Hotel na odludziu, zmęczony życiem dziennikarz, drwal z tajemniczą przeszłością i kobieta…


Za niektóre tajemnice płaci się życiem.

Zmęczony życiem i pracą dziennikarz telewizyjny przyjeżdża do małej, górskiej miejscowości, w której jedynym śladem postępu jest wybudowany kilka lat wcześniej hotel.

Chce się odciąć od zgiełku miasta, gwaru mediów i w spokoju pokonać dręczące go problemy i wypalenie zawodowe.

Kiedy jednak poznaje stroniącego od ludzi miejscowego drwala, bardzo szybko okazuje się, że całe jego wyobrażenie o tej idyllicznej okolicy jest przerażającym kłamstwem, a hotel w którym się zatrzymał… prawdziwą pułapką.

 
Wojciech Zawioła
Hotel
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 22 marca 2023
 
 

1

Ciem­ność. W lesie taka ciem­ność jest jesz­cze ciem­niej­sza. Nie widać nic, tylko czerń. To tak, jak­byś zamknął oczy i pró­bo­wał iść w wyobra­żo­nym celu. Nie real­nym, bo prze­cież nic nie widzisz. Chyba że znasz drogę na pamięć.
A on ją zna. Sta­wia zde­cy­do­wane i ciche kroki. Jakby wie­dział, gdzie poło­żyć stopę, by w tej ciszy nie naro­bić hałasu. Idzie tędy nie pierw­szy raz. Spo­kojny, pewny sie­bie, wypro­sto­wany. Ale nie jak sztyw­niak w gaje­rze. Raczej jak siłacz. I nie taki z przy­droż­nej, wiej­skiej siłowni. Jemu siłę dało życie, codzien­ność. Siłę i pew­ność. Choć nie zawsze to czuł.
Skręca w lewo za niskim drze­wem, któ­rego nie widać. Potem prze­ska­kuje konar, któ­rego rów­nież nikt inny by nie dostrzegł. Kilka kro­ków dalej bro­dzi w stru­myku, w któ­rym woda jest tak zimna, że aż parzy. Ale on ma dobre buty, wyso­kie. Takie jak budow­lańcy leni­wie tapla­jący się w bło­cie na budo­wach. Takie z fil­cem na górze.
Pierw­szy raz wło­żył je dopiero tu, kilka mie­sięcy temu. Po tym, jak uciekł z tej cho­ler­nej wsi nad Wisłą. Po tym, jak powie­dział temu życiu: „spier­da­laj!”. Uciekł naj­da­lej, gdzie mógł, w miej­sce, któ­rego nie znał. I gdzie nikt nie będzie go szu­kał.
Mil­czał. Kon­se­kwent­nie i z nie­ukry­waną satys­fak­cją. Ale też z koniecz­no­ści, bo nie mógł się ujaw­nić. Bru­tal­nie poka­zał „faka” tam­temu życiu i tam­tym ludziom. Im wszyst­kim, tylko nie jej. Ale o niej ani słowa.
Wresz­cie widzi świa­tło. Na razie wiel­ko­ści atomu, ale wie, że za chwilę będzie więk­sze. Za chwilę będzie mru­żył oczy, by nie eks­plo­do­wały, przy­zwy­cza­jone do ciem­no­ści, w jakiej musiały być przez ostat­nie dwie godziny. Strze­puje z ramie­nia kawałki kory z drzewa, o które otarł się, pró­bu­jąc omi­nąć zwi­sa­jącą gałąź sosny. Jacek ze wsi miał ją ściąć. Zapo­mniał, bo tyle rze­czy na gło­wie.
Jacek ma konia. Uży­cza go sąsia­dom, bo sąsia­dom prze­cież trzeba poma­gać. A jak już pomaga sąsia­dom, uży­cza­jąc tego konia (sam używa słowa „uży­czam”), to już na nic innego nie wystar­cza czasu. No bo na tego konia musi cze­kać. A to zaj­muje dużo czasu.
No więc gałąź wisi, od kiedy powie­sił się na niej gruby Jasiek. Prze­żył, bo gałąź się zła­mała. Bo nie dość, że nie była zbyt oka­zała, to jesz­cze Jasiek swoje sto trzy­dzie­ści kilo­gra­mów na niej chciał zawie­sić. A to już było za dużo. I teraz oboje poła­mani – gałąź wisi, a Jasiek uszko­dził krę­go­słup i cho­dzi po wsi wykrzy­wiony jak wieża w Pizie. Histo­ria jak w nędz­nym serialu oby­cza­jo­wym. Jaś­kowi pękło serce, kiedy zoba­czył Elę z brzu­chem. Naj­pierw poszedł w tango z chło­pa­kami z sąsied­niej wsi. A że przy­jaźni tam ni­gdy nie było, to dali mu po mor­dzie. I tak miał szczę­ście, bo trzy­mali już sie­kierę w goto­wo­ści.
– Spier­da­laj do domu, bo ci kciuka uje­biemy! – prze­krzy­ki­wali się.
Nie wia­domo, o co poszło. Ale nie musiało o nic pójść. Wieś to wieś. Nie było tam szansy na kon­kretną klu­bową ustawkę, to korzy­stali z każ­dej oka­zji, by pię­ści puścić w ruch. I nie tylko pię­ści.
Jasiek cięż­szy o kilka litrów piwa i roz­pa­cza­jący z powodu brzu­cha Elki wpadł na genialny w swej głu­po­cie pomysł zakoń­cze­nia życia. Poszedł głę­boko w las i zła­mał gałąź. Potem nic nie pamię­tał. Spadł i zasnął. Rano doczła­pał się do naj­bliż­szego domu.
Elka już uro­dziła. Jaśka pra­wie nie znała, bo ni­gdy nawet słowa do niej nie powie­dział. Ot, pla­to­niczna miłość. Nie prze­szka­dzało mu, że od kilku lat spo­ty­kała się z Jędr­kiem. Ale brzuch go zała­mał.
Co jakiś czas pod butem strzela drewno. Cicho, choć wolałby, by było zupeł­nie bez­dź­więcz­nie. Ale to jedy­nie pobożne życze­nie.
Wciąż idzie. W stronę tego świa­tła, które jesz­cze przed chwilą było nikłe, a teraz wyraź­nie już przy­po­mina blask żarówki. Jeśli w jego zacho­wa­niu był choć cień nie­pew­no­ści, to teraz wypro­sto­wał się jesz­cze bar­dziej i zde­cy­do­wa­nie poko­ny­wał kolejne metry.
Lampa wisi przed drzwiami. Koły­sze się. Może od wia­tru, a może ze stra­chu przed panu­jącą wokół ciem­no­ścią. Może nawet w oba­wie przed nad­cho­dzą­cym cie­niem. Ale cień zbliża się spo­koj­nie, bez gwał­tow­nych ruchów. Ktoś patrzący z boku dostrzegłby pew­ność sie­bie i swo­bodę gospo­da­rza. Tak, jest u sie­bie. I choć przez moment spra­wiał wra­że­nie, jakby zamie­rzał zapu­kać, chwy­cił klamkę i pchnął drzwi.
Gdzieś tam, skąd przy­szedł, nikt nie wie­dział, że był w tym miej­scu. Był cie­niem, był ciszą, był spoj­rze­niem i niczym innym.

