Oparta na wywiadach z przyjaciółmi, członkami rodziny i byłymi kompanami z zespołu, w tym Mickiem Jaggerem i Keithem Richardsem, biografia „Charlie gra dziś dobrze” przedstawia fascynującą historię życia Charliego Wattsa – oficjalną, autoryzowaną i nigdy wcześniej nie opowiedzianą.


Smakowita uczta dla fanów Rolling Stones i wszystkich tych, którzy interesują się muzyką rockową.

Połowa 1962 roku. Niedawno powstały zespół Rolling Stones poszukuje stałego perkusisty. Mają na oku Charliego Wattsa, muzyka jazzowego dobrze już znanego w londyńskich klubach rhythm and bluesowych. Na szczęście dla przyszłych fanów Stonesów na całym świecie, udaje się go namówić do współpracy.

Po zajęciu miejsca przy perkusji, Charlie pozostał na nim już do końca życia – przez cały okres swingujących lat sześćdziesiątych, kiedy Stonesi osiągali szczyty sławy, i w dobrze udokumentowanym okresie rozpustnych lat siedemdziesiątych, którego symbolem stał się ich kultowy album Exile On Main St.

Z walki z własnymi demonami w latach osiemdziesiątych Charlie wyszedł bez szwanku, umacniając swoją reputację rozważnego, kulturalnego, lecz nie mniej przekonującego kontrapunktu dla bardziej ekspansywnych kolegów z zespołu.

Przez niemal sześćdziesiąt lat, w trakcie których miały miejsce liczne kłótnie, bolesne straty oraz zmiany personalne w zespole, zarówno na estradzie, jak i poza nią, Charlie trwał jak skała w sercu Rolling Stonesów. Jednocześnie stanowił przeciwieństwo gwiazdora rocka – pilnie strzegł swojej prywatności i ponad wszystko cenił rodzinę.

Paul Sexton
Charlie gra dziś dobrze
Życie, czasy i Rolling Stonesi
Przekład: Janusz Maćczak
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 26 kwietnia 2023
 
 

Słowo wstępne Micka Jaggera

Charlie był nadzwyczaj wszechstronnym muzykiem, a jego gra odznaczała się prawdziwą subtelnością. Miał rozległe upodobania muzyczne obejmujące jazz, boogie-woogie, blues, muzykę klasyczną, etniczną muzykę afrykańską, muzykę taneczną, reggae oraz nieliczne dobre, proste piosenki pop. Ludzie nazywają go zawsze wielkim fanem jazzu, ale to nadmierne uproszczenie jego muzycznego smaku i tego, co lubił grać.
Panuje opinia, że był domatorem, choć to oczywiście nie całkiem prawda. Dawniej chodziliśmy oglądać zawody sportowe i odwiedzaliśmy wiele modnych lokali, w których można było zjeść i posłuchać muzyki. W studiach, gdy ekipa nagraniowa już poszła do domów albo jeszcze się nie zjawiła, często graliśmy wszelkie rodzaje muzyki po prostu dla siebie. Charlie czasami demonstrował nam rytmy afrykańskie, niektóre z nich były niezwykłe. Miał wspaniałą technikę perkusyjną, ale był bardzo otwartym muzykiem, więc gdy poznał jakiś nowy rytm, mocno się tym ekscytował.
Był również miłośnikiem muzyki klasycznej. Lubił Dworzaka, Debussy’ego, Mozarta, a dawniej obaj nieraz słuchaliśmy Stockhausena i Mahlera. Słuchaliśmy muzyki kompozytorów współczesnych i próbowaliśmy rozgryźć, o co w niej, u diabła, chodzi.
Był inteligentny i taktowny, lecz potrafił powiedzieć prosto w oczy, co myśli. Starannie chronił swoje prywatne życie, ale rozumieliśmy się nawzajem bez słów. Był osobą cichą i spokojną, jednak miał wspaniałe poczucie humoru i często razem się śmialiśmy. Brakuje mi go z wielu powodów.
Mick Jagger
czerwiec 2022

