ueno w Tokio pandy wielkiej Chu Lin. Umowa zostaje zawarta. Chiny podpisują kontrakt. Odnoszą zwycięstwo i być może otrzymują ważne, perspektywiczne narzędzie wpływu, o które zabiegały.
Taki przebieg wydarzeń to prawdziwy koszmar, choć z pewnością bardzo mało prawdopodobny. Tylko że w 2001 roku równie mało prawdopodobne wydawało się, że pewnego dnia dziewiętnastu dżihadystów z nożami do cięcia kartonu przejmie kontrolę nad czterema samolotami w przestrzeni powietrznej Stanów Zjednoczonych, by przeprowadzić najkrwawszy atak terrorystyczny w his­torii. Albo że robak komputerowy o nazwie Stuxnet zostanie przemycony na zwykłej podręcznej pamięci USB do kompleksu nuklearnego w Natanz, znajdującego się głęboko pod ziemią i strzeżonego przez elitarne oddziały, systemy przeciwlotnicze oraz płot z drutu kolczastego, a następnie sprawi, że wirówki do wzbogacania uranu, wykorzystywane w celu uzyskiwania materiałów niezbędnych do stworzenia bomby atomowej, zniszczą się same. Albo że w 2014 roku Rosja zajmie część terytorium sąsiada bez jednego wystrzału, a przy tym będzie udawać, że nie ma z tą awanturą nic wspólnego. Każdy z elementów opisanego scenariusza – począwszy od zhakowania infrastruktury, na morderstwach skończywszy – pojawił się już w niewypowiedzianych wojnach toczonych w XXI wieku.
Klasyczne narzędzia wojny stają się coraz droższe, a społeczeństwa (nawet w reżimach autorytarnych) coraz gorzej znoszą myśl o ofiarach. Poza tym dawno minęły już czasy, gdy siłę mierzyło się liczbą kopalni węgla, cało­rocznych portów nad ciepłymi morzami i kilo­metrów kwadratowych pól uprawnych. Różne państwa od zawsze używały środków niewojskowych, by zastraszać, nękać i zwodzić przeciwnika i w ten sposób torować sobie drogę do zwycięstwa. Obecnie jednak świat staje się złożoną kompilacją elementów, powiązanych bardziej niż kiedykolwiek. Kiedyś przyjmowało się, że współzależność powstrzymuje wojny. I w pewnym sensie rzeczywiście tak było. Tylko że napięcia, które prowadziły do wojen, nigdy nie zniknęły. W związku z tym ta sama współzależność stała się nowym polem bitwy. Wojny bez działań wojennych – konflikty niemilitarne – toczy się przy pomocy wszelkich możliwych środków: od działań wywrotowych po sankcje, od memów po morderstwa. I środki te mogą stać się nową normą.
W tym procesie linie podziałów między wojną a pokojem mogą rozmyć się tak, że staną się niemal niedostrzegalne, a „zwycięstwo” będzie oznaczać, że „dzisiaj” było dobre, ale bez jakiejkolwiek gwarancji, co przyniesie jutro. Będziemy wówczas żyć w świecie ciągłych konfliktów, często niezauważanych, niewypowiedzianych i niekończących się; przyjdzie nam żyć w warunkach, w których nawet sojusznicy mogą stać się naszymi rywalami. Zresztą już teraz nadszedł czas – zwłaszcza w kontekście obecnej konfrontacji Rosji z Zachodem – kiedy mówi się o „weaponizacji” tego czy tamtego: od informacji po, o dziwo, stadionowych chuliganów. Naprawdę! Kiedy podczas Euro 2016 we Francji rosyjscy pseudokibice starli się z angielskimi fanami, „źródło z Whitehall”, na które powoływało się czasopismo „Observer” (i raczej nie myliło się w ocenie, choć źródło to nie wydało się specjalnie wiarygodne), twierdziło, że „wygląda to wręcz na kontynuację wojny hybrydowej Putina”*.
Czy w świecie, w którym wszystko może stać się bronią, sama broń nie stanie się bezwartościowa? Do pewnego stopnia taki argument wydaje się słuszny. Ale nawet jeśli wszystko może przemienić się w broń, to jakieś narzędzie zawsze będzie lepsze od innego. Ta książka jest przewod­nikiem po nowych sposobach prowadzenia działań wojennych, a może nawet po metodach prowadzenia nowej wojny czy też po nowym świecie czasu wojny. Nie tyle przepowiednią, ile wstępem do oceny kierunku zmian w alternatywnej przyszłości. Pandemia COVID-19 przypomniała nam, że w dziejach ludzkości dochodzi do nieoczekiwanych zwrotów, które prowadzą do zmiany całego świata. Łatwo można uznać przyszłość opisaną w tej książce za dystopijną, przedstawiającą niegasnący konflikt, w którym wszystko – od dobroczynności po prawo – może zostać zmobilizowane i wykorzystane jako narzędzie do walki. Jednak ja nie mam żadnych wątpliwości, że wolałbym być celem poruszających memów niż pocisków z głowicami jądrowymi. A wojna informacyjna na szczęście nie sprawia, że trzeba kryć się w schronie przed ostrzałem artyleryjskim. Nie jest to bynajmniej wizja przyszłości pełnej całkowicie bezkrwawych konfliktów – ludzie wszak umierają również w konsekwencji sankcji gospodarczych, antyszczepionkowej dezinformacji i korupcji w administracji służby zdrowia. Mimo wszystko wojny niemilitarne są mniej śmiercionośne, ponieważ w tej rzeczywistości bezpośrednia, tradycyjna walka z bronią w ręku staje się zbyt kosztowna. Jest to również świat, w którym ci „dobrzy” – jeśli tylko połączą siły – mogą wykorzystywać te same narzędzia równie skutecznie co ci „źli”. Używam tych terminów nieco prowokacyjnie. W geopolityce każda strona sporu zainteresowana jest raczej własnym dobrem i niezmiernie trudno wskazać bohaterów oraz czarne charaktery, nie ma dobra i zła, są tylko odcienie szarości. Niemniej jednak można wytyczyć pewną słabą granicę – nawet jeśli niewyraźną – między siłami, którym mniej lub bardziej zależy na zachowaniu stabilności i ładu międzynarodowego, bazującego na przestrzeganych normach prawnych, a tymi, które gotowe są wszystko to zakwestionować.
Ostatecznie nie znajdujemy się w sądzie. Czy nam się to podoba, czy nie, jest to jeden z kierunków, w którym może pójść świat. I warto o tym teraz pomyśleć. Można narzekać, w jaki sposób inne siły – mądrzejsze, bardziej elastyczne i bezwzględne – wykorzystują instrumenty nowoczesnej wojny przeciwko nam, ale jeśli skupiamy się jedynie na reakcji, zawsze będziemy malkontentami. W końcu nie ma potężniejszych broni niż mądrość i wyobraźnia.
Londyn, kwiecień 2021

Rozdział 1
Renesans weaponizacji


Czas akcji: 23 lutego 2014 roku, wczesny ranek. Miejsce akcji: rezydencja Władimira Putina w Nowo-Ogariowie, na zachód od Mosk­wy. Właśnie dobiega końca całonocne spotkanie zorganizowane w celu omówienia kryzysu w sąsiedniej Ukrainie, gdzie protesty społeczne doprowadziły do upadku prezydenta Wiktora Janukowycza, pozytywnie nastawionego do Rosji. Putin zwraca się do szefa bezpieczeństwa i mówi: „Musimy rozpocząć działania na rzecz zwrócenia Rosji Krymu”. Półwysep Krymski – do 1954 roku jako „obwód krymski” w składzie Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, a następnie do 1991 roku w składzie Ukraiń­skiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej – jest ważnym strategicznie regionem, w którym przez długi czas znajdowała się baza główna rosyjskiej Floty Czarnomorskiej, ale ma również wartość sentymentalną.
Krymskie demonstracje poparcia dla nowego, proeuropejskiego rządu Ukrainy prowadzą do pojawienia się grup przeciwników zachodniego kursu. Obok prawdziwych entuzjastów powrotu tych terenów pod skrzydła Moskwy w demonstracjach udział biorą Kozacy, a także członkowie niesławnego gangu motocyklowego „Nocne Wilki” (z którym w swoim czasie jeździł sam Putin) i zwykłe zbiry z tak zwanych lokalnych ochotniczych grup samoobrony. Wielu z nich okazuje się członkami dwóch największych zorganizowanych grup przestępczych na Krymie o nazwach Salem i Basmaki. Konieczna była umiejętnie dobrana mieszanka gróźb i obietnic agentów rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa, aby zmusić tych odwiecznych wrogów do współpracy, ale na razie działają ramię w ramię. Systematyczna, przemyślana kampania bazuje na wzmocnieniu niechęci i radykalizacji lokalnej ludności, która ma świadomość, że rząd ukraiński, rezydujący daleko w Kijowie, od lat zaniedbuje Krym. Komentatorzy, odpowiednio poinstruowani, podkreślają, że mieszkańcy półwyspu są wykorzystywani przez administrację w stolicy, a specjalni agenci przeprowadzają prowokacje, by podgrzać atmosferę na ulicach.
27 lutego rosyjskie siły specjalne zajmują budynki samorządów. „Zielone ludziki” nie noszą na mundurach żadnych insygniów wojskowych, a Moskwa zaprzecza, żeby miała z nimi coś wspólnego. Intryga wydaje się szyta grubymi nićmi, ale to wystarczy, aby Kijów i Zachód się zawahały. Czy ci ludzie mogą być najemnikami? Czy mamy do czynienia z jakimś buntem Floty Czarnomorskiej? Ta krótka zwłoka okazuje się brzemienna w skutkach, bo uzurpatorzy przygotowują w tym czasie kwatery dowodzenia, blokują ukraińskie garnizony i zabezpieczają wąski pas terenu: „szyję” półwyspu. Tymczasem Moskwa oferuje dowódcom ukraińskich oddziałów na półwyspie awanse i zapewnia, że zyskają chwałę, jeśli przejdą na drugą stronę. GRU – rosyjski wywiad wojskowy – uruchamia siatki agentów szerzących dezinformację i przeprowadzających cyberataki, które mają na celu zerwanie łączności z Kijowem. Działania tych niezdyscyplinowanych „ochotników” mają niewielką wartość taktyczną, chociaż wyraźnie widać, że są oni uzbrojeni w nową broń. To jednak wystarczy, aby stworzyć podstawę do zaprzeczenia faktom, zasłonę niepewności, w czasie, gdy wojska rosyjskie metodycznie zabezpieczają cały obszar półwyspu.
Do 1 marca separatyści wybrali własnego premiera Krymu – powiązanego oczywiście z owymi tajemniczymi „ochotnikami” – i zmusili resztę obrońców regionu (to znaczy tych, którzy jeszcze nie uciekli) do poddania się. Wtedy rosyjskie posiłki przestały się krygować i zaczęły, już otwarcie, przemieszczać się na Krym drogą morską i po­wietrzną. Przewrót dokonał się w dużej mierze bez konieczności użycia broni – chociaż nie można powiedzieć, że bez żadnego wystrzału, to jednak zginęło „tylko” pięć osób: dwóch cywilów, dwóch ukraińskich żołnierzy i jeden „ochotnik”, który mógł stracić życie przypadkowo, gdy majstrował przy swoim karabinie – ale Krym został zdobyty w ramach operacji specjalnej, której fundamentami były podstęp, podejrzane indywidua z półświatka i wielka dezinformacja. Środki te znaczyły co najmniej tyle, ile siła wojskowa.
Opisana operacja została uznana przez część komentatorów za ewenement – pierwszy przypadek zastosowania wojny hybrydowej, której celem było osiągnięcie korzyści terytorialnych. Podstęp i zdrada nie były niczym nowym, niemniej jednak pojawiła się cała branża znawców, analityków i autorów tekstów, poświęcających czas na odkrywanie rzekomego „nowego sposobu prowadzenia wojny”. Czy to tylko najbardziej brutalna wersja przedłużenia dyplomacji i sztuki państwowej, czy może zmieniło się coś w samym charakterze konfliktu? A może nic się właściwie nie zmieniło i mamy do czynienia ze zwykłymi przedsię­wzięciami, jakich wiele? Może dostępne słownictwo zwyczajnie nie jest w stanie sprostać zadaniu nazwania tego ewenementu?

Znaczenie ukryte w słowie?
Wojna hybrydowa. Działania wojenne w szarej strefie. Woj­na asymetryczna. Wojna tolerancji. Nieograniczona wojna. Wojna nieliniowa. Ostatnimi czasy pojawiło się mnóstwo nowych terminów, z których wszystkie są równie nieodpowiednie. W gruncie rzeczy część ludzi używa w tym kontekście wyrażenia „doktryna Gierasimowa”, nawiązującego do diabelskiego wymysłu generała Walerija Gierasimowa, rosyjskiego szefa Sztabu Generalnego. Nie ma takiej doktryny. Wiem to dobrze, bo sam bezrefleksyjnie i beztrosko ją wymyśliłem i umieściłem w nagłówku arty­kułu – nie wierzyłem, że się przyjmie i zacznie żyć własnym życiem. Morał tej historii? Zastanów się nad tytułami przyciągającymi uwagę, bo mogą się one stać ważniejsze niż treść artykułów. Gdyby jednak nie powstała „doktryna Gierasimowa”, zapewne jakiś inna fraza, równie atrakcyjna, przyciągnęłaby uwagę komentatorów. W końcu wydaje się, że wszyscy chcą (lub muszą) wierzyć, że mają do czynienia z czymś zupełnie nowym. W Helsinkach powstało nawet European Centre of Excellence for Countering Hybrid Threats, nawet jeśli nie ma zgody co do tego, jakimi zagrożeniami ma się właściwie zajmować ta organizacja. Zresztą Moskwa równie mocno wierzy, że NATO stworzyło swoją własną wersję wojny hybrydowej, którą Rosjanie nazywają gibridnaja wojna. Ma to być rzekomo mistyczna sztuka, która pozwala wzniecać rebelie przeciwko rosyjskim sojusznikom w świecie arabskim i krajach postsowieckiej Eurazji.
Tematem wiodącym jest jedna z metod mieszanych. Chińska definicja wojny nieograniczonej, opracowana w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, zakłada, że można pokonać nawet wroga dysponującego bardziej zaawansowanym technologiami i silniejszego mili­tarnie, jeśli przeniesie się punkt ciężkości konfliktu na aspekt ekonomiczny, terroryzm, a nawet prawo. Centre of Excellen­ce for Countering Hybrid Threats definiuje zagrożenie hybrydowe jako „działanie prowadzone przez podmioty państwowe lub niepaństwowe, którego celem jest osłabienie lub zaszkodzenie celowi poprzez łączenie jawnych i niejawnych środków militarnych i niemilitarnych”. Termin hybrid war – ukuty przez amerykańskiego teoretyka wojskowości Franka Hoffmana specjalnie po to, aby zdefiniować, w jaki sposób siły niepaństwowe, takie jak ruch bojowników Hezbollah w Libanie, mogą mierzyć się z konwencjonalną armią, taką jak siły wojskowe Izraela – nabrał jeszcze szerszego znaczenia. Definicja została bowiem uzupełniona o połączenie walki na klasycznych polach bitew, ukrytej działalności wywrotowej, dezinformacji, cyberataków i wszelkich innych sił, metod oraz środków, które można wykorzystać podczas konfliktu.
Wraz z wojną hybrydową nadeszła też fala weaponizacji – pojęcie tłumaczące, w jaki sposób zwykłe przedmioty i pojęcia niezwiązane z konfliktami (oszczerstwa, pogoda, słodkie zdjęcia kotków) nagle stały się częścią mainstreamowych mediów, a tym samym także dyskursu politycznego. (Słodkie kociaki? Chodzi o to, że toksyczne treści w połączeniu z atrakcyjnymi postami, chętnie udostępnianymi w mediach społecznościowych, mają większe zasięgi). Termin – użyty w tytule tej książki częściowo na poważnie, częściowo autoironicznie – zadebiutował z przytupem w dyskursie publicznym. Socjolog Greggor Mattson odkrył, że chociaż słowo weaponisation używane jest już od dziesięcioleci, to zaczęło przeżywać drugą młodość w 2017 roku – prawdopodobnie nie bez związku z wydarzeniami podczas wyborów prezydenc­kich w USA w 2016 roku i informacjami o rosyjskiej ingerencji w ten demokratyczny proces. Wydaje się, że to pojęcie nie tylko zaciera granice między życiem cywilnym a konfliktem militarnym, lecz także jest symbolem nostalgicznej amnezji, przejawem tęsknoty za utraconą rzeczywistością, w którym te dwa światy (rzekomo) oddzielała wyraźna granica.
Nagle okazało się, że wszystko można wykorzystać jako element z coraz szerszego wachlarza (można powiedzieć nawet, że arsenału) dostępnych metafor militarnych. Ironia polega na tym, że podczas gdy język wojny staje się w pewnym sensie eufemistyczny (a „systemy dostarczania” powodują „przypadkowe straty”), język cywilny coraz częściej czerpie z określeń militarnych. Nie tylko prowadzimy „wojnę z narkotykami” i toczymy „bitwę z COVID” (Boris Johnson, premier Wielkiej Brytanii, mówił nawet, że szczepionki to dowód na to, że „naukowa kawaleria” przybywa z pomocą i minęła już „szczyt wzniesienia”) – wszystko bywa teraz opisywane z wykorzystaniem terminologii wojskowej. Po części może to być symbol nowej epoki, w której bomba terrorysty lub sankcje rywala w każdej chwili mogą uderzyć w zwykłego człowieka. W efekcie zyskujemy wrażenie, że zostajemy przymusem wcieleni do armii i zmagamy się z wrogiem na niewidzialnym polu bitwy.
Niemniej całe to wyobrażenie o rzekomo „nowej wojnie” sprawia pewne problemy. Owszem, nieznany wcześniej stopień wzajemnych powiązań we współczesnym świecie stwarza państwom możliwości rywalizowania bez walki zbrojnej. Tak, już w następnym rozdziale będziemy mówić o tym, że wojna skonfliktowanych państw w klasycznej formie znanej z przeszłości – to znaczy z dźganiem i strzelaniem – stała się mniej użyteczna i wiąże się ze zbyt dużymi kosztami. Ale każda wojna od czasu, gdy jedna grupa jaskiniowców starła się z inną, by siłą przejąć najsuchszą jaskinię, zawsze miała formę działań „hybrydowych”. Tylko w grach komputerowych wygrywasz, gdy zabijesz wszystkich wrogów. W realnym świecie konflikty zbrojne są skrajną formą dyplomacji przymusu, działaniami niezmiennie politycznymi, sposobami narzucania swojej woli innym poprzez zduszenie oporu. Zabijanie żołnierzy i zmienianie miast wroga w ruiny to tylko środek do celu. Droga, która prawdopodobnie okaże się słuszna tylko w połączeniu z wszelkimi wysiłkami zmierzającymi do osłabienia ducha walki przeciwnika.
To właśnie miał na myśli Basil Liddell Hart – brytyjski żołnierz, a później teoretyk wojskowości – gdy pisał, że „we wszystkich decydujących kampaniach zaburzenie równowagi psychicznej i fizycznej wroga było najważniejszym warunkiem zwycięstwa”. I to właśnie George Kennan – amerykański weteran, uczony i dyplomata – nazwał wojną polityczną, tj. „zastosowaniem wszelkich dostępnych krajowi środków, z wyjątkiem wojny, w celu osiągnięcia narodowych celów. Takie operacje mogą mieć formę zarówno działań jawnych, jak i niejawnych. Jawne działania to zawieranie sojuszy politycznych, środki, które wpływają na sytuację ekonomiczną, […] oraz »biała« propaganda na potrzeby takich tajnych operacji, jak wspieranie »przyjaznych« obcych elementów, »czarna« wojna psychologiczna, a nawet zachęcanie do rozwoju podziemia, tj. ruchu oporu we wrogich państwach”. Tyle tylko, że słowa Liddella Harta pochodzą z 1954 roku, a Kennan pisał swoje w 1948 roku.
Co nie zmienia faktu, że nawet w dzisiejszych czasach wszyscy podchorążowie szkół wojskowych muszą poznać dzieło Sun Tzu – chińskiego generała-filozofa, który już dwa i pół tysiąca lat temu przekonywał, że „fundamentem każdej wojny jest podstęp” i że „najwyższe wtajemniczenie w sztukę wojny to pokonanie wroga bez walki”. Ale nawet Sun Tzu nie wymyślił niczego nowego, a tylko stworzył pewien formalny szkielet założenia, które pozna­wał każdy generał przed nim i po nim. Wodzowie wikingów wykorzystywali na polach bitew niezwykle skutecznych żołnierzy – berserków z pianą na ustach i zapamiętałych w szale bitewnym, odzianych w niedźwiedzie skóry. Chodziło nie tylko o to, że berserkowie zawsze walczyli w pierwszym szeregu, lecz także o to, że ich szalone wyczyny potrafiły zasiać strach w sercach wrogów. W XIV wieku Mongołowie posługiwali się podstępem: wysyłali grupy jeźdźców, którzy ciągnęli za końmi gałęzie, aby tumany kurzu przekonały zwiadowców przeciwnika, że mają oni przed sobą główną kolumnę wojsk. W 1435 roku dezercja księcia Burgundii, odpowiednio wykorzystana przez francuskiego króla Karola VII, stała się punktem zwrotnym w wojnie stuletniej z Anglią. Przykłady można mnożyć: demoralizacja, wprowadzanie w błąd, osłabianie ducha. W dzisiejszym świecie możemy sięgać po nowe metody wpływania na umysł i morale wroga, ale istota tych działań pozostaje taka sama.

Coś więcej niż neomediewalizm
Kiedy krajowa sieć szpiegów doniosła, że dawni wrogowie planują przejąć jedną z odległych prowincji, rozpoczęła się seria operacji specjalnych. Po pierwsze, przekonano wpływowe osobistości we wrogiej stolicy, aby zasugerowały, że to działanie jest mało ważnym, pobocznym przedsięwzięciem, niewartym użytych sił i środków. Ludzie ci zostali sowicie wynagrodzeni za swoją pomoc. Po drugie, osiem zapieczętowanych pojemników z trucizną zostało w tajemnicy przetransportowanych do regionu, który stał się celem ataku. Chodziło o skażenie wody, z której czerpała armia najeźdźców, by sprawić, że potencjalne problemy będą wyglądać na skutek choroby, a nie celowe działanie. Co więcej, lokalnych kupców, którzy prowadzili interesy z wrogiem, przekonano, aby stwierdzili, że napastnicy piją wodę, o której powszechnie wiadomo, że jest niezdatna do spożycia, co dodatkowo wzmocniło efekt.
Opisywana operacja faktycznie miała miejsce. Doszło do niej w 1570 roku, a rozkazy wydała Rada Dziesięciu – grupa wpływowych decydentów odpowiedzialnych między innymi za rozległą siatkę szpiegowską Republiki Wenec­kiej. Wysłannik papieża, a jednocześnie agent opłacany ze skarbca weneckiego, przekazał wiadomość, że Turcy osmańscy planują zająć Spalato – jedną z kolonii wenec­kich w Dalmacji. Bezpośrednia akcja militarna nie wchodziła w rachubę, ponieważ Wenecja musiała oszczędzać siły i skoncentrować się na obronie Cypru, który stał się głównym celem osmańskiego sułtana Selima II. Tak oto rozpoczęła się wspomniana seria operacji specjalnych: połączenie intrygi w Stambule, dezinformacji sianej przez chorwackich rybaków, którzy sprzedawali ryby w portach należących do Turków, oraz aktów czystego terroryzmu. Wszystko po to, aby osiągnąć cel, który był niemożliwy do osiągnięcia na drodze działań militarnych. Udało się! Spalato – miasto dziś znane jako Split – pozostało w wenec­kich rękach aż do 1797 roku.
W latach siedemdziesiątych XX wieku uczony Hedley Bull postawił pewną tezę – przyszłość można znaleźć w przeszłości, nie mamy do czynienia z jednym (utopijnym lub dystopijnym) rządem nad światem, ale odradza się „średniowieczny” układ sił, w którym suwerenność regionów, krajów i organów ponadnarodowych jest częściowa i wzajemnie na siebie nachodzi. Europejski władca feudalny w średniowieczu musiał od razu dzielić się władzą ze swoimi wasalami (nawet jeśli byli mu podlegli), a także z papieżem lub cesarzem rzymskim (teoretycznie stojącym ponad nim). Bull uważałby taki podział za coś dobrego, ponieważ dzięki niemu prawa jednostki i nadrzędne poczucie dobra wspólnego zastępowałyby lub łago­dziłyby egoizm suwerennych państw. Być może.
Pokój westfalski zawarty w 1648 roku zakończył wojnę trzydziestoletnią: brutalne starcie o charakterze religijnym, które spustoszyło ziemie niemieckie i zapoczątkowało erę prawdziwej suwerenności narodowej. Zakładano wówczas, że państwa mają władzę absolutną we własnych granicach – i nigdzie indziej poza nimi. W XX wieku pierwsze formy praw ponadnarodowych zaczęły to założenie osłabiać. Sprzyjały temu powstające międzynarodowe korporacje i wielkie bloki ideologiczne. Upadek Związku Radzieckiego pod koniec 1991 roku przynajmniej na jakiś czas oddalił wizję nuklearnego armagedonu. Niemniej z tego zamętu wyłonił się nowy świat, w którym władza państwa wydaje się równie wielka, co krucha. Pieniądze, ludzie, towary, informacje i pomys­ły krążą po świecie szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. I za każdym razem, gdy przekraczają granice państw, trochę te granice osłabiają.
W przyszłości może uznamy epokę, która nastała po pokoju westfalskim, za aberrację. Ale zamiast nowego średniowiecza – gdy wojny były równie powszechne, co paskudne – być może za lepszy wzór uznamy włoski renesans: czas, kiedy miasta-państwa i księstwa rywalizowały ze sobą tak samo łatwo, jak współpracowały. Epoka wojen toczonych z wykorzystaniem realnej broni wcale się nie skończyła, ale na szczęście jej prawdopodobieństwo maleje. Czy zatem na świecie panuje pokój, a narody szczęśliwie współpracują w imię wspólnego dobra? Rzadko. Chodzi raczej o to, że nasze obecne wyobrażenia o wojnie jako działaniu, które zostaje poprzedzone formalną deklaracją i zakończone kolejnym oficjalnym aktem, gdy losy rozstrzygają się głównie na polach bitew, gdy prawa mają ochraniać osoby niebiorące udziału w walce i określać dopuszczalne formy zastosowanej siły, stają się coraz mniej aktualne. Wojna częściej bywa „zlecana” na zewnątrz i miewa bardziej wysublimowaną formę, toczy się ją równie często z wykorzystaniem kultury i kredytów, wiary i głodu, a nie bezpośrednio – to znaczy w wykorzystaniem sił zbrojnych.
Epoka renesansu (XIV–XVI wiek) była nie tylko złotą erą kompanii najemników i krótkich, intensywnych konfrontacji militarnych. W tamtych czasach dotychczasowy wróg za chwilę stawał się sojusznikiem (i odwrotnie), a bankowość, kultura oraz informacja były tak samo skuteczne jak miecz i pika. Plotki powtarzane przez przekupy na rogatkach często stawały się polityczną amunicją, a ówczesne fake newsy coraz bardziej osadzały się w sztuce i dyplomacji przez nową, mobilną, transnarodową klasę najemników w roli dyplomatów, emisariuszy, osób opinio­twórczych i szpiegów.

Renesans renesansu
Costantini de’ Servi był znanym artystą i rzeźbiarzem, oficjalnie projektantem ogrodów, mile widzianym na dworach od Persji po Anglię. Z perspektywy czasu trudno byłoby jednak wskazać jakiś ogród będący jego dziełem, ale mężczyzna w jakiś sposób zawsze znajdował się w pobliżu, gdy na arenie geopolitycznej działo się coś ważnego. W rzeczywistości był on szpiegiem pracującym dla rodu Medyceuszy z Florencji oraz handlarzem wszelkich bajd i sfabrykowanych informacji. W 1611 roku Florencja próbowała zaaranżować ślub między Katarzyną z domu Medyceuszy a Henrykiem, księciem Walii. To małżeństwo z pewnością byłoby wielkim sukcesem politycznym republiki. Gdy podczas rozmów nastoletni książę zwrócił uwagę, że nie zna jeszcze potencjalnej narzeczonej, amba­sadorowi Florencji zrzedła mina i mężczyzna zaczął się plątać. Z pomocą przyszedł mu wówczas właśnie de’ Servi, który podsunął Henrykowi szkic pięknej młodej kobiety i stwierdził – zupełnie bezpodstawnie – że to właśnie Katarzyna. Gdyby młodzieniec wkrótce potem nie zmarł na tyfus, wynikiem tego umiejętnego oszustwa mogłoby być małżeństwo dynastyczne, które w tamtych czasach poważnie zmieniłoby układ sił w Europie.
Władza to percepcja, a jej wpływ bazuje na wyobraźni. Książęta epoki renesansu rywalizowali o przyciągnięcie na swoje dwory najwybitniejszych artystów, poetów i rzeźbiarzy nie tylko dla własnej przyjemności, lecz także po to, by ci wspierali ich w wojnach politycznych i kulturalnych toczonych między miastami-państwami. Mecenat świadczył o bogactwie i autorytecie kulturowym miasta czy rodu. Katedra Santa Maria del Fiore we Florencji, Bazy­lika św. Piotra w Rzymie i zamek Sforzów w Medio­lanie były symbolami potęgi i ambicji zbudowanymi z cegły, marmuru i złota. Podobnie zresztą jak pierwsza samodzielna chińska misja na Marsa – Tianwen-1 – czy amerykański program Artemis, którego celem jest wysłanie mężczyzny i kobiety na południowy biegun Księżyca do 2024 roku. Te działania to projekcja zarówno przywództwa, mocy technologicznej oraz ambicji, jak i eksploracji oraz nauki.
Wznoszenie katedr i zamawianie posągów miało być przejawem chwalenia się zasobami – finansowymi, ale i politycznymi. W końcu jedno łatwo mogło stać się drugim. Kiedy Watykan nakładał podatki na chrześcijan w całej Europie, aby Michał Anioł uświetnił swoimi dziełami Kaplicę Sykstyńską, Kościołowi nie chodziło tylko o finansowanie sztuki. Celami były: rozszerzanie władzy, generowanie zasobów, które można przeznaczyć na inne projekty i za które można kupić lojalność możnowładców pod płaszczykiem pobożności. Władza rodzi pieniądze, a pieniądze rodzą władzę.
Dziś mamy obsesję na punkcie niebezpieczeństw związanych z fake newsami i dezinformacją. W okresie renesansu ludzie również prowadzili wojnę informacyjną – czy to po to, by wzmocnić jakąś legitymizującą narrację miasta-państwa, czy po to, by podważyć narrację rywala. Był to czas, kiedy polityka, literatura, nauka i propaganda szły ręka w rękę, a miasta przez lata walczyły nie tylko mieczami, lecz także piórami. Florentyński humanista Coluccio Salutati prowadził szermierkę słowną z mediolańskim kanclerzem Antoniem Loschim, a przy okazji powstawały takie dzieła jak krytyka kanclerza, zatytułowana Invectiva in Florentinos. Sam mediolański książę Gian Galeazzo Visconti przyznał, że „tysiąc florenckich jeźdźców wyrządza mi mniej szkód niż listy i przemówienia Salutatiego”. Była to walka bazująca na wcześniejszych literackich starciach między Leonardem Brunim (autorem pochwały Florencji) a Pierem Candidem Decembriem (twórcą panegiryku na cześć Mediolanu). Celem było zademonstrowanie kulturowego i historycznego autorytetu swoich miast oraz podtrzymanie lub podważenie roszczeń Viscontiego do dominacji nad Włochami. Dzisiejsze praktyki brandingu narodowego, outsourcing miękkiej siły (ang. soft power) oraz ukryte i jawne kupowanie dobrych relacji informacyjnych i upodobań w mediach społecznościowych mają początki w tych narracyjnych zmaganiach.
W renesansie niepokoje społeczne, bunty podległych miast i powstania na prowincji były na porządku dziennym. Były radośnie wykorzystywane w ramach tarć we frakcjach i konfliktów międzypaństwowych. Gang Francesca Bertazuola przeraził rządzących i zdestabilizował weneckie terytoria tak zwanej Terrafermy w głębi lądu. Z czasem organizacja rozrosła się do kilkuset członków, podczas gdy sam herszt, nie niepokojony, mieszkał w miasteczku Salò, w domu, którego właściciela zamordował. Taki oprych jak Bertazuolo, zajmujący się działalnością przestępczą na co dzień, „na pół etatu” był jednak mediolańskim pomocnikiem, bo na specjalne zamówienie zleceniodawcy od czasu do czasu wywoływał kłopoty w Wenecji. Podobnie wyglądał przypadek wsparcia papieża dla rodziny Pazzich, gdy ta w 1478 roku usiłowała zabić Wawrzyńca Medyceusza i wprowadzić nowy reżim we Florencji. Wcześniej zaś papież poparł równie nieudany zamach rebeliantów przeciwko królowi Ferdynandowi w Neapolu. Dawniej rebelie i działania, które obecnie nazwalibyśmy terroryzmem, były – tak samo jak i dziś – narzędziami używanymi w sztuce państwowości.

 
Wesprzyj nas