✶✶✶

Boję się śmierci. Że będzie mnie powoli roz­dep­ty­wać, jak but roz­dep­tuje kara­lu­cha. Cho­ler­nie się jej boję, bo wszystko mi odbie­rze. Pamięć o tym, co było, ale też to, co mam teraz. Odbie­rze mi też moż­li­wość prze­ży­cia tego wszyst­kiego, co mógł­bym jesz­cze prze­żyć. Co z tego, że owego braku tak czy ina­czej nie odczuję. Nie wie­rzę, że ktoś jest gotowy na wła­sną śmierć. Ona się zbliża, a ty chcesz jesz­cze oddy­chać ziem­skim powie­trzem, czuć kro­ple mor­skiej wody na skó­rze, budzić się z wido­kiem na Gie­wont, napić się piwa z chło­pa­kami albo wina z piękną kobietą. Poczuć jej zapach i smak. Chcesz patrzeć, jak radzą sobie w życiu twoje dzieci, i cze­kasz na wnuki. Chcesz spi­sać jesz­cze listę rze­czy, które chciał­byś w życiu zro­bić. Nie jestem na to gotów. I ni­gdy nie będę.
Myślę o tym, jadąc dwu­pa­smówką na połu­dniu Pol­ski. Ale myślę o tym od ponad trzy­stu kilo­me­trów, bo mam wra­że­nie, że wyjeż­dża­jąc ze sto­licy, koń­czę swoje życie. Wiem, prze­sa­dzam. Raczej dotych­cza­sowe życie, może jego etap. Etap, któ­rego mam dosyć. Etap, który mnie zmę­czył, ale też wywin­do­wał na wyż­szy poziom w mojej branży. Tyle że teraz spa­dam. Dla­tego wła­śnie jadę dwu­pa­smówką. Ucie­kam. Umie­ram. Muszę odpo­cząć.
Wczo­raj­szy wie­czór był dość obrzy­dliwy. Przy­ję­cia inte­gra­cyjne w kor­po­ra­cjach zawsze takie są. A w mediach być może jesz­cze gor­sze. Kobiety wdzię­czą się do obiek­ty­wów polu­ją­cych na cele­bry­tów foto­re­por­te­rów, a męż­czyźni wdzię­czą się do tych kobiet. Chyba że są gejami, wtedy wdzię­czą się do innych gejów. Foto­re­por­te­rzy robią to, za co dostają naj­więk­szą kasę – pstry­kają tych, któ­rych pstry­kano już miliony razy. To spraw­dzony towar. Do pstry­ka­nia innych, nowych zachę­cają agen­cje PR. Wtedy foto­re­por­te­rzy nawet nie wie­dzą, komu robią zdję­cie. Ale robią, bo może się „przy­dać”.
I wszy­scy się uśmie­chają, wszy­scy są szczę­śliwi. Wszy­scy witają się „misiem”, bo prze­cież się uwiel­biają i pra­cują w jed­nej wiel­kiej rodzi­nie. A może dla­tego, że długo się nie widzieli. Może to szczere. A może szczę­śli­wych jest dzie­sięć pro­cent, a pozo­stali to alko­hol i próba ukry­cia swo­jego nie­szczę­ścia przed tymi szczę­śli­wymi. Bo to tro­chę wsty­dliwe.
Prze­cha­dza­łem się mię­dzy sto­li­kami, patrząc i nasłu­chu­jąc, kto o czym roz­ma­wia. Tu praca, tam sport, przy kolej­nym sto­liku zwy­kłe plotki. Przy pię­ciu kolej­nych sto­li­kach tylko praca i kolejne wyzwa­nia.
I Karol. Pod­szedł do mnie i powie­dział, że nie zmie­nił zda­nia. Nie wziął pod uwagę, że nie chcia­łem, by je zmie­nił. Oni ni­gdy nie biorą tego pod uwagę. Myślą, że są mistrzami świata i wszy­scy chcą z nimi grać.
– Ty nie chcesz się zmie­nić – zawy­ro­ko­wał. – Ty chcesz, żeby­śmy to my się zmie­nili, a to nie­moż­liwe.
– Jestem za stary na zmiany – odpo­wie­dzia­łem. – Zwłasz­cza takie.
– Wszy­scy to robią.
– Ja nie jestem „wszy­scy”, ja jestem Faj­kow­ski, zapo­mnia­łeś?
Karol mimo­cho­dem całuje w poli­czek młodą gwiazdę, która wła­śnie prze­cho­dzi.
– Po co my w ogóle o tym roz­ma­wiamy? – zapy­ta­łem.
– Nie wiem. – Uśmiech­nął się. – Może mi tro­chę szkoda cię tra­cić.
Par­sk­ną­łem śmie­chem. Dostał­bym za to Oscara. Albo przy­naj­mniej nomi­na­cję. Choć w dzi­siej­szym świe­cie poze­rów i uda­wa­czy mógł­bym mieć marne szanse.
Zabra­łem ze sto­lika szklankę whi­sky i odsze­dłem bez słowa. Po raz kolejny tego wie­czoru zada­łem sobie pyta­nie: „co ja tu robię?”. I po raz kolejny odpo­wie­dzia­łem sobie: „chyba mnie popier­do­liło”.
– Serio odcho­dzisz? – zasko­czył mnie Piotr sto­jący za moimi ple­cami. Nie wiem, kiedy się tam poja­wił.
– Nie odcho­dzę, robię sobie prze­rwę.
– Daj spo­kój, Mate­usz, jest zakład w fir­mie, czy wró­cisz. Pra­wie wszy­scy obsta­wiają, że pół roku prze­rwy to za dużo. Roz­le­ni­wisz się.
Opróż­ni­łem szklankę i zaczą­łem się roz­glą­dać za kel­ne­rem. Byli cały czas w pobliżu. Znik­nęli bły­ska­wicz­nie, kiedy po raz pierw­szy pomy­śla­łem, że będę ich potrze­bo­wał. Norma.
– Zoba­czymy – powie­dzia­łem pra­wie szep­tem. – Spa­dam stąd, Piotr. Znu­dziło mi się.
– Dawaj znać, co się u cie­bie dzieje.
– Jutro wyjeż­dżam.
– Dokąd?
– To pil­nie strze­żona tajem­nica.
Uśmiech­ną­łem się i skie­ro­wa­łem do drzwi.
– Mate­usz!
Odwró­ci­łem się
– Jesteś uparty jak osioł!
– Wiem. – Znów się uśmiech­ną­łem – I dobrze mi z tym.
Muszę odpo­cząć.
Jadę dwu­pa­smówką. Wypa­truję sta­cji ben­zy­no­wej, bo moje pię­cio­let­nie audi cią­gnie już na opa­rach. Wyobra­żam sobie opary alko­holu w miesz­ka­niach uczest­ni­ków wczo­raj­szego przy­ję­cia. Część wlewa w sie­bie wszystko po kolei. Inni sku­pili się na jed­nym rodzaju trunku. Efekt taki sam: chi­choty i nie­pewny krok w dro­dze do domu. I ten odór następ­nego dnia. I kac. Ale może oni mają rację? Może tego nie da się na trzeźwo?
Jadę. Dwu­pa­smówką. Pra­wie pustą. Wiem, że to ostat­nie kilo­me­try dość wygod­nej trasy. Potem będzie już tylko gorzej. Cię­ża­rówki i ich kie­rowcy, władcy szos, któ­rych trudno wyprze­dzić, bo zapier­da­lają jak dzicy. A w dodatku z naprze­ciwka jadą ich kole­dzy. Do tego „ści­ga­cze”. Zwy­kle to dziad­ko­wie ze swo­imi bab­ciami, pędzący na zakupy albo do wnu­ków, któ­rych rodzice mają coty­go­dniowe wychodne do kina albo do małej wiej­skiej knajpy. Dziad­ko­wie zawsze pro­wa­dzą małe samo­chody, a na gło­wach mają czapki. Bab­cie za to śle­pią trwałą ondu­la­cją. Nie roz­ma­wiają ze sobą, bo się przez całe życie już naga­dali i teraz się ledwo zno­szą. Jadą wolno, bo przy­zwy­cza­ili sie­bie do kato­wa­nia się swoim towa­rzy­stwem. Ści­ga­cze to też ci wszy­scy zato­pieni w ese­me­sach i innych fejs­bu­kach, myślący, że mają dosko­nałą podziel­ność uwagi. Prze­pis o zaka­zie uży­wa­nia tele­fonu komór­ko­wego pod­czas jazdy jest idio­tyczny jak Świat według Kiep­skich. Zasad­niej­sze byłoby przy­zna­wa­nie licen­cji na korzy­sta­nie z komórki tym, któ­rzy potra­fią się nią posłu­gi­wać pod­czas jazdy. Może wtedy nie mijał­bym już samo­cho­dów z kie­row­cami uśmie­cha­ją­cymi się do swo­jego tele­fonu jak głupi do sera. I nie musiał­bym za każ­dym razem mru­czeć pod nosem: kurwa…