Słowo wstępne Keitha Richardsa

Ilekroć myślę: „Porozmawiam o Charliem Wattsie”, uświadamiam sobie, że istoty tego gościa nie da się ująć w słowa. Charlie był obecnością i tak naprawdę liczyło się przebywanie z nim.
Podstawą mojej relacji z Charliem było poczucie humoru. Robiliśmy sobie jaja z ludzi, nawet się nie odzywając. Posługiwaliśmy się czymś w rodzaju języka migowego, niezbędnego do komunikacji między gitarzystą rytmicznym a perkusistą. Ale wypracowaliśmy też bardziej wyrafinowany język, którym można było wyrazić ironię czy wkurzenie, albo zapytać na estradzie:
– No dobra, teraz lecimy, ale jak wylądujemy?
Charlie miał nadzwyczaj subtelne i ironiczne poczucie humoru, lecz znałem pewne kluczowe słowa, które nieodmiennie go rozśmieszały. Jednak ich nie wyjawię. Nie używałem ich często, ale było parę takich, że gdybym powiedział je przy nim na środku hali lotniska, Charlie położyłby się na podłodze i zacząłby się śmiać z nogami w górze. Na szczęście widziałem go w tej pozycji tylko kilka razy, gdy byliśmy w pokojach hotelowych, a on dostawał ataku histerycznego śmiechu, co czasami mu się zdarzało. I Bóg jeden wie, jaki żart był tego powodem. Jak zwykle w przypadku tego rodzaju śmiechu, przyczyna w gruncie rzeczy nie była szczególnie zabawna.
Był bardzo skrytym człowiekiem. Zawsze odnosiłem wrażenie, że nie powinienem przekraczać bariery i pytać go o to czy tamto, chyba że chciał o tym pogadać. Nie narzucał się ani nikogo nie naśladował. Był po prostu sobą, najbardziej autentycznym gościem, jakiego kiedykolwiek poznałem.
Keith Richards
czerwiec 2022

Słowo wstępne Andrew Looga Oldhama

Po raz pierwszy spotkałem Charliego Wattsa na wyspie Eel Pie, było to w środę pierwszego maja. Wcześniej, w poprzednią niedzielę, po raz pierwszy w życiu widziałem Stonesów na żywo w hotelu Station w Richmond. Nie zamieniłem z nim wtedy ani słowa. Być może skinąłem głową Mickowi i Keithowi, ale rozmawiałem tylko z Brianem Jonesem, który w tamtym czasie pełnił rolę rzecznika zespołu.
W hotelu Station grupa wywarła na mnie wielkie wrażenie. Nie miałem pojęcia, czym tak naprawdę są, wiedziałem tylko, że pod wieloma względami odmienili mój sposób myślenia i chcę do nich dołączyć. Trzy dni później, w środę, wepchnąłem się na koncert w imieniu swoim i agenta Erica Eastona, od którego wynajmowałem pokój i telefon na Regent Street. Występ się skończył, a ja czekałem nerwowo, żeby pomyślnie przejść rozmowę kwalifikacyjną i zabrać się do roboty.
Stałem obok Charliego i jego zestawu perkusyjnego. Nie miałem pojęcia, jak zagadnąć, więc zaoferowałem pomoc przy zataszczeniu sprzętu. Uśmiechnął się, ale nie przyjął mojej propozycji, bo zorientował się, że jestem dobry w czym innym. Zafascynował mnie tamtego dnia w hotelu Station, tak jak oni wszyscy.
W mojej pierwszej autobiografii zatytułowanej Stoned napisałem:
Perkusista okazał się fantastyczny i miało się wrażenie, że nie tyle się go słucha, co wyczuwa. Obecność, którą wnosił do zespołu, sprawiała mi równie wielką przyjemność, jak jego gra. Inaczej niż pozostała piątka występująca bez marynarek, był w marynarce zapiętej starannie na dwa guziki oraz równie porządnie zapiętej koszuli i zawiązanym krawacie, nie zważając na panującą w sali temperaturę. Siedział przy perkusji z głową odwróconą w prawo z chłodnym, wystudiowanym lekceważeniem dla gęstwy rąk przed nim, wymachujących w tempie siedemdziesięciu ośmiu obrotów na minutę. Był ze Stonesami, lecz nie należał do nich, jakby został tego wieczoru przeniesiony z klubu jazzowego Ronniego Scotta czy Birdland, w którym grał w innym miejscu i czasie Juliana „Cannonballa” Adderleya. Był jedyny i niepowtarzalny, wielki człowiek swojego świata, prawdziwy dżentelmen swego czasu i miejsca. Jego rzadki talent muzyczny jest przejawem jeszcze większego talentu do życia. Właśnie wtedy poznałem Charliego Wattsa.
Naszą ostatnią wspólną sesją było nagranie piosenek We Love You i Dandelion. Podobnie jak w wielu powstających kolektywnie utworach Stonesów, nie było żadnego wcześniej zaaranżowanego zakończenia, jakby w myśl zasady, że lepiej zatroszczyć się o główne danie, zanim pomyśli się o deserze. Zakończenie okazało się melanżem gry Nicky’ego Hopkinsa na klawiszach i Briana Jonesa na melotronie i saksofonie, standardowych wokali Keitha i Micka oraz energetycznych improwizowanych wstawek Charliego. W tamtym czasie sądziłem, że te wstawki są przeznaczone dla mnie. Ale nie, po prostu były w stylu Charliego.
W latach osiemdziesiątych Charlie z jakiegoś powodu odwiedził mnie w Nowym Jorku podczas jednego ze swoich solowych wypadów jazzowych. Popełniłem błąd, grając mu coś, nad czym wtedy pracowałem. Nie zainteresowało go to, a on mi wyjaśnił, dlaczego:
– Andrew, po prostu nie obchodzi mnie już, co robią Stonesi. Interesuje mnie tylko to, co ja gram.
Na szczęście nieporozumienia się skończyły, przeważyło podejście „przezwycięż to i idź dalej”, i zespół kontynuował występy. Ostatni raz widziałem Charliego w Seattle w 2003 roku. Wyglądał dokładnie tak samo, jak gość, któremu powiedziałem „cześć” na wyspie Eel Pie.
W świecie filmów mówi się o złotej erze. Naszą był Charlie Watts. Wszystkie wielkie zespoły mają jedną wspólną cechę: wybitnego perkusistę.
Andrew Loog Oldham
czerwiec 2022

Wprowadzenie
Indywidualista zawsze trzymający rytm

Madison Square Garden w Nowym Jorku, listopad 1969 rok. Podczas występu Rolling Stonesów, niedawno uznanych przez Sama Cutlera, menadżera ich tournée, za „najwspanialszy zespół rockowy świata”, Mick Jagger po wykonaniu piosenki Chucka Berry’ego Little Queenie, a przed ich najnowszym numerem jeden z listy przebojów Honky Tonk Women, rzuca z estrady uwagę:
– Charlie gra dziś dobrze, co nie?
Oczywiście, że grał dobrze, i zawsze będzie tak grał. Samo wymienienie nazwiska Charliego czy w tej biografii, czy w jakiejś rozmowie, wystarcza do tego, by postawić na baczność zarówno innych muzyków, jak i fanów. Właśnie przed takimi objawami czci Charlie uciekłby na kilometr, jak czynił przez całe swoje życie, w pełnym tych słów znaczeniu niezwykłe i wyjątkowe.
Był żywym dowodem na to, że nie wszystkie gwiazdy rocka są ulepione z tej samej gliny, i że przy ich opisywaniu należy unikać komunałów. Na przykład takiego, że on w ogóle uważał się za gwiazdora rocka. Był globalnym celebrytą, który nie znosił zwróconej na niego powszechnej uwagi, i powiedział kiedyś, że przedkłada towarzystwo psów nad ludzi; entuzjastą samochodów, który nie umiał prowadzić; miłośnikiem koni, który nie jeździł konno; człowiekiem bogatym i obdarzonym wyrafinowanym gustem, który dorastał w domku z prefabrykatów; perkusistą, który przez pięćdziesiąt pięć lat odbywał tournée po świecie i przez cały ten czas marzył o powrocie do domu; występującym dorywczo muzykiem, który sądził, że Stonesi rozpadną się w ciągu roku, a skończył jako jedna z ich gwiazd świecąca przez całe życie. Gdyby wymyśliło się kogoś takiego, niewielu by w to uwierzyło.
Pisanie o nim w czasie przeszłym jest czymś bardzo smutnym, jednak Charlie prawdopodobnie tak czy owak nie chciałby przeczytać tej książki. Potrafię sobie wyobrazić, że jako elegancko ubierający się mężczyzna mógłby sprawdzić, jakie jego zdjęcia wybraliśmy, ale nic poza tym. Mam nadzieję, że jest to taktowna opowieść o życiu dobrze przeżytym i niewątpliwie należycie kochanym. Jeżeli szukacie skandali, zaglądacie pod niewłaściwy kamień.
Po trzydziestu latach wielkiej radości, jaką dawało mi przeprowadzanie wywiadów z nim i pozostałymi Stonesami, w 2020 roku zacząłem rozważać pomysł popracowania z Charliem nad jego autobiografią. Ta idea wydawała mi się zarazem ekscytująca, jak i skazana na niepowodzenie. Sam pomysł, że mógłby pisać coś o sobie, był fundamentalnie niestosowny.
Przyznawał otwarcie, że nie przepada za muzyką Rolling Stonesów, i rzadko odsłuchiwał ponownie ich utwory, chyba że musiał zaaprobować wznowienie czy coś w tym rodzaju. Zawsze jednak uprzejmie wywiązywał się ze swoich obowiązków promocyjnych. W swoim czasie nauczycie się lawirować pośród jego nieprzewidywalnych procesów myślowych i w tym, jak na wielorakie sposoby wyrażał siebie, i pokochacie jego serdeczny, promienny uśmiech. Choć bywały też okresy, gdy jego myśli i słowa biegły w różnych rytmach, a on wyglądał jak roztargniony człowiek, który usiłuje sobie przypomnieć, czy nie zostawił czegoś na gazie w kuchni.
Opisanie jego życia w trzeciej osobie wydaje się o wiele bardziej stosowne, a to, jak szybko przyjaciele i rodzina wyrazili swoją aprobatę i zaoferowali pełną zaangażowania pomoc przy powstawaniu tej biografii, mówi wszystko o Charliem. Stosunek do niego znajdował odzwierciedlenie w długotrwałych, pełnych uwielbienia owacjach na każdym koncercie po tym, jak Mick Jagger przedstawiał Charliego, a także w ogarniającej cały świat kaskadzie wyrazów uczucia po jego śmierci w wieku osiemdziesięciu lat w sierpniu 2021 roku.
Od młodego bębniarza do wynajęcia do niezawodnego perkusisty otoczonego aurą wykraczającą poza jego wiek i od wieloletniego okresu sławy do srebrnowłosej ikony stylu – Charlie Watts przeżył wszystkie te życia, ale pozostawił innym robienie z tego wielkiego halo. Ekshibicjonizm emocjonalny? To nie on. Charlie pragnął po prostu być w swoim domu i dziwić się, o co cały ten zgiełk.
Gdy umarł, niemal we wszystkich wyrazach hołdu i nekrologach wspominano o milczącym Stonesie, filarze zespołu, muzyku, który w ciągu pięćdziesięciu siedmiu lat nigdy nie opuścił żadnego występu (to nie całkiem prawda: jak się dowiemy, opuścił co najmniej jeden, w 1964 roku, ponieważ pomylił datę). Jednak o wiele rzadziej mówiono o zagorzałym kolekcjonerze, hojnym darczyńcy, człowieku obdarzonym staroświeckim poczuciem stylu, co nieraz skłaniało go do refleksji, że urodził się w niewłaściwym stuleciu.
Charlie miał zarówno świadomą, jak i wrodzoną zdolność kwitowania jakiejś historii, sytuacji albo czyjegoś życia zwięzłą uwagą, w czym dorównywał mu tylko jego przyjaciel Ringo Starr, wygłaszający malapropizmy w rodzaju „noc ciężkiego dnia” i „jutro nigdy nie wie”. „Pięć lat harówki, dwadzieścia lat obijania się” to jeden z najsławniejszych bon motów Charliego, ale było wiele innych. Usłyszenie kilku takich powiedzonek, wygłoszonych w jego stylu, czyli pokawałkowanymi i przerywanymi pauzami frazami, obserwowanie jego niezłomnego stoicyzmu, widok kamiennej twarzy, na której rozbłyskiwał olśniewający uśmiech, wszystko to było warte nawet więcej, niż cena wstępu do tego, co Stonesi ofiarowali światu: najwspanialszego show na Ziemi.
Nietrudno spotkać muzyków rockowych, których podziw milionów słuchaczy nie chroni przed niekiedy wręcz rozpaczliwym zwątpieniem w siebie. Ale znacznie rzadziej można usłyszeć, by którykolwiek z nich wyrażał się skromnie o sobie. Niemal za każdym razem, gdy spotykałem się z Charliem, mamrotał coś o tym, że nie ceni siebie jako perkusisty i nie może się równać z żadnym ze swoich mistrzów bębnów.
Mogłoby to świadczyć o braku samoświadomości Charliego, jednak w rzeczywistości opierało się na typowo angielskim poczuciu rezerwy i pokorze, które występowały u niego w stopniu większym niż u kogokolwiek innego. Brian Jones, nawet gdy dopiero rozpoczynał swój slalom poprzez wywołane zażywaniem narkotyków samozniszczenie, opisywał siebie jako „prawdopodobnie najbardziej niezwykłą i najlepiej funkcjonującą postać na całej tej scenie muzyki pop”.
W początkowym dwuwierszu piosenki If You Can’t Rock Me z albumu It’s Only Rock and Roll Mick śpiewa: „Zespół gra na scenie w jedną z tych nocy… perkusista uważa siebie za dynamit”. Z pewnością nie mówił o Charliem, dla którego arogancja była po prostu czymś prostackim. Charlie wiedział, kim jest, i z wyjątkiem stosunkowo krótkiego okresu narkotykowego szaleństwa w latach osiemdziesiątych, z którego wydobył się bez oklepanych dramatów odwyku, zachował jasny umysł, nigdy się nie zmienił.
– Jego filozofia to „Potrzebuję tylko tyle” – powiedział o nim kiedyś Andrew Loog Oldham, ówczesny menadżer Stonesów. – Zadowalał się tym i nigdy nie zabiegał o bzdety.
Nawet w okresie pierwszego przypływu sławy powiedział w wywiadzie dla prasy muzycznej:
– Sprawiam wrażenie znudzonego, ale tak naprawdę nie jestem. Mam po prostu nadzwyczaj nudną twarz.
Zacytowanie zmarłego amerykańskiego trenera koszykówki może się wydawać nieprzekonujące, ale Oldham we współczesnym mailu trafnie przywołuje mądre słowa Johna Woodena:
Talent zawdzięczasz Bogu, bądź skromny. Sławę zawdzięczasz ludziom, bądź im wdzięczny. Zarozumiałość zawdzięczasz samemu sobie, bądź ostrożny.
Charlie urodził się z pierwszym, druga spadła na niego i był z natury niezdolny do okazywania trzeciej.
Ta biografia nie ma być jeszcze jednym męczącym odświeżeniem legendy najwspanialszej na świecie grupy rockowej, lecz portretem życia i czasów niezwykłego człowieka, który uczynił innych członków zespołu lepszymi, podobnie jak nas wszystkich, którzy go znali. Ta historia jest opowiedziana chronologicznie, jednak przerywają ją co pewien czas interludia zwane „backbeatami”, skupiające się na szczególnych aspektach świata Charliego, zwłaszcza na małżeństwie z jego ukochaną Shirley.
Tak, to opowieść o spokojnym i dobrym życiu, ale także o kimś, kto raz był nam dany i podobnego człowieka nie spotkamy już nigdy więcej; o kimś, kto wydawał się należeć do całkiem innej epoki, jakby istniał poza rytmem naszego czasu, a jednak zawsze perfekcyjnie utrzymywał rytm.

 
Wesprzyj nas