Trzydzieści lat po premierze przełomowego bestsellera “Świat Zofii” Jostein Gaarder powrócił do filozofii w publikacji non fiction na temat własnej filozofii życiowej.


To literacka i osobista próba zrozumienia świata, która porusza szereg tematów od natury, ekologii i zrównoważonego rozwoju po związki, religię, starzenie się, miłość, życie i śmierć.

Gaarder nie ogranicza się do nas, którzy tutaj teraz jesteśmy, ale w wciągający i łatwy do zrozumienia sposób pisze o Wielkim Wybuchu. W ten sposób umieszcza opowieść o Ziemi w kosmicznym porządku świata. Co więcej, zadaje najważniejsze ze wszystkich pytań: Jak wspólnie zdołamy zadbać o naszą cywilizację, która jest podstawą życia na Ziemi?

To nasza odpowiedzialność, nasz obowiązek wobec przyszłych pokoleń. Bo to my tu teraz jesteśmy.

Jostein Gaarder – norweski pisarz, autor książek filozoficznych oraz literatury pięknej. Urodził się i mieszkał w Oslo, gdzie zdobył także wykształcenie i ukończył tamtejszy Uniwersytet. Po studiach uczył kilka lat w liceum, a następnie przez blisko dekadę wykładał filozofię na uniwersytecie ludowym Fana Folkehøgskule.
Jest autorem popularnych powieści dla młodzieży i dorosłych, prezentujących historię myśli filozoficznej i europejskie dziedzictwo kulturowe. Zadebiutował w 1986 roku zbiorem opowiadań Diagnoza i inne opowiadania, który w Polsce ukazał się w 2008 roku nakładem Wydawnictwa Czarna Owca (wtedy: Jacek Santorski & Co). Popularność zapewniła mu jednak wydana w 1991 roku książka Świat Zofii stanowiąca wprowadzenie do filozofii dla młodzieży. Opowiada ona o czternastoletniej Zofii, która podążając śladami największych uczonych Europy (Platona, Sokratesa i Heideggera) odkrywa nie tylko piękno i prostotę filozoficznych nauk, ale przede wszystkim dociera do głębin własnej duszy. Książka przetłumaczona została na czterdzieści pięć języków.
Do innych znanych dzieł Gaardera zaliczyć można między innymi: Tajemnicę Bożego Narodzenia, Dziewczynę z pomarańczami czy Przepowiednię Dżokera.

Jostein Gaarder
To my tu teraz jesteśmy. Filozofia życia
Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 12 kwietnia 2023
 
 


Kochani Leo, Auroro, Noahu, Albo, Julio i Máni!
Usia­dłem przy kom­pu­te­rze, żeby napi­sać do Was list, ale aku­rat w tej chwili lekko łasko­cze mnie w brzu­chu. Tro­chę dziw­nie się czuję, kon­tak­tu­jąc się z Wami w ten spo­sób.
Mam taki plan, aby to, co napi­szę, stało się jed­no­cze­śnie nie­wielką książką do prze­czy­ta­nia rów­nież przez innych ludzi. Taki tekst – który prze­czy­tać może każdy, cho­ciaż jest przede wszyst­kim skie­ro­wany do jed­nej kon­kret­nej osoby lub nie­wiel­kiej grupy – nazywa się listem otwar­tym.
Nie będzie­cie więc mogli prze­czy­tać tego listu, dopóki nie zosta­nie wydru­ko­wany. To jed­nak nie powinno być dla Was przy­kre, ponie­waż nie zamie­rzam żad­nemu z Was mówić o tej książce, dopóki nie zosta­nie „wydana”, jak się to okre­śla, przez jakieś wydaw­nic­two. Cie­szę się, że będą mógł ją oddać w ręce każ­dego z Was z osobna, już to zapla­no­wa­łem i wyobra­żam sobie, że to będzie bar­dzo uro­czy­sty moment zarówno dla Was, jak i dla mnie. Zoba­czymy jesz­cze, czy dosta­nie­cie list od dziadka pod­czas spo­tka­nia w cztery oczy, czy też może zor­ga­ni­zu­jemy wielką uro­czy­stość w domu u kogoś z nas, aby uczcić to wyda­rze­nie.
Nie pierw­szy raz piszę taki lite­racki list. Wiele moich ksią­żek miało taką wła­śnie formę, listy te były jed­nak skie­ro­wane do wymy­ślo­nych osób.
Jedy­nym wyjąt­kiem jest list pew­nej kobiety – który mia­łem przy­jem­ność uło­żyć sam – do słyn­nego biskupa, „ojca Kościoła”, żyją­cego w Afryce Pół­noc­nej tysiąc sześć­set lat temu. Chcia­łem udzie­lić tej kobie­cie głosu. Była ona praw­dziwą osobą, którą znamy z Wyznań tegoż biskupa, lecz wiemy o niej nie­dużo wię­cej ponad to, że ów ojciec Kościoła po wielu latach współ­ży­cia pew­nego dnia wyrzu­cił ją z domu. Nie wiemy nawet, jak się nazy­wała, lecz nada­łem jej imiona Flo­ria Emi­lia.
Biskup, rzecz jasna, ni­gdy nie prze­czy­tał listu od Flo­rii, ale ja chcia­łem, aby jak naj­więk­sza liczba jego żyją­cych dzi­siaj zwo­len­ni­ków miała szansę się z nim zapo­znać, i pisząc tę książkę, bawi­łem się myślą o tym, że naprawdę otrzy­mał on list od tej nie­szczę­śli­wej kobiety, którą kie­dyś tak bar­dzo kochał.
Ale ojciec Kościoła doko­nał wyboru. Zde­cy­do­wał, że postawi na życie wieczne w zaświa­tach, a nie na miłość do kobiety w życiu ziem­skim. Żył bowiem w prze­ko­na­niu, że jedno wyklu­cza dru­gie.
Nas chyba naj­bar­dziej zasta­na­wia, dla­czego zre­zy­gno­wał z tak wiel­kiej czę­ści życia na tym świe­cie w zamian za zestaw wyobra­żeń o tym dru­gim świe­cie. Ten pro­blem nie stra­cił na aktu­al­no­ści od ponad tysiąca sze­ściu­set lat i mię­dzy innymi takie kwe­