Muszę odpo­cząć. Muszę odpo­cząć. Muszę odpo­cząć. Muszę to sobie powta­rzać. Bo zapo­mnę. Że muszę odpo­cząć.
Tan­kuję do pełna. Olej napę­dowy. Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio bra­łem bez­oło­wiową. Nie licząc służ­bo­wego tan­ko­wa­nia dwa mie­siące temu. To był wyjazd na wywiad. Kom­plet­nie nie­udany, ponie­waż sza­nowny poseł na Sejm Rze­czy­po­spo­li­tej oka­zał się nie­zbyt roz­gar­nię­tym czło­wie­kiem. Nie­po­trzeb­nie zada­łem mu kilka pytań poza­sej­mo­wych. Gubił się, wił. Mia­łem wra­że­nie, że za chwilę wyj­mie tele­fon i zadzwoni do kogoś zapy­tać, co ma odpo­wie­dzieć na pyta­nie o ulu­biony film. Taki tele­fon do przy­ja­ciela. Koło ratun­kowe. A wyda­wał się odświe­że­niem całej tej sceny pseu­do­po­li­tycz­nej. Kimś o inte­li­gen­cji ponad­prze­cięt­nej, kimś, kto myśli logicz­nie i przy­szło­ściowo. No i klops. Nic z tego. Będziemy na­dal bro­dzić w bło­cie. Nie ma świa­tełka w tunelu.
– Opisz to – mówił wtedy Karol. – Ośmiesz go, ludzie to lubią.
– Karol, chyba z kimś mnie pomy­li­łeś – odpo­wia­da­łem upar­cie.
To nie mój styl. Sza­nuję swo­ich roz­mów­ców, nawet jeśli są pata­fia­nami. Nie jestem pro­wa­dzą­cym talk show. Jestem dzien­ni­ka­rzem. A może byłem.
Moja wojna z naczel­nym zaczęła się nieco wcze­śniej. Przez swo­jego przy­du­pasa Karolka prze­ka­zy­wał mi suge­stie, jak mam pra­co­wać, o czym roz­ma­wiać i jak dobie­rać gości, by oglą­dal­ność rosła. Za każ­dym razem mówi­łem Karol­kowi, by się pier­do­lił. I on to robił, ale z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem. Wie­dzia­łem, do czego to zmie­rza. Wie­dzia­łem od dawna. Bo widzia­łem, co się dzieje.
Muszę odpo­cząć. Muszę…
Płacę za paliwo. Pani w kasie chce mi jesz­cze wci­snąć kawę, hot doga i ciastko. I ener­ge­tyk. Gdy­bym zacho­wał się jak Jim Carey w fil­mie Jestem na tak, wziął­bym wszystko. A potem się zrzy­gał. Grzecz­nie więc dzię­kuję i wycho­dzę.
Przy jed­nym z dys­try­bu­to­rów star­szy pan uśmie­cha się do mnie i mówi „dzień dobry”. Oczy­wi­ście nie znam go. Ale on mnie zna. I wydaje mu się, że skoro on mnie widuje, to ja go też. Ma jakieś sześć­dzie­siąt lat. Ogląda moje pro­gramy i mnie lubi. Tak myślę. To jego miał na myśli naczelny.
– Twoja widow­nia umiera. Musisz dotrzeć do tych młod­szych. Zrób coś.
Z sza­cunku do szefa nie wypo­wie­dzia­łem na głos myśli, które mia­łem wtedy w gło­wie. Poza jedną.
– Spier­da­laj!
Wysze­dłem wtedy, trza­ska­jąc drzwiami. Wiem, nie powi­nie­nem. Ale mia­łem dość.
Muszę odpo­cząć.
Wsia­dam do auta. Ruszam. Przede mną trzy­dzie­ści sie­dem kilo­me­trów do celu. Trzy­dzie­ści sie­dem kilo­me­trów myśli. Tak męczą­cych, że dło­nie mdleją od zaci­ska­nia się na kie­row­nicy. Ale ruszam, nie boję się. Cały czas mam nadzieję, że przez krótki czas będę miał swoje eldo­rado. Że nikt nie będzie do mnie gadał, że hotel okaże się tak słaby, że nie będzie miał gości, że obsługa nie będzie upier­dliwa w swo­jej uprzej­mo­ści (na wszelki wypa­dek na klamce na stałe wywie­szę do not disturb – jeden z naj­lep­szych hote­lo­wych wyna­laz­ków), że to i tamto. Będę naj­mniej wyma­ga­ją­cym gościem w histo­rii tego hotelu. Mój jedyny postu­lat na ten czas to: odpier­dol­cie się. Choć wiem, że tego nie potra­fią. Będą cią­gle pytać, czy jestem zado­wo­lony. Przy pobie­ra­niu klu­cza powi­nie­nem mieć szansę zazna­czyć na jakimś doku­men­cie, że będę zado­wo­lony bez względu na sytu­ację.
Trzy­dzie­ści trzy kilo­me­try. Kato­licy robi­liby wła­śnie znak krzyża, bo to prze­cież wiek chry­stu­sowy. Pew­nie to jakiś znak, że wzrok aku­rat w tym momen­cie spo­czął na nawi­ga­cji. Że też przy­szło mi to do głowy. Karcę się za to. Nie za drwinę. Karcę się za myśl zwią­zaną z reli­gią. Od dawna ucie­kam przed nią jak przed watahą. Uni­kam jak ognia dzien­ni­kar­skich roz­mów z księżmi czy innymi wyznaw­cami. Ni­gdy nie zapro­si­łem do pro­gramu księ­dza, a bogo­boj­nych poli­ty­ków mam ochotę subiek­tyw­nie miaż­dżyć.
To ostat­nie wsie przed celem. Im jest bli­żej, tym więk­szą mam ochotę jechać dalej. Dobrze mi w tym samo­cho­dzie. W nim jestem sam. Z całym wachla­rzem pre­tek­stów, by nie odbie­rać tele­fonu i nie zaglą­dać do inter­netu. Coraz wię­cej zakrę­tów, małych skrzy­żo­wań, pod­jaz­dów i zjaz­dów. Coraz wię­cej też domów z dobu­do­wa­nymi pię­trami. Znak tych cza­sów – pokoje do wyna­ję­cia. Górale nie odpusz­czają takich oka­zji. W sumie trudno się dzi­wić.
Każda kolejna wieś wygląda tak samo. Domy z opa­da­ją­cymi dachami po obu stro­nach głów­nej ulicy, krowy i kozy na każ­dej łące. I ludzie. Nie­któ­rzy krzą­tają się, inni plot­kują przez płot. Jesz­cze inni sie­dzą na przy­do­mo­wych ław­kach. Pozorny spo­kój. I psy. Te, które pil­nują bydła, leżąc maje­sta­tycz­nie na tra­wie, i te, które bie­gną, szcze­ka­jąc na każdy prze­jeż­dża­jący samo­chód. To te małe. Bo małe psy są jak mali ludzie – cią­gle szcze­kają. Tylko to im pozo­staje – uja­dać, pie­nić się, wkur­wiać. A jak ktoś zrobi krok w ich stronę, to spie­przają do budy. Jak ludzie.
Dzie­sięć kilo­me­trów.
Nie spraw­dzam tele­fonu. Na pewno wysłała wia­do­mość, ale od niej też muszę odpo­cząć.
„Przy­jedź do mnie, pro­szę, jesz­cze dziś, skoro jutro wyjeż­dżasz” – napi­sała aku­rat w momen­cie, w któ­rym Karol wycią­gał ze mnie resztki przy­jem­no­ści, jakie mia­łem z tego przy­ję­cia. Zro­bił to z łatwo­ścią, chwy­ta­jąc ją w dwa palce i wysu­wa­jąc z płata czo­ło­wego czaszki.
„Jestem zmę­czony” – odpi­sa­łem. Chcia­łem się poło­żyć, by wstać wcze­śnie i zdą­żyć się spa­ko­wać.
„Przy­jedź. Na chwilę”.
Dorota. Kobieta, z którą nie mogę dojść do ładu. Wszystko jest nie tak. Jeste­śmy inni, nie rozu­miemy się nawza­jem, nie spę­dzamy czasu w ten sam spo­sób, nie słu­chamy tej samej muzyki, nie czy­tamy tych samych ksią­żek. A jed­nak wszel­kie próby roz­sta­nia były nie­udane jak mało co. Jak­byś zetknął ze sobą dwa magnesy i pró­bo­wał je odsu­nąć od sie­bie na kilka mili­me­trów. Zawsze do sie­bie wrócą z taką samą siłą. I wciąż będą się tak samo zacho­wy­wać mimo cią­gle prze­ży­wa­nej praw­dzi­wej męki pań­skiej.
Poje­cha­łem. Ze świa­do­mo­ścią, że potem czeka mnie kilka tygo­dni spo­koju, odpo­czynku rów­nież od niej. Ale ta świa­do­mość nie do końca przy­nosi ulgę. Tro­chę będzie mi jej bra­ko­wać. Może wła­śnie tego nie­zro­zu­mie­nia, tych roz­mów o tym, jak bar­dzo do sie­bie nie pasu­jemy.
Sta­ną­łem przed jej drzwiami i nie chcia­łem zapu­kać. Ponow­nie mia­łem ją na wycią­gnię­cie ręki, a zada­wa­łem sobie pyta­nie, co znowu tu robię. Od dawna miało mnie tu nie być.
– Musisz wyjeż­dżać? – zapy­tała i od razu sobie odpo­wie­działa – Musisz, mówi­łeś, musisz odpo­cząć.
I ten jej wzrok. Te jej oczy. Zawsze mówiły „kochaj mnie” albo „pieprz mnie”.
Znów wyglą­dała pięk­nie. Dosko­nale wie­działa, co wło­żyć, bym nie mógł ode­rwać wzroku. Czarne włosy, ciemna kar­na­cja i biały szla­frok. Ale byli­śmy i jeste­śmy tak różni.
– Przy mnie nie odpo­czy­wasz?
Spo­dzie­wa­łem się tego pyta­nia. Pokrę­ci­łem więc poiry­to­wany głową i odwró­ci­łem się w stronę drzwi.
– Nie rozu­miesz – mruk­ną­łem naj­ci­szej, jak się dało.
– Rozu­miem. – Usły­szała.
– Gdy­byś rozu­miała, nie zada­ła­byś tego pyta­nia.
Chwy­ci­łem za klamkę zaraz po tym, jak poca­ło­wa­łem ją w poli­czek.
– Pocze­kaj. – Zła­pała mnie za rękę. – Mam coś dla cie­bie.
Nie chcia­łem cze­kać. Chcia­łem wyjść i zacząć odpo­czy­wać na dobre. Wie­dzia­łem, że po wyj­ściu z jej miesz­ka­nia nie spo­tkam nikogo aż do wyjazdu następ­nego dnia.
– Na pewno masz przy­go­to­waną całą walizkę ksią­żek, ale chcia­łam, żebyś miał też coś ode mnie.
Cmen­tarz w Pra­dze Umberta Eco. Nie wiem, skąd wie­działa, że mia­łem ją w pla­nach. Rzadko roz­ma­wia­li­śmy o lite­ra­tu­rze. Nie było na to czasu. Tra­ci­li­śmy go głów­nie na spory.
Na okładce jego­mość w cylin­drze. Wła­ści­wie tylko jego syl­wetka na poma­rań­czowo-czar­nym tle. Za nim ledwo widoczne nagrobki. Nad nim ptaki. Być może kruki i wrony, ale nie te, co mają nas roz­dzio­bać, te od Żerom­skiego. Swoją drogą cie­kawe, czy dziś ktoś pamięta o tej noweli. Dziś nie czyta się takiej lite­ra­tury. Dziś czyta się inter­net, blogi, ogląda głu­pie fil­miki. Książki czyta się na table­cie. A papier? Gdzie jego zapach?
– Dzię­kuję – wydu­si­łem, choć bli­żej mi było do zło­ści, że dostaję od niej pre­zent. Nie lubię pre­zentów bez oka­zji. Zawsze do cze­goś zobo­wią­zują. A ja nie chcę czuć się zobo­wią­zany.
Sta­nęła bar­dzo bli­sko mnie. Roz­su­nęła szla­frok i nagim cia­łem przy­lgnęła do mojej koszuli i mary­narki. Poca­ło­wała mnie zachłan­nie, wsu­wa­jąc język w usta.
– Długo nie będziemy się widzieć – szep­nęła, nie prze­sta­jąc ssać i przy­gry­zać moich warg. – Nie chcesz się poże­gnać?
– Dorota… – chwy­ci­łem jej twarz w dło­nie i odsu­ną­łem – …jestem zmę­czony, jadę do domu.
Kątem oka widzia­łem jej trzy­dzie­sto­pię­cio­letni brzuch i – wydaje się – jesz­cze młod­sze piersi. Otu­li­łem ją szla­fro­kiem i prze­wią­za­łem paskiem. Poca­ło­wa­łem w czoło i usta i wysze­dłem.
Kiedy w domu rzu­ci­łem książkę na walizkę, wypa­dła z niej kartka. „Wróć do mnie. Dorota”. Moja aler­gia na roman­tyczne gesty aż jęk­nęła. Jestem na to za stary i zbyt wiele widzia­łem. Szep­ną­łem więc jedy­nie „ja pier­dolę” i posze­dłem wziąć prysz­nic, cią­gle powta­rza­jąc sobie w duchu: muszę odpo­cząć.
Pięć kilo­me­trów. Otwie­ram okno, by poczuć zapach wsi, przez którą za chwilę będę prze­jeż­dżał, a za którą znaj­duje się cel. To hotel, któ­rego nie widać z ulicy. Jest scho­wany za drze­wami, na lek­kim wznie­sie­niu, co daje szansę scho­wa­nia się przed obrzy­dli­wym świa­tem, w środku nie­obrzy­dli­wego świata drzew, zwie­rząt i ciszy.
Wieś się nie zmie­niła. Byłem tu dwie krót­kie doby sie­dem lat temu, kiedy jesz­cze bawiło mnie to, co robi­łem i robię. Wtedy jesz­cze mój zawód nie umie­rał, nie musia­łem toczyć wojny o obiek­ty­wizm i logikę. Wszystko było natu­ralne i zarówno ja, jak i moi kole­dzy po fachu czu­li­śmy jakąś tam misję, choć drwi­li­śmy z tego słowa bez­li­to­śnie. Teraz nie ma już miej­sca na drwinę. Takim jak ja nie jest już do śmie­chu.
Ale ta wieś tego nie widzi. Wieś żyje swoim życiem. I dobrze. Wła­sne życie jest naj­waż­niej­sze. Nie­wiele tu się zmie­niło. Dom soł­tysa nie jest już domem soł­tysa. To zna­czy pew­nie jest, ale soł­tys się zmie­nił. Tabliczka wisi teraz trzy domy dalej. Nie pamię­tam, kto mieszka w tej cha­łupce z żółtą ele­wa­cją. Pamię­tam za to polanę sta­rego Ignaca i boisko tuż obok. Ignac poda­wał dzie­cia­kom piłkę, jak pole­ciała za bramką na jego pole. To dobry czło­wiek. Mam nadzieję, że jesz­cze żyje. Wtedy miesz­kali tu dobrzy ludzie. Nieba by uchy­lili w razie potrzeby. Ale dziś nie mam ochoty prze­ko­ny­wać się, czy pozo­stali tacy sami. Dziś ani jutro, ani poju­trze, ani za tydzień.
Muszę odpo­cząć.
Kilo­metr. Za chwilę skręt w prawo, prze­jazd przez stru­myk i w górę do głów­nej bramy.
Dorota. Czę­sto o niej myślę. Zwy­kle krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem głową. Cią­gle dzi­wię się, że to jesz­cze trwa, nie­za­leż­nie od postaci, jaką przy­biera. Iry­tuje mnie, że nie potra­fię wyrzu­cić jej z głowy. Nawet teraz, kiedy prze­jeż­dżam przez bramę hotelu. Wszystko drew­niane. Nie widzę w tym budynku niczego, co nie byłoby drew­nem. Chyba że okna. Te w poko­jach mają dodat­kowo drew­niane okien­nice. W czę­ści rekre­acyj­nej wyglą­dają jak wyj­ścia na taras. Ale nie są wyj­ściami. Są po pro­stu oknami. Za szybą basen, leżaki, mała siłow­nia z bież­nią i sztan­gami. Wszystko widoczne z zewnątrz przez te duże okna.
Par­kuję mię­dzy jeepem i volvo. Jeden duży, drugi mały. Z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa stwier­dzam, że kie­rowcą dużego jest ktoś nik­czem­nego wzro­stu. Spraw­dzę to póź­niej. Albo i nie. Może mi się nie chcieć patrzeć na ludzi.
Wcho­dzę. Główne wej­ście nie przy­po­mina głów­nego wej­ścia. Jest zwy­kłym przej­ściem przez zwy­kłe drzwi do naj­zwy­klej­szego budynku. Ale mam nadzieję, że to jed­nak będzie nad­zwy­czaj­nie nie­upier­dliwe miej­sce. Ledwo wsze­dłem, zosta­łem zła­pany wzro­kiem przez młodą dziew­czynę za bufe­tem, nad któ­rym dys­kret­nie napi­sano „recep­cja/recep­tion”. W dwóch języ­kach. To ozna­cza, że mają tu gości z zagra­nicy. Jakby co, nie znam języ­ków obcych.
Ona mnie nie tylko zła­pała. Ona mnie cią­gnie do sie­bie tymi wpa­trzo­nymi oczami i uśmiech­nię­tymi ustami. Czuję się, jakby zła­pała mnie na lasso i cią­gnie bez trudu, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, że zapie­ram się nogami.
– Dzień dobry – mówi na szczę­ście dość niskim gło­sem. – Ma pan u nas rezer­wa­cję?
– Dzień dobry – odpo­wia­dam uspo­ko­jony brzmie­niem jej głosu i podaję nazwi­sko.
Zerka na ekran kom­pu­tera, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. Robi to jed­nak natu­ral­nie. Chyba lubi swoją pracę.
– Jest oczy­wi­ście rezer­wa­cja. – Nie odrywa oczu od moni­tora. – Do nas nie tra­fiają goście bez rezer­wa­cji, za daleko.
Spraw­dza coś jesz­cze. Każde klik­nię­cie myszką kwi­tuje kiw­nię­ciem głową, jakby sta­wiała pie­czątkę. Wytęża wzrok. Czyta.
– Będzie pan sam – zadaje w końcu pyta­nie – czy ktoś doje­dzie?
– Nikt nie doje­dzie – odpo­wia­dam z ulgą.
– Pro­szę więc o chwilę cier­pli­wo­ści. – Znów prędko klika. To jak szyb­kie wer­to­wa­nie kar­tek w książce. – Rezer­wo­wał pan pokój dwu­oso­bowy?
– Tak, chcia­łem mieć duże łóżko dla sie­bie – tłu­ma­czę się i wiem, że brzmi to dwu­znacz­nie. Ale ona jest pro­fe­sjo­na­listką. Nawet jeśli to, co powie­dzia­łem, wydaje jej się pod­ry­wem, to nie reaguje. Może przy­zwy­cza­iła się do zacze­pek. Jest dość ładna, choć za chuda.
Dorota. Też jest szczu­pła.
Muszę odpo­cząć. Koniecz­nie.
– Zapra­szam do pokoju numer sie­dem. – Patrzy na mnie i już wiem, że będzie mi coś tłu­ma­czyć. – Musi pan przejść łącz­ni­kiem, tym wej­ściem po lewej stro­nie – wdzięcz­nie wska­zuje otwartą dło­nią – dalej pro­sto i do końca. Ostat­nie drzwi po lewej stro­nie. Miłego pobytu.
Uśmiech na koniec. Kur­tyna. Zwy­kle jest to przed­sta­wie­nie. Tym razem wdzięk recep­cjo­nistki ura­to­wał spek­takl.
Idę kory­ta­rzem, mimo woli roz­glą­da­jąc się po ścia­nach. Widzę na nich pła­sko­rzeźby autor­stwa kogoś nie­po­spo­li­tego. Wyko­ny­wał je ktoś z wyobraź­nią, ktoś, kogo z czy­stym sumie­niem można nazwać arty­stą. Zatrzy­muję się przy jed­nej z nich i patrzę na konia. Ale ten koń nie galo­puje, on fru­nie. I na upar­tego można dostrzec skrzy­dła na jego grzbie­cie. Łatwo też zauwa­żyć jeźdźca, któ­rego głowa jest wręcz zespo­lona z grzywą rumaka. W pra­wym dol­nym rogu dzieło pod­pi­sano, ale odczy­tać poszcze­gólne litery potrafi chyba tylko autor.
Idę. Cią­gnę za sobą walizkę. Jest duża, bo posta­no­wi­łem zabrać kil­ka­na­ście ksią­żek i kilka zale­głych cza­so­pism. Ale nie wie­rzę, że będę się zaczy­ty­wał w któ­rej­kol­wiek z tych publi­ka­cji. I nie wie­rzy­łem już wtedy, kiedy wrzu­ca­łem to wszystko do walizki.
Jest numer sie­dem. Zbli­żam kartę do czyt­nika i chwilę póź­niej deli­kat­nie popy­cham drzwi. Pokój nie jest duży, ale spore łóżko rekom­pen­suje brak prze­strzeni. Jest też biurko, na któ­rym leży mały notes. Wiem, że z niego nie sko­rzy­stam, bo ni­gdy tego nie robię. Za to zawsze przy­własz­czam sobie hote­lowe ołówki i dłu­go­pisy. Wygląda to jak mój fetysz. Dobrze jest jakiś mieć.
Walizkę zosta­wiam przy sza­fie, a sam zbli­żam się do okna. To wła­ści­wie wyj­ście na taras. Wydaje mi się, że takich pokoi w tym hotelu jest nie­wiele. Czuję się dopiesz­czony, ale tłu­mię w sobie zado­wo­le­nie. Odzwy­cza­iłem się od oka­zy­wa­nia go. Tak mi lepiej.
Taras, tak jak pokój, nie impo­nuje wiel­ko­ścią, ale ma ładną, drew­nianą balu­stradę. Sia­dam na jed­nym z dwóch drew­nia­nych krze­seł i patrzę przed sie­bie. Przez naj­bliż­szych kilka, może kil­ka­na­ście dni codzien­nie będę patrzył na tę polanę wzno­szącą się w stronę lasu. Urzą­dzę sobie codzienny rytuał wga­pia­nia się rano i wie­czo­rem. To zde­cy­do­wa­nie lep­sze niż pol­ska reli­gia, czyli tele­wi­zja od rana do wie­czora. Las mądrzej gada, bo gada ciszą. A może po pro­stu mam defi­cyt takiej ciszy, takiego mil­cze­nia. Może świat, w któ­rym żyję, jest prze­ga­dany i nie­mą­dry.
Wra­cam do pokoju i spraw­dzam łazienkę. Myję ręce, patrząc w lustro. Prze­cie­ram zmę­czoną życiem twarz. Mam czter­dzie­ści dzie­więć lat, nie­długo osią­gnę wiek star­czy. Jestem sam. Z wyboru, bo o ile jede­na­ście lat temu to los mnie osie­ro­cił, o tyle w kolej­nych latach sam wybie­ra­łem tę samot­ność. A raczej nie dawa­łem szansy tej samot­no­ści odejść. Swo­imi wadami odpy­cham nie­mal wszyst­kich, nawet Nata­lię i Hanię. Zawsze chcia­łem je mieć, a kiedy już były, nie potra­fi­łem się nimi zająć. Zwłasz­cza po śmierci Agnieszki. I potem, kiedy rosły tak szybko. I jesz­cze potem, kiedy coraz wyraź­niej dawały mi do zro­zu­mie­nia, że nie potrze­bują mnie w swoim życiu. Cier­pie­nie ukry­wa­łem w mistrzow­ski spo­sób. Nikt go nie widział. I nikt na­dal nie widzi. Widać to tylko na mojej twa­rzy. Wszystko na niej widać. To zna­czy ja widzę.
Włosy opa­dły mi na czoło, bli­zna na lewym policzku stała się jakby głęb­sza. Tego wra­że­nia nie zmie­nia trzy­dniowy zarost. Nie mam w pla­nach gole­nia. Pier­dolę.
Zdej­muję koszulę i rzu­cam na walizkę. Doty­kam pal­cami mate­raca, spraw­dzam twar­dość. Kładę się i głę­boko wcią­gam powie­trze w płuca. Czuję, że odpły­wam. Zasy­piam.

✶✶✶

War­kot sil­nika piły spa­li­no­wej sły­chać było zapewne w pro­mie­niu kilku kilo­me­trów. Dźwięk roz­dmu­chi­wała cisza, która była tu nie­po­dziel­nym gospo­da­rzem. Kiedy od czasu do czasu musiała wal­czyć z hała­sem, robiła to, roz­pra­sza­jąc go na wszyst­kie strony świata. A nawet w górę i w dół.
Drzewo opa­dło na zie­mię z hukiem. To już trze­cie tego dnia. I po raz trzeci tego dnia męż­czy­zna odbiegł w ostat­niej chwili, jakby zdzi­wiony, że wła­śnie w tym momen­cie to się dzieje. Ale nie był zasko­czony. Miał to dokład­nie zapla­no­wane i wyli­czone. Gdyby ktoś zapy­tał go, gdzie spad­nie drzewo, odpo­wia­da­jąc, pomy­liłby się może o pięć cen­ty­me­trów.
Tele­fon ode­brał poprzed­niego wie­czoru. Wcho­dził wła­śnie do swo­jej małej chaty, mijał żarówkę zawie­szoną nad gan­kiem. Roz­po­znał numer. Ni­gdy nie zapi­sał go w kon­tak­tach, ale układ cyfr był na tyle cha­rak­te­ry­styczny, że bły­ska­wicz­nie zapadł w pamięć. Tym bar­dziej że ozna­czał pie­nią­dze.
– Pięć kolej­nych do ścię­cia – powie­dział głos.
– Gdzie? – wyszep­tał to pyta­nie, by głos nie zabrzmiał zbyt gło­śno w pustej kuchni.
– Tam gdzie ostat­nio. Warunki te same.
– A pie­nią­dze?
– Te same.
– Gdzie?
– Tam gdzie zawsze.
Bar Pod Koni­kiem. Czer­wona koperta ze znacz­kiem pocz­to­wym z wize­run­kiem jakie­goś spor­towca w kasku. Żad­nych opóź­nień, zawsze następ­nego dnia po robo­cie, zawsze bez kon­taktu oso­bi­stego.
– Drwalu – rzekł ponow­nie głos. – Na­dal jesteś dys­kretny?
– A ty? – odparł pro­wo­ka­cyj­nie.
Po dru­giej stro­nie słu­chawki usły­szał stłu­miony śmiech.
– Dobra, wiem, że jesteś. Ty z nikim nie roz­ma­wiasz, komu miał­byś powie­dzieć.
Drwal mil­czał. Cze­kał, aż tam­ten zakoń­czy roz­mowę. Miał rację, mówiąc, że z nikim nie roz­ma­wia. Tylko cza­sem z Wojt­kiem. Ale bywają dni, kiedy wypo­wiada zale­d­wie kilka słów, naj­czę­ściej do samego sie­bie, by przy­po­mnieć sobie swój głos.
– Jutro będzie wszystko zro­bione. – Roz­łą­czył się.
Od jakie­goś czasu miał wra­że­nie, że głos pró­bo­wał wycią­gnąć z niego infor­ma­cje. Coś, co pozwo­li­łoby mu dowie­dzieć się, kim jest. Nie chciał na to pozwo­lić. Może to ostatni raz – pomy­ślał, ale sam w to nie wie­rzył. Pyta o dys­kre­cję, sam o nią nie dba­jąc.
Rzu­cił tele­fon na łóżko. Zdjął buty, włą­czył czaj­nik bez­prze­wo­dowy i pod­szedł do czar­nego boom­boxa z lat dzie­więć­dzie­sią­tych.
Play. W małej cha­cie, w małym pokoju ską­pa­nym w nikłym świe­tle żarówki roz­brzmiały pierw­sze takty Ulys­sesa. Dead Can Dance czę­sto gościł w tym pokoju, ale Ulys­ses miał swoją dodat­kową moc. Oplótł dźwię­kiem całą prze­strzeń, a on… zamknął oczy, roz­po­starł ramiona i zaczął tań­czyć tro­chę jak Zorba, a tro­chę jakby naśla­do­wał lądu­jący w burzy samo­lot.
Ale to było wczo­raj, teraz jest dziś. Pod­cho­dzi do czwar­tego drzewa i dotyka dło­nią kory, jakby się z nim żegnał. Przy­suwa do niej ucho i zamyka oczy. Potem uru­cha­mia piłę i przy­suwa jej łań­cuch do pnia.
Drzewo pada po kwa­dran­sie. Kiedy zaczyna się prze­chy­lać w stronę ziemi, drwal zamyka oczy i otwiera ramiona jak poprzed­niego wie­czoru przy Ulys­se­sie. Tym razem jed­nak nie tań­czy. Stoi i wsłu­chuje się w spe­cy­ficzny huk. Delek­tuje się. W tej ciszy to dźwięk natury. Dźwięk boga.
Wolałby odbie­rać kasę bez­po­śred­nio po robo­cie. Zba­czałby z drogi jedy­nie kil­ka­set metrów do baru Pod Koni­kiem i miałby sprawę zała­twioną. Swoją drogą co za idio­tyczna nazwa knajpy. Tym bar­dziej tu, w górach.
Piąte drzewo nie jest wyma­ga­jące. Jego ścię­cie zaj­muje mu jesz­cze mniej czasu niż poprzed­nie. Jest mięk­kie. Duże, ale mięk­kie. Zosta­wia dzie­siątki pnia­ków pocię­tych na dwu­me­trowe kawałki i rusza w głąb lasu. Przej­dzie dwa kilo­me­try, z końca polany zoba­czy w dole bar z dachem zbi­tym z desek. Pój­dzie kolejne dwa kilo­me­try i doj­dzie do swo­jej chaty, do któ­rej nikt nie zagląda. Dobrze mu tu jest. Nikt go tu nie będzie szu­kał, nikt go tu nie znaj­dzie. I nikt go nie roz­po­zna. I będzie już zawsze słu­chał swo­jego Dead Can Dance.
Wie­czo­rem znów tam pój­dzie. Patrzeć i nasłu­chi­wać. Obser­wo­wać.

2

Znów ten sen. To zna­czy nie ten sam. Inny, ale też o końcu. Mor­fe­usz gnębi mnie baj­kami o prze­róż­nych koń­cach: życia mojego lub jej, przy­jaźni i miło­ści, fascy­na­cji, pasji, drogi czy pasa star­to­wego, szkoły, kariery. Wszyst­kie te końce są złe, nie­szczę­śliwe jak w dobrym fran­cu­skim dra­ma­cie.
Tym razem to sen o końcu snu. Śni mi się, że budzi mnie strzał w głowę. To ozna­cza, że to rów­nież sen o końcu żywota. Nie za krót­kiego, wręcz wystar­cza­jąco dłu­giego, by odejść bez żalu do losu. Nie wiem, czy był to strzał z pisto­letu czy kara­binka snaj­per­skiego. Nie widzę napast­nika. Wiem tylko, że mam kulę w gło­wie i ula­tuję z ciała. Całe pomiesz­cze­nie widzę z góry, spod sufitu. Banał.
Zer­kam na zega­rek. Kilka minut po dwu­dzie­stej pierw­szej, prze­spa­łem trzy godziny. Stra­cone trzy godziny. Zawsze wszyst­kim powta­rzam, że nie mam czasu na sen. Ale teraz jestem tu, by tra­cić czas, mar­no­wać go w każdy moż­liwy spo­sób.
Wycho­dzę z pokoju, licząc na to, że hote­lowa restau­ra­cja o tej porze jesz­cze funk­cjo­nuje. Prze­cho­dzę wzdłuż recep­cji, więc o to pytam.
– Do dwu­dzie­stej dru­giej, panie Mate­uszu – odpo­wiada ta sama chuda dziew­czyna, która instru­owała mnie kilka godzin wcze­śniej, jak dojść do pokoju.
W restau­ra­cji pusto. Sam hotel zresztą też zapewne nie jest oble­gany. Przy­jeż­dżają tu praw­do­po­dob­nie tacy jak ja – chcący zażyć spo­koju, pra­gnący zaszyć się w ciszy lasu i gór, a już na pewno swo­jego pokoju. Posiłki trwają krótko, bo po co sie­dzieć w jadło­dajni.
Kartę podaje pani po czter­dzie­stce. Wiek widać na jej twa­rzy i w lekko siwie­ją­cych wło­sach. Ale jest to kobieta o bar­dzo przy­jem­nej pre­zen­cji. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że czę­sto się uśmie­cha i potrafi roz­ma­wiać z ludźmi.
O tej porze nie powi­nie­nem się obja­dać. Prze­glą­dam stronę z sałat­kami, ale mój ostatni posi­łek był sześć godzin temu, w jakiejś przy­droż­nej karcz­mie na Zako­piance. Kwa­śnica i pie­rogi z mię­sem. Potem już tylko her­bata, kawa i jesz­cze raz her­bata. No i woda na któ­rejś ze sta­cji ben­zy­no­wych.
Gril­lo­wany kozi ser z orzesz­kami pini. To może być to.
– Ale uprze­dzam, że to nie­wielka por­cja – mówi kel­nerka, kiedy skła­dam zamó­wie­nie na to danie. W lewej kla­pie gustow­nej bluzki hote­lo­wej, którą miała na sobie także chuda z recep­cji, wid­nieje imię. Karo­lina. Nie zwró­ci­łem uwagi na bluzkę recep­cjo­nistki, może poznał­bym jej imię.
– Poleci mi pani coś?
Nie chcia­łem tego mówić, ale jeśli to mi pomoże wybrać. Nie pomo­gło. Karo­lina zasy­pała mnie listą dań, z któ­rej nie zapa­mię­ta­łem prak­tycz­nie ani jed­nego słowa. Nie dość, że chwilę wcze­śniej się obu­dzi­łem, to jesz­cze kel­nerka wyre­cy­to­wała każdą pozy­cję w języku wło­skim. Nim aku­rat nie wła­dam nawet w naj­mniej­szym stop­niu. Zer­kam jesz­cze raz w kartę i nie rezy­gnu­jąc z sałatki, wybie­ram naj­prost­sze z moż­li­wych dań: spa­gheti car­bo­nara.
Karo­lina przyj­muje zamó­wie­nie z uśmie­chem. Zapala na moim sto­liku świecę, co każe mi się zasta­no­wić, czy nie ma zamiaru się dosiąść. Zro­biło się roman­tycz­nie. Kiedy odcho­dzi, zdmu­chuję pło­mień. Nie chcę, by było zbyt przy­jem­nie. Jesz­cze nie dziś.
Dokład­nie jede­na­ście minut cze­kam na sałatkę. W tym cza­sie spraw­dzam w tele­fo­nie skrzynkę mailową, co jakiś czas krzy­wiąc się z nie­sma­kiem. Rzu­cam okiem na twit­tera, żeby się zorien­to­wać, co piszą kole­dzy zafa­scy­no­wani kra­jową poli­tyką, a potem na face­bo­oka, by się dowar­to­ścio­wać. Bo nawet czło­wiek, który tego nie potrze­buje, musi cza­sem zafun­do­wać sobie tera­pię szo­kową w stylu: „Kolego, nie jest z tobą źle, zer­k­nij na face­bo­oka”.
„Doje­cha­łeś?” – ese­mes od Doroty. Przy­szedł ponad godzinę temu.
„Doje­cha­łem. Wszystko w porządku”.
Nie chcę odpi­sy­wać, ale robię to. Mia­łem odpo­cząć rów­nież od tele­fonu. Ale nie od razu się odzwy­czaję.
Dzwoni. Nie odbie­ram.
Na stole poja­wia się car­bo­nara. Tro­chę za wcze­śnie, bo nie zdą­ży­łem zjeść sałatki. Ale wyba­czam to Karo­li­nie. Jest miła i pro­fe­sjo­nalna, co dziś – mam wra­że­nie – jest rzad­ko­ścią.
Maka­ron wyśmie­nity. Mam ochotę wręcz mru­czeć z zachwytu. Jeśli tak będę kar­miony w naj­bliż­szych dniach, wie­lo­krotne orga­zmy kuli­narne mam zagwa­ran­to­wane.
„Daj znać, jak zacznie Ci się nudzić” – ese­mes od Doroty jakby w odpo­wie­dzi na myśl o orga­zmach.
Lubię z nią seks. Rozu­miemy się w łóżku bar­dzo dobrze. Ale seks jako taki jest prze­re­kla­mo­wany. Wcho­dzisz, wycho­dzisz, pie­przysz, rżniesz, dymasz, kochasz się… i co dalej? Co potem? Dopiero to, co potem, daje odpo­wiedź na pyta­nie, co to było. Chcesz się przy­tu­lić? Chcesz wyjść? Odpo­wiedz sobie na te pyta­nia.
„Nawet nie powie­dzia­łeś, w któ­rym jesteś hotelu” – napi­sała jesz­cze raz.
Jak ona lubi te pie­przone ese­mesy.
Źle ją trak­tuję. Nie odpo­wia­dam, nie dzwo­nię, nie trosz­czę się o nią. Zain­te­re­so­wa­nie wyka­zuję tylko wtedy, kiedy się widzimy. Ale za to szczere – nie uda­wane, jak to zwy­kle bywa przy kon­tak­cie wir­tu­al­nym. Ludzie piszą do sie­bie uprzej­mo­ści, a potem nie pamię­tają, co napi­sała druga osoba. To nie dla mnie. Ale ja jestem z innego poko­le­nia, tego roz­ma­wia­ją­cego, spo­ty­ka­ją­cego się – mimo że teraz ucie­kam od tego jak nikt.
Źle ją trak­tuję. Nie zabie­ram do kina ani do teatru. Tylko raz gdzieś razem wyje­cha­li­śmy. Nie poka­zuję jej zna­jo­mym. Ale przy­zwy­cza­iłem ją do takiego sie­bie. Nie ma pre­ten­sji. Chyba wie, że pre­ten­sje wszystko do końca by spie­przyły. Bo jestem złym czło­wie­kiem. A nawet gor­szym, kiedy ktoś pró­buje wpły­nąć na moje postę­po­wa­nie.
– Podać coś jesz­cze? – kel­nerka Karo­lina wyrywa mnie z mojego kuli­nar­nego szczy­to­wa­nia i myśli o nie­szczę­śli­wej Doro­cie.
– Nie, dzię­kuję. Pro­szę jedy­nie pozdro­wić kucha­rza. – Zdo­by­łem się na uśmiech. – Zna­ko­mita car­bo­nara.
– Dzię­kuję, prze­każę na pewno. Ucie­szy się.
– Jeśli mógł­bym pro­sić jesz­cze jedy­nie lampkę bia­łego wina. Koniecz­nie pół­wy­traw­nego.
Dostaję ją po dwóch minu­tach. Na szczę­ście nikt trunku nie pró­buje zachwa­lać, po pro­stu został mi podany. Słów o nie­zwy­kłym bukie­cie nie zniósł­bym naj­le­piej. Zdaję sobie sprawę ze swo­jego pogłę­bia­ją­cego się, cho­rego cyni­zmu. Jestem lep­szy od alko­ho­lika, który upiera się, że mało pije. Jestem wła­śnie takim świa­do­mym alko­ho­li­kiem cyni­zmu, ale bez chęci uczest­ni­cze­nia w jakiej­kol­wiek tera­pii. Nie chcę się z tego leczyć, choć cza­sem to scho­rze­nie dopro­wa­dza do mojej pod­ło­ści wobec innych.
Ide­al­nie schło­dzone wino deli­kat­nie łasko­cze mnie w prze­łyk. Lubię to. Na tyle, że szybko wle­wam w sie­bie całą zawar­tość lampki, po czym wstaję i rzu­ca­jąc w powie­trze: „dzię­kuję”, wycho­dzę z restau­ra­cji. Prze­cho­dząc obok recep­cji, zer­kam na klapę bluzki recep­cjo­nistki. Dys­kret­nie, by nie posą­dziła mnie, że patrzę jej w biust. Choć trudno się go u niej doszu­ki­wać.
Diana. Tak ma na imię.
– Zapo­mnia­łam jesz­cze panu prze­ka­zać – mówi do mnie – że śnia­da­nia od siód­mej. Zapra­szamy rów­nież do naszej strefy ciszy z base­nem, dwiema sau­nami i małym klu­bem fit­ness.
Strefa ciszy? Cały ten hotel wydaje się strefą ciszy.
– Dzię­kuję, na pewno sko­rzy­stam – odpo­wia­dam i pró­buję się uśmiech­nąć. Prak­tycz­nie się nie zatrzy­muję. Zwal­niam jedy­nie zna­cząco, tak by zdą­żyć usły­szeć, co Diana ma mi do powie­dze­nia. Życzę jesz­cze dobrej nocy i zni­kam w przej­ściu.
W pokoju bar­dzo gło­śno mówi do mnie tele­wi­zor: „włącz mnie”. Tym bar­dziej że sia­dam na kra­wę­dzi łóżka i się w niego wga­piam. Wygry­wam walkę głów­nie dzięki temu, że pilot leży na biurku, czyli wcale nie w zasięgu ręki. Nie żebym był leniwy. Po pro­stu zna­la­złem pre­tekst, by nie posłu­chać tego głosu. Wstaję i zasła­niam tele­wi­zor T-shir­tem. Tak, to banal­nie demon­stra­cyjne, wręcz teatralne, ale podoba mi się. Podoba mi się, że mogę tak zro­bić.
Wkła­dam swe­ter zapi­nany na zamek bły­ska­wiczny i wycho­dzę na spa­cer. O dwu­dzie­stej dru­giej szes­na­ście. Hotel jest oświe­tlony i pew­nie z doliny wygląda jak domek z bajki. Sto­jąc obok niego, mam inne wra­że­nie. Że to jakieś mon­strum z oświe­tle­niem jak w Pałacu Kul­tury.
Idę wzdłuż budynku. Przez duże okna widać kory­tarz cią­gnący się od recep­cji do czę­ści rekre­acyj­nej. Tam leżaki, widoczne dwie sauny i nie­wielki basen, spra­wia­jący jed­nak bar­dzo przy­zwo­ite wra­że­nie. Dobrze pły­wam, ale to nie pły­wal­nia. Będzie mi bra­ko­wać dystansu, nawro­tów, zmiany sty­lów. Na chwilę przy­staję i przy­glą­dam się wodzie. Przyjdę rano.
Nie da się obejść hotelu. Trzeba wyjść poza ogro­dze­nie. Brama jest otwarta, więc wycho­dzę. Skrę­cam w prawo, by przejść za budy­nek, ale panuje tu ciem­ność. Mam wra­że­nie, że dalej jest jesz­cze głęb­sza. Ale idę, bo wydaje mi się, że na tamtą stronę wycho­dzi moje okno. Zbo­cze­nie zawo­dowe – spraw­dzać empi­rycz­nie.
Jest ciemno. Poru­szam się wolno, ale mimo wszystko się poty­kam. Nie prze­wra­cam się jed­nak i kro­czę dalej w stronę dwóch widocz­nych okien. Kiedy widzę je dokład­niej, zatrzy­muję się. Dopiero teraz zauwa­żam, że jest tu jesz­cze ciszej niż od frontu budynku. Delek­tuję się tym. Stoję z zamknię­tymi oczami i wdy­cham tę ciszę noz­drzami. Robię to zachłan­nie, jak bez­domny, który wła­śnie dorwał pierw­szą od dwóch mie­sięcy bułkę.
Otwie­ram wresz­cie oczy i przy­zwy­cza­jam je do ciem­no­ści. Potem wychwy­tuję ledwo zauwa­żalny błysk. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że to świa­tło odbite od szkła. Gdzieś w górze. Wytę­żam wzrok, ale niczego nie dostrze­gam. Biję się z myślami, czy iść w tamtą stronę. Drugi błysk. Krótki, rów­nie niezauwa­żalny jak pierw­szy. Tym razem jed­nak bar­dziej nie­po­ko­jący, bo uświa­da­mia­jący, że to nie przy­pa­dek. Robię krok w tamtą stronę, mru­żąc oczy. Ciemno jak dia­bli. Ale idę, powoli. Gdy­bym oglą­dał taki film, pomy­ślał­bym: „po co tam leziesz?”. W fil­mach zawsze wtedy dzieje się coś złego. Ale to nie film, więc idę. Powoli i ostroż­nie, bo nie widzę pod­łoża. Jesz­cze jeden błysk. Już dość bli­sko. Zatrzy­muję się, by coś usły­szeć. Nic. Krzy­czy cisza. Mija kilka sekund i błysk nie­mal mnie ośle­pia. Sły­szę sze­lest, a potem głu­che, choć ciche tąp­nię­cia. Jestem pewny, że to odgłos kro­ków kogoś cięż­kiego. Nic nie widzę, ale wyobra­żam sobie cięż­kie buty bro­dzące w niskiej tra­wie. Wyobra­żam sobie też odda­la­ją­cego się czło­wieka, bo to pod­po­wiada mi słuch. Czuję, jak mocno bije mi serce i jak szybko oddy­cham. Roz­glą­dam się ostroż­nie, ale nic nie widzę. Za ple­cami powinny być okna hotelu. Okno mojego pokoju. Ale świa­tła nie docie­rają do tego miej­sca. Wiem jedy­nie, w którą stronę pójść. Pró­buję wyrów­nać oddech, uspo­koić się. Zatrzy­ma­nie akcji serca nie jest mi potrzebne, a to prze­cież ten wiek, w któ­rym czę­sto się zda­rza.
Idę tyłem. Nie chcę niczego prze­oczyć i być gotowy na wszelki wypa­dek. Oddech na­dal szybki. Na­dal ciężki. To nie jest sytu­acja, w któ­rej łatwo mieć wyje­bane. To sytu­acja, w któ­rej nie pomaga bagaż doświad­czeń i prze­ko­na­nie, że jest się odważ­nym i na wszystko przy­go­to­wa­nym. To sytu­acja, w któ­rej kolana nie gwa­ran­tują sta­bil­no­ści i masz wra­że­nie, że serce pod­cho­dzi ci do gar­dła.
Jestem bli­sko ogro­dze­nia. Mogę ode­tchnąć. Zadaję sobie pyta­nie, czy to był czło­wiek, czy zwie­rzę. Zaraz jed­nak karcę się za myśl o niedź­wie­dziu posłu­gu­ją­cym się latarką. Zgłu­pia­łeś stary ze stra­chu.
Idąc wzdłuż płotu, nie­stety przy­spie­szam. To oka­za­nie sła­bo­ści. Ale przed samym sobą to nie boli. Raczej wkur­wia.
Mijam szybko recep­cję. Diana zerka badaw­czo na mnie i pyta, czy wszystko w porządku. Nie zatrzy­mu­jąc się, odpo­wia­dam, że jak naj­bar­dziej. Chwilę póź­niej myślę, że może powinna wie­dzieć. Nie chcę się jed­nak ośmie­szać i nie wra­cam do niej. W pokoju nie zapa­lam świa­tła. Zasu­wam nato­miast zasłony i sia­dam na krze­śle przy biurku. Jest dobrze.
Dopiero po pię­ciu minu­tach oddy­cham spo­koj­nie i pół­gło­sem zadaję sobie pyta­nie: „Co to, kurwa, było?”. Odpo­wie­dzi nie mam. Ale szu­kam jej, lekko uchy­la­jąc zasłonę i spo­glą­da­jąc przez okno. Gdzieś w tej nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści byłem ja i ten blask latarki. A potem sze­lest.
Muszę odpo­cząć.

 
Wesprzyj nas