Klasyczna powieść science fiction o ksenofobii, nietolerancji, ciemnocie i możliwej drodze ewolucji człowieka. Nowy polski przekład powieści nominowanej do nagrody Hugo.


Podróże w kosmos okazują się zbyt niebezpieczne i kosztowne, więc ludzkość musi z nich zrezygnować.

Znajduje jednak lepszy sposób na wyprawy do odległych planet. Wszechmocna pozarządowa korporacja Fishhook, monopolista w branży eksploracji kosmosu, korzysta z usług „pariasów” – ludzi o zdolnościach telepatycznych, których umysły w kontrolowanych warunkach przemierząją cały wszechświat.

Podczas jednej z rutynowych misji Shepherd Blaine, lojalny pracownik Fishhooka, napotyka niezwykłą istotę i wymienia z nią świadomość. Zyskuje potężne moce, ale Fishhook zgodnie ze swoimi procedurami zamierza go pojmać i wyeliminować.

Blaine musi porzucić dotychczasowe życie i szukać bezpiecznego schronienia w szerokim świecie, ścigany i prześladowany tak przez korporacyjnych zabójców, jak i zabobonnych zwykłych ludzi lękających się telepatów…

***

Praktycznie każdą książkę Simaka należy zaliczyć do klasyki gatunku.
SFBook.com

Clifford D. Simak (1904–1988) – amerykański pisarz science fiction. Dorastał na farmie w stanie Wisconsin. Przez kilkadziesiąt lat pracował jako dziennikarz „Minneapolis Star and Tribune”, łącząc to z karierą pisarską. Opublikował ponad 60 książek – m.in. zbiór opowiadań Miasto i powieści W pułapce czasu, Pierścień wokół Słońca, Stacja tranzytowa, Z kwiecia powstaniesz, Zasada wilkołaka, Rezerwat goblinów i Projekt Papież. Zdobył trzy nagrody Hugo i jedną nagrodę Nebula. W 1977 roku otrzymał tytuł Wielkiego Mistrza przyznawany przez Stowarzyszenie Amerykańskich Pisarzy Science Fiction.

Clifford D. Simak
Czas jest najprostszą rzeczą
Przekład: Zbigniew A. Królicki
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 5 lipca 2022
 
 

1

W końcu przy­szedł czas, gdy Czło­wiek pogo­dził się z myślą, że nie zdo­bę­dzie kosmosu. Zaczął to podej­rze­wać w dniu, kiedy Van Allen odkrył radio­ak­tywne pasy wokół Ziemi, a uczeni z Min­ne­soty za pomocą balo­nów schwy­tali pro­tony emi­to­wane przez Słońce. Lecz Czło­wiek tak długo marzył o podró­żach w kosmo­sie, że nawet w obli­czu tych fak­tów nie mógł porzu­cić tego marze­nia, nie pró­bu­jąc.
Tak więc pró­bo­wał – i robił to na­dal nawet wtedy, gdy śmierć kolej­nych astro­nau­tów dowio­dła, że tego planu nie zdoła zre­ali­zo­wać. Czło­wiek był zbyt kru­chą istotą, żeby podró­żo­wać w kosmo­sie. Zbył łatwo umie­rał. Albo w wyniku pro­mie­nio­twór­czego dzia­ła­nia Słońca, albo wzbu­dzo­nego przez nie wtór­nego pro­mie­nio­wa­nia meta­lo­wego kadłuba statku.
W końcu Czło­wiek zro­zu­miał, że to marze­nie ni­gdy się nie ziści, więc z roz­go­ry­cze­niem i roz­cza­ro­wa­niem patrzył na gwiazdy, które były teraz dalej niż kie­dy­kol­wiek.
Po wielu latach, gdy ucichł ryk star­tu­ją­cych rakiet, po milio­nach bole­snych roz­cza­ro­wań, Czło­wiek w końcu zanie­chał dal­szych prób.
I dobrze się stało.
Ponie­waż był lep­szy spo­sób.

2

Shepherd Bla­ine czuł, że znaj­duje się w jakie­goś rodzaju domu lub – jeśli nie był to dom w ści­słym zna­cze­niu tego słowa – w czy­imś miej­scu zamiesz­ka­nia. Ponie­waż taki ład oraz dosko­nałe pro­por­cje nie wystę­pują w natu­rze, nawet na obcej pla­ne­cie nie­zna­nej gwiazdy bar­dzo odle­głej od Ziemi.
Nie zosta­wiał śla­dów gąsie­nic na pod­ło­dze, cho­ciaż pozo­sta­wił je na wydmach, zanim dotarł do tego domo­stwa – jeśli to miej­sce nim było. Tu wiatr był tylko szep­tem w porów­na­niu z rykiem burzy sza­le­ją­cej na pustyni, przez którą brnął godzi­nami.
Pod­łoga była twarda i gładka, jasno­nie­bie­ska, i łatwo się po niej poru­szał. Tu i tam widział poroz­sta­wiane obiekty, które mogły być meblami, urzą­dze­niami lub dzie­łami sztuki; wszyst­kie były jasno­nie­bie­skie i nie miały nie­fo­rem­nych, przy­pad­ko­wych kształ­tów ufor­mo­wa­nych przez wiatr, słońce czy kaprysy pogody, lecz równe, pro­ste lub wygięte linie przed­mio­tów użyt­ko­wych.
A jed­nak gwiazdy wciąż jaśniały, a odle­głe słońce było widoczne, choć świe­ciło słabo, tak więc to miej­sce, na które się natknął, z pew­no­ścią nie było zamknię­tym pomiesz­cze­niem.
Bla­ine powoli ruszył naprzód, z ukła­dem sen­so­rycz­nym włą­czo­nym i nasta­wio­nym na pełną moc. Nabie­rał prze­ko­na­nia, że to rze­czy­wi­ście jest dom, a po chwili zaczął rów­nież wyczu­wać w nim życie.
Poczuł przy­pływ rosną­cego pod­nie­ce­nia. Ponie­waż nie­czę­sto napo­ty­kano życie. A napo­tka­nie rozum­nej formy życia było pamięt­nym wyda­rze­niem. Tutaj o jej ist­nie­niu świad­czyły gład­kość tej jasno­nie­bie­skiej pod­łogi i obec­ność tych przed­mio­tów.
Poru­szał się naj­wol­niej jak mógł, z cichym szme­rem gąsie­nic suną­cych po pod­ło­dze, z włą­czo­nymi sen­so­rami, przy sze­le­ście taśmy zapi­su­ją­cej każdy obraz, dźwięk, kształt i zapach, reje­stru­ją­cej tem­pe­ra­turę, czas, zmiany pola elek­tro­ma­gne­tycz­nego oraz wszyst­kie inne zja­wi­ska zacho­dzące na tej pla­ne­cie.
W oddali dostrzegł życie – coś, co bez­wład­nie spo­czy­wało na pod­ło­dze jak roz­le­ni­wiony czło­wiek, niczego nie robiąc i niczego nie zamie­rza­jąc robić – po pro­stu tam zale­ga­jąc.
Bla­ine ruszył ku temu, wciąż powoli; jego sen­sory gro­ma­dziły, a reje­stra­tory chło­nęły wie­dzę o tej for­mie życia.
A ta była różowa – przy­jem­nie różowa. Nie był to czę­sto spo­ty­kany obrzy­dliwy, mdły lub ana­to­miczny kolor, ale bar­dzo ładny róż sukienki, jaką córeczka sąsia­dów może wło­żyć z oka­zji siód­mych uro­dzin.
To coś patrzyło na niego – może nie oczami, ale spo­glą­dało na niego. Wie­działo o jego obec­no­ści. I nie bało się.
W końcu dotarł do tego cze­goś. Sta­nął w odle­gło­ści dwóch metrów i cze­kał.
To coś było dość duże, na środku wyso­kie na trzy metry i o ponad­sze­ścio­me­tro­wej śred­nicy. Góro­wało nad nie­wielką maszyną, którą aku­rat był Bla­ine, ale nie oka­zy­wało nie­przy­ja­znych uczuć. Ani przy­ja­znych. Na razie żad­nych. Po pro­stu tam było.
I to jest naj­trud­niej­sza część misji, przy­po­mniał sobie Bla­ine. Chwila, kiedy się powie­dzie lub nie. To, co teraz zrobi, może wpły­nąć na wszyst­kie przy­szłe sto­sunki z tą formą życia.
Tak więc stał zupeł­nie nie­ru­chomo i nie robił nic. Sen­sory scho­wały się i led­wie dzia­łały, a taśma pra­wie się nie prze­su­wała.
To ocze­ki­wa­nie przy­cho­dziło mu z tru­dem, ponie­waż czas naglił. Zostało go bar­dzo mało.
Nagle wyczuł drże­nie wychwy­cone przez wyra­fi­no­wane elek­tro­niczne wnętrz­no­ści maszyny, która w tym momen­cie była jego cia­łem; reak­cję tej różo­wej istoty zale­ga­ją­cej na pod­ło­dze – na wpół sfor­mo­waną myśl, począ­tek poro­zu­mie­nia, prze­ła­ma­nie lodów.
Spięty, sta­rał się powstrzy­mać falę emo­cji. Ponie­waż za wcze­śnie było na emo­cje – jesz­cze nic nie wska­zy­wało na tele­pa­tyczne zdol­no­ści. Cho­ciaż to drże­nie było zapo­wie­dzią, świad­czyło o…
Trzy­maj się, powie­dział sobie, trzy­maj się!
Trzy­maj się tego czasu!
Zostało zale­d­wie pół minuty!
Drże­nie się powtó­rzyło, tym razem gło­śniej­sze i wyraź­niej­sze, jakby leżąca tam istota odkaszl­nęła, zamie­rza­jąc prze­mó­wić.
Rzadko nawią­zy­wano kon­takt z tele­pa­tami. Inne zdol­no­ści, umie­jęt­no­ści i cechy, przy któ­rych tele­pa­tia bla­dła, wcale nie były rzad­ko­ścią, ale tylko wyjąt­kowo bywały rów­nie uży­teczne jak ten zwy­czajny, sta­ro­modny spo­sób poro­zu­mie­wa­nia się.
A stwo­rze­nie prze­mó­wiło.
Cześć, koleś – powie­działo. Wymie­niam z tobą świa­do­mość.
Umysł Bla­ine’a bez­gło­śnie wrza­snął ze zdzi­wie­nia, które było bar­dzo bli­skie paniki. Gdyż nagle i nie­spo­dzie­wa­nie stał się dwiema oso­bami – sobą i tym stwo­rze­niem. Przez jedną zaska­ku­jącą chwilę widział, czuł i sły­szał to, co ten stwór. A jed­no­cze­śnie był She­pher­dem Bla­ine’em, odkrywcą z Fish­ho­oka, ziem­skim umy­słem znaj­du­ją­cym się bar­dzo daleko od domu.
I w tym momen­cie skoń­czył mu się czas.
Miał wra­że­nie, że pędzi, jakby kosmos prze­my­kał obok niego z fan­ta­styczną pręd­ko­ścią. Pro­te­stu­jący She­pherd Bla­ine został gwał­tow­nie prze­nie­siony do odle­głego o pięć tysięcy lat świetl­nych miej­sca w pół­noc­nym Mek­syku.

3

Z nie­mal instynk­tow­nym upo­rem na oślep gra­mo­lił się z tej studni ciem­no­ści, do któ­rej go wrzu­cono. Wie­dział, gdzie się znaj­duje – był tego pewny – ale nie mógł ogar­nąć tego faktu. Bywał już w tej studni, bywał wie­lo­krot­nie, tak więc dobrze ją znał, ale teraz wyda­wała mu się obca jak ni­gdy przed­tem.
Wie­dział, że ta obcość jest w nim – nie­mal jakby był kimś innym, jakby tylko poło­wicz­nie był sobą, a tę drugą jego połowę zamiesz­kała jakaś nie­znana istota, która pry­chała i jęczała, prze­stra­szona i samotna.
Gra­mo­lił się z tej studni, a jego umysł roz­pacz­li­wie zwal­czał tę jęczącą obcość, cho­ciaż czuł, że opór jest daremny, że ta obcość stała się jego czę­ścią i pozo­sta­nie w nim do końca jego życia.
Na moment zaprze­stał wspi­naczki i spró­bo­wał to ogar­nąć, lecz był zbyt wie­loma oso­bami i w zbyt wielu miej­scach, aby tego doko­nać. Był czło­wie­kiem (cokol­wiek to ozna­czało), a także maszyną zwia­dow­czą, różo­wym obcym leżą­cym na jasno­nie­bie­skiej pod­ło­dze oraz prze­ra­żo­nym stwo­rze­niem, które z wrza­skiem prze­le­ciało tutaj przez eony czasu osta­tecz­nie okre­ślo­nego, po spro­wa­dze­niu do czy­sto mate­ma­tycz­nego sensu, z dokład­no­ścią do ułamka sekundy.
Wygra­mo­lił się ze studni, a ciem­ność pierz­chła przed łagod­nym świa­tłem. Leżał na ple­cach, w końcu był w domu i czuł zna­jomą, jakże zna­jomą ulgę, że znów mu się udało.
I w końcu wie­dział.
Był She­pher­dem Bla­ine’em i odkrywcą z Fish­ho­oka, który udał się daleko w kosmos, aby badać coraz dziw­niej­sze układy gwiezdne. Prze­mie­rzał wiele lat świetl­nych i cza­sem znaj­do­wał rze­czy, które miały jakieś zna­cze­nie, a cza­sem nie. Tym razem jed­nak zna­lazł coś i część tego wró­ciła do domu wraz z nim.
Poszu­kał i zna­lazł to w zaka­marku swego umy­słu, zwi­nięte w kłę­bek ze stra­chu, więc spró­bo­wał to pocie­szyć, cho­ciaż sam się bał. Ponie­waż to straszne, powie­dział sobie, być uwię­zio­nym w obcym ciele. Z dru­giej strony rów­nie nie­przy­jemne było to, że coś takiego zostało uwię­zione w jego umy­śle.
To przy­kre dla nas obu, powie­dział sobie oraz temu stwo­rze­niu, które było teraz jego czę­ścią.
Spo­koj­nie leżał tam – gdzie­kol­wiek to było – pró­bu­jąc wziąć się w garść. Wyru­szył jakieś trzy­dzie­ści godzin temu – oczy­wi­ście nie dosłow­nie, gdyż jego ciało zostało tutaj – lecz jego umysł opu­ścił to miej­sce, by w małej maszy­nie zwia­dow­czej prze­mie­rzać tamtą bez­i­mienną pla­netę krą­żącą wokół nie­zna­nego słońca.
Ta pla­neta niczym się nie róż­niła od innych, była jało­wym pust­ko­wiem, tak jak wiele napo­ty­ka­nych świa­tów. Ten był jałową pusty­nią, choć rów­nie dobrze mógł być pokryty dżun­glą, lodem albo nagimi ska­łami.
Przez pra­wie trzy­dzie­ści godzin prze­mie­rzał te pia­ski i niczego nie zna­lazł. Potem nagle natknął się na tę wielką nie­bie­ską salę z leżącą w niej Różo­wo­ścią, a kiedy wró­cił do domu, ta Różo­wość, lub jej cień, przy­była z nim.
Wypeł­zła ze swo­jej kry­jówki i znów poczuł jej dotyk, świa­do­mość, uczu­cia i wie­dzę. Krew zlo­do­wa­ciała mu w żyłach i zdrę­twiał, czu­jąc stę­chły zapach i ośli­zły dotyk obcego. O mało nie wrza­snął z prze­ra­że­nia. Leżał zupeł­nie nie­ru­chomo, a Różo­wość znów czmych­nęła do swo­jej kry­jówki i zwi­nęła się w niej w kłę­bek.
Bla­ine otwo­rzył oczy i zoba­czył, że pokrywa jego pojem­nika jest odchy­lona. Ośle­piło go jasne świa­tło żarówki w meta­lo­wym klo­szu.
Spraw­dził, czy ma wszyst­kie czę­ści ciała. Nie było powodu, żeby któ­rejś bra­ko­wało, ponie­waż leżał tu w sta­nie spo­czynku przez całe te trzy­dzie­ści godzin.
Poru­szył się i usiadł, a wtedy zoba­czył twa­rze spo­glą­da­jące na niego i tonące w świe­tle.
– Męcząca podróż? – spy­tała jedna z nich.
– Wszyst­kie są męczące – rzekł Bla­ine.
Wygra­mo­lił się z przy­po­mi­na­ją­cej trumnę maszyny i zadrżał, bo nagle poczuł chłód.
– Pro­szę, to pań­ska kurtka – powie­działa jedna z twa­rzy, zawie­szona nad bia­łym kitlem.
Wło­żył podaną mu kurtkę.
Postać wrę­czyła mu szklankę, a on upił łyk i wie­dział, że to mleko. Powi­nien się tego spo­dzie­wać. Gdy tylko ktoś wra­cał, zaraz dawano mu szklankę mleka. Może coś w nim było? Ni­gdy nie przy­szło mu do głowy, żeby zapy­tać. Była to po pro­stu jedna z tych wielu rze­czy, które jemu i wszyst­kim takim jak on koja­rzyły się z Fish­ho­okiem. W ciągu ponad stu lub wię­cej lat ist­nie­nia Fish­hook zdo­łał wytwo­rzyć całe mnó­stwo takich uświę­co­nych tra­dy­cją rytu­ałów, zawsze mniej lub bar­dziej nud­nych i zby­tecz­nych.
Ten towa­rzy­szył powro­towi – czego Bla­ine był już świa­domy, sto­jąc i pijąc mleko w wiel­kiej hali z rzę­dami lśnią­cych gwiezd­nych maszyn, jed­nych zamknię­tych, innych z otwar­tymi pokry­wami.
W tych zamknię­tych leżeli tacy jak on: ich ciała pozo­stały tutaj, a umy­sły wyru­szyły w daleki kosmos.
– Która godzina? – zapy­tał.
– Dzie­wiąta wie­czór – odparł męż­czy­zna, który w ręku trzy­mał notat­nik.
Obcy znów poru­szył się w umy­śle Bla­ine’a, a ten ponow­nie usły­szał słowa: Cześć, koleś. Wymie­niam z tobą świa­do­mość.
I teraz, w tym zna­jo­mym oto­cze­niu, wyda­wało się to czy­stym sza­leń­stwem. Choć praw­do­po­dob­nie było powi­ta­niem. Czymś w rodzaju uści­sku dłoni. A raczej kon­taktu dwóch umy­słów. Co – gdy się nad tym zasta­no­wić – było znacz­nie sen­sow­niej­sze od uści­sku dłoni.
Dziew­czyna wycią­gnęła rękę i dotknęła jego ramie­nia.
– Pro­szę dopić mleko – powie­działa.
Jeśli był to kon­takt umy­słów, to nie prze­lotny, ponie­waż Bla­ine na­dal go czuł. Tę obcą obec­ność, płytko ukrytą w pod­świa­do­mo­ści.
– Maszyna wró­ciła w cało­ści? – zapy­tał.
Męż­czy­zna z note­sem ski­nął głową.
– Bez żad­nych pro­ble­mów. Prze­sła­li­śmy taśmy.
Pół godziny, pomy­ślał chłodno Bla­ine, zdzi­wiony swoim spo­ko­jem. Miał tylko pół godziny, gdyż tyle czasu było trzeba na przej­rze­nie taśm. Wie­dział, że zawsze prze­glą­dają je zaraz po otrzy­ma­niu.
Wszystko na nich będzie, wszyst­kie dane, cała histo­ria. Nie będzie cie­nia wąt­pli­wo­ści, co tam się zda­rzyło. Tak więc zanim je przej­rzą, musi być już poza ich zasię­giem.
Rozej­rzał się po sali i znów poczuł satys­fak­cję, dreszcz pod­nie­ce­nia i dumy, tak jak wtedy, gdy przed laty przy­szedł tu po raz pierw­szy. Ponie­waż tu biło serce Fish­ho­oka, stąd się­gał gwiazd i prze­mie­rzał odle­głe miej­sca.
Wie­dział, że trudno mu będzie odwró­cić się ple­cami do tego wszyst­kiego i odejść, ponie­waż zostawi tu sporą część sie­bie.
Jed­nak nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści – po pro­stu musi odejść.
Dopił mleko i oddał szklankę cze­ka­ją­cej dziew­czy­nie. Ruszył w kie­runku drzwi.
– Chwi­leczkę – rzekł męż­czy­zna trzy­ma­jący notes. – Zapo­mniał pan się pod­pi­sać.
Z nie­chęt­nym pomru­kiem Bla­ine wyjął dłu­go­pis z uchwytu przy note­sie i zło­żył pod­pis. To głu­pota, ale trzeba trzy­mać się prze­pi­sów. Pod­pi­sy­wać się przy wej­ściu i wyj­ściu i trzy­mać język za zębami, gdy cały per­so­nel Fish­ho­oka zacho­wy­wał się tak, jakby przez brak jed­nego pod­pisu całe to miej­sce miało się roz­sy­pać w proch.
Oddał notat­nik.
– Prze­pra­szam, panie Bla­ine, ale nie podał pan, kiedy wróci pan tu na odprawę.
– Jutro o dzie­wią­tej rano – rzu­cił Bla­ine.
Mogli sobie zapi­sy­wać cokol­wiek, bo i tak tu nie wróci. Zostało mu trzy­dzie­ści minut – teraz już mniej – i chciał je jak naj­le­piej wyko­rzy­stać.
Wspo­mnie­nie tam­tej nocy sprzed trzech lat z każdą sekundą sta­wało się wyraź­niej­sze. Pamię­tał już nie tylko słowa, ale i ton, jakim zostały wypo­wie­dziane. Gdy God­frey Stone zadzwo­nił do niego tam­tej nocy, był zdy­szany, jakby biegł, a w jego gło­sie sły­chać było nutkę paniki.
– Dobra­noc wszyst­kim – powie­dział Bla­ine.
Wyszedł na kory­tarz i zamknął za sobą drzwi. Wokół nie było nikogo. Wszyst­kie drzwi były poza­my­kane, cho­ciaż w nie­któ­rych pomiesz­cze­niach paliły się świa­tła. Na kory­tarzu było pusto i cicho. Nawet jed­nak ta cisza i pustka wyda­wały się tęt­nić życiem, jakby wszy­scy pra­cow­nicy Fish­ho­oka stali na straży. Jakby cały ten potężny kom­pleks ni­gdy nie spał – jakby we wszyst­kich tych labo­ra­to­riach i pla­ców­kach badaw­czych, fabry­kach i uni­wer­sy­te­tach, pra­cow­niach pro­jek­to­wych, obszer­nych biblio­te­kach, repo­zy­to­riach i całej resz­cie nikt ni­gdy nie zmru­żył oka.
Bla­ine stał przez moment i się zasta­na­wiał. Wszystko to było bar­dzo pro­ste. Mógł stąd wyjść i nikt by go nie zatrzy­mał. Mógł wsiąść do swo­jego samo­chodu sto­ją­cego na par­kingu zale­d­wie pięć prze­cznic dalej, a potem ruszyć na pół­noc, do gra­nicy. Jed­nak powie­dział sobie, że to byłoby zbyt pro­ste i prze­wi­dy­walne. Zbyt oczy­wi­ste. Ci z Fish­ho­oka odga­dliby, że wła­śnie to zrobi.
I było jesz­cze coś – drę­cząca myśl, upo­rczywa i okropna wąt­pli­wość: czy naprawdę musi ucie­kać?
Pięć osób w ciągu trzech lat od ucieczki God­freya Stone’a – czy to wystar­cza­jący dowód?
Poma­sze­ro­wał kory­ta­rzem, w myślach roz­wa­ża­jąc moż­li­wo­ści, choć dobrze wie­dział, że nie ma miej­sca na wąt­pli­wo­ści. Jakie­kol­wiek mogłyby się poja­wić, wie­dział, że ma rację. Lecz racja jest pro­duk­tem inte­lektu, a wąt­pli­wość ma emo­cjo­nalne pod­łoże.
Przy­znał w duchu, że wszystko spro­wa­dza się do jed­nego: nie chciał ucie­kać od Fish­ho­oka. Lubił tu być, lubił swoją pracę i nie chciał jej porzu­cać.
Jed­nak prze­zwy­cię­żył te wąt­pli­wo­ści już wiele mie­sięcy wcze­śniej. I pod­jął decy­zję. Gdy przyj­dzie czas, odej­dzie. Nie­ważne, jak bar­dzo będzie chciał zostać, rzuci wszystko i uciek­nie.
Ponie­waż God­frey Stone wie­dział i kiedy pod­jął roz­pacz­liwą próbę ucieczki, poświę­cił chwilę, żeby do niego zadzwo­nić – nie popro­sił o pomoc, ale go ostrze­gał.
– Shep – powie­dział, ciężko dysząc, jakby biegł. – Shep, słu­chaj mnie i nie prze­ry­waj. Jeśli kie­dyś sta­niesz się obcym, natych­miast wiej. Nie zwle­kaj ani minuty. Po pro­stu wiej.
A potem roz­legł się trzask odkła­da­nej słu­chawki i zapa­dła cisza.
Bla­ine pamię­tał, że stał tam z tele­fo­nem w dłoni.
– Tak, God­frey – powie­dział do ciszy na końcu linii. – Tak, God­frey, zapa­mię­tam. Dzię­kuję i życzę szczę­ścia.
Nie otrzy­mał żad­nej innej wia­do­mo­ści. God­frey Stone już ni­gdy wię­cej do niego nie zadzwo­nił.
Jeśli kie­dyś sta­niesz się obcym, powie­dział. A teraz Bla­ine stał się obcym, ponie­waż czuł w sobie tę obcość, niczym dru­gie ja kry­jące się w jego mózgu. I wła­śnie w taki spo­sób stał się obcym. A co z innymi? Z pew­no­ścią nie wszy­scy oni spo­tkali Różo­wość pięć tysięcy lat świetl­nych stąd. Na ile spo­so­bów czło­wiek może stać się obcym?
Fish­hook odkryje, że on stał się obcym. Tego nie da się unik­nąć. Dowie­dzą się, kiedy przej­rzą taśmy. A wtedy go zamkną i napusz­czą na niego szpe­ra­cza – bo choć taśmy dowiodą, że stał się obcym, to nie powie­dzą w jaki spo­sób ani w jakim stop­niu. Szpe­racz będzie roz­ma­wiać z nim przy­jaź­nie, a nawet współ­czu­jąco, przez cały czas usi­łu­jąc wygrze­bać z jego umy­słu obcego – wycią­gnąć go z ukry­cia i usta­lić, czym jest.
Dotarł do windy i naci­skał guzik, gdy otwo­rzyły się drzwi w głębi kory­ta­rza.
– Och, Shep, to ty – powie­dział sto­jący w nich męż­czy­zna. – Usły­sza­łem, jak idziesz kory­ta­rzem. Zasta­na­wia­łem się kto to.
Bla­ine odwró­cił się do niego.
– Dopiero co wró­ci­łem – rzekł.
– Może wpad­niesz na chwilę? – zapro­sił go Kirby Rand. – Wła­śnie mia­łem otwo­rzyć butelkę.
Bla­ine wie­dział, że nie powi­nien się wahać. Musi sko­rzy­stać z zapro­sze­nia i wypić parę drin­ków albo zde­cy­do­wa­nie odmó­wić. Jeśli zde­cy­do­wa­nie odmówi, Rand nabie­rze podej­rzeń. Ponie­waż podej­rze­nia to jego spe­cjal­ność. Rand jest sze­fem ochrony Fish­ho­oka.
– Chęt­nie – powie­dział z uda­waną bez­tro­ską. – Ale tylko na moment. Dziew­czyna. Nie powi­nie­nem kazać jej cze­kać.
Ten wykręt, powie­dział sobie, powi­nien zapo­biec zapro­sze­niu na kola­cję lub na wspólne oglą­da­nie jakie­goś występu.
Usły­szał odgłos nad­jeż­dża­ją­cej windy, ale już od niej odszedł. Niczego innego nie mógł zro­bić. To była nie­po­żą­dana zwłoka, ale nic nie mógł na to pora­dzić.
Gdy prze­szedł przez drzwi, Rand przy­ja­ciel­sko klep­nął go w ramię.
– Jak podróż?
– Bez naj­mniej­szych pro­ble­mów.
– Jak daleko?
– Jakieś pięć tysięcy lat.
Rand poki­wał głową.
– Pew­nie to głu­pie pyta­nie – rzekł. – Teraz wszyst­kie podróże są dale­kie. Te bli­skie chyba już się nam skoń­czyły. Za sto lat będziemy się wypra­wiać na dzie­sięć tysięcy.
– Żadna róż­nica – powie­dział Bla­ine. – Wyru­szasz i jesteś tam. Odle­głość wydaje się bez zna­cze­nia. Może będziemy odczu­wać skutki róż­nicy czasu, gdy zaczniemy podró­żo­wać jesz­cze dalej. Do dru­giej połowy galak­tyki. Cho­ciaż pew­nie nawet i wtedy nie.
– Tak uwa­żają teo­re­tycy – rzekł Rand.
Prze­szedł do sto­ją­cego na dru­gim końcu gabi­netu biurka i pod­niósł sto­jącą tam butelkę. Odkrę­cił zakrętkę.
– Wiesz, Shep – powie­dział – mamy fan­ta­styczną robotę. Przy­zwy­cza­jamy się do tego i cza­sami bywa męcząca. Mimo to jest fan­ta­styczna.
– Tylko że stała się moż­liwa tak późno – rzekł Bla­ine. – Tak długo nie dostrze­ga­li­śmy tej moż­li­wo­ści. Mie­li­śmy ją cały czas i ni­gdy z niej nie korzy­sta­li­śmy. Ponie­waż to było nie­prak­tyczne. I takie fan­ta­styczne. Nie mogli­śmy w to uwie­rzyć. Już sta­ro­żytni otarli się o to, ale nie potra­fili tego zro­zu­mieć. Uwa­żali, że to czary.
– Wiele osób na­dal tak uważa – przy­po­mniał Rand.
Zna­lazł dwie szkla­neczki i wyjął lód z wbu­do­wa­nej w ścianę lodówki. Nalał spore por­cje.
– Napij się – zachę­cił, wrę­cza­jąc Bla­ine’owi szkla­neczkę, i opadł na fotel za biur­kiem. – Usiądź – powie­dział. – Aż tak ci się nie spie­szy. I dużo się traci, pijąc na sto­jąco.
Bla­ine usiadł.
Rand wygod­nie się usa­do­wił i poło­żył nogi na biurku.
Zostało nie wię­cej jak dwa­dzie­ścia minut!
A sie­dząc tam ze szkla­neczką w dłoni, w tej chwili ciszy, nim Rand znów prze­mó­wił, Bla­ine ponow­nie miał wra­że­nie, że sły­szy puls tego ogrom­nego tworu, jakim był Fish­hook. Jakby ten był rozumną istotą leżącą tu w pół­noc­nym Mek­syku w obję­ciach matki Ziemi, jakby miał serce, płuca i liczne tęt­nice, któ­rych pul­so­wa­nie można było usły­szeć.
Twarz sie­dzą­cego za biur­kiem Randa przy­brała dobro­duszny wyraz.
– Wy, chło­paki, macie świetną zabawę – powie­dział. – Cza­sem wam zazdrosz­czę.
– Taka praca – powie­dział ostroż­nie Bla­ine.
– Dziś byłeś pięć tysięcy lat stąd. Coś ci to dało.
– Zapewne tro­chę satys­fak­cji – przy­znał Bla­ine. – Inte­lek­tu­alny dresz­czyk wywo­łany świa­do­mo­ścią, gdzie się było. Cho­ciaż ta podróż była lep­sza niż zwy­kle. Chyba natra­fi­łem na jakąś formę życia.
– Opo­wiedz – zachę­cił Rand.
– Nie ma o czym. Zna­la­złem to, kiedy koń­czył mi się czas. Nie zdą­ży­łem niczego zdzia­łać, zanim ścią­gnięto mnie z powro­tem. Musisz coś z tym zro­bić, Kirby. To bywa cho­ler­nie krę­pu­jące.
Rand pokrę­cił głową.
– Oba­wiam się, że to nie­moż­liwe – rzekł.
– Powin­ni­ście nam dać tro­chę swo­body – nale­gał Bla­ine. – Ramy cza­sowe nie powinny być takie sztywne. Trzy­ma­cie tam czło­wieka przez całe trzy­dzie­ści godzin, cho­ciaż nie ma żad­nego sen­sow­nego powodu, żeby tam był. A potem ścią­ga­cie go z powro­tem, gdy jest bli­ski odkry­cia cze­goś.
Rand uśmiech­nął się do niego.
– Tylko nie mów mi, że nie może­cie tego zro­bić – powie­dział Bla­ine. – Nie uda­waj, że to nie­moż­liwe. Fish­hook ma całą armię naukow­ców goto­wych…
– Och, zapewne to jest moż­liwe – powie­dział Rand. – Po pro­stu lubimy mieć wszystko pod kon­trolą.
– Boicie się, że ktoś tam zosta­nie?
– Być może – odparł Rand.
– I po co? – spy­tał Bla­ine. – Tam nie jesteś czło­wie­kiem. Tylko ludz­kim umy­słem uwię­zio­nym w spryt­nej maszy­nie.
– Podoba nam się tak, jak jest – rzekł Rand. – A poza tym wy, chło­paki, jeste­ście cenni. Musimy podej­mo­wać odpo­wied­nie środki bez­pie­czeń­stwa. Co by było, gdy­byś utknął pięć tysięcy lat od domu? Lub gdyby coś się stało i stra­cił­byś kon­trolę nad maszyną? Stra­ci­li­by­śmy cię. Dla­tego powrót jest auto­ma­tyczny. Kiedy was wysy­łamy, wiemy, że wró­ci­cie.
– Zbyt wysoko nas ceni­cie – powie­dział sucho Bla­ine.
– Wcale nie – odparł Rand. – Czy zda­jesz sobie sprawę, ile w cie­bie zain­we­sto­wa­li­śmy? Czy wiesz, ilu kan­dy­da­tów odrzu­camy, zanim znaj­dziemy jed­nego, któ­rego możemy użyć? Takiego, który jest tele­patą i w pewien szcze­gólny spo­sób potrafi się tele­por­to­wać, czło­wieka tak zrów­no­wa­żo­nego, że wytrzyma wstrząs wywo­łany nie­któ­rymi rze­czami, które tam odkryje, a ponadto potra­fią­cego być lojal­nym wobec Fish­ho­oka.
– Kupu­je­cie tę lojal­ność – przy­po­mniał Bla­ine. – Nikt z nas ni­gdy się nie skar­żył, że za mało pła­ci­cie.
– Nie o tym mówię – rzekł Rand – i dobrze o tym wiesz.
Cie­kawe, zapy­tał w myślach Bla­ine, jakie ty masz kwa­li­fi­ka­cje na ochro­nia­rza. Mogło nią być szpe­ra­nie, czyli zdol­ność czy­ta­nia w cudzych myślach, ale przez te wszyst­kie lata ich zna­jo­mo­ści ni­gdy nie zna­lazł nawet cie­nia dowodu, że Rand jest szpe­ra­czem. Gdyby nim był, to po co trzy­małby w swoim wydziale ludzi, któ­rzy nic nie umieli poza czy­ta­niem w myślach?
– Mimo wszystko nie rozu­miem, dla­czego nie dacie nam tro­chę kon­troli nad cza­sem – powie­dział Bla­ine. – Mogli­by­śmy…
– A ja nie rozu­miem dla­czego miał­byś się tym przej­mo­wać – skon­tro­wał Rand. – Wró­cisz na tę swoją wspa­niałą pla­netę. Wzno­wisz prze­rwaną misję.
– Oczy­wi­ście, że tam wrócę. Prze­cież ja ją zna­la­złem, nie­praw­daż? Tak więc jest jakby moja.
Dopił drinka i odsta­wił szkla­neczkę na biurko.
– No cóż, idę – rzekł. – Dzięki za drinka.
– Oczy­wi­ście – odparł Rand. – Nie zatrzy­muję cię. Będziesz jutro?
– O dzie­wią­tej – rzekł Bla­ine.

 
Wesprzyj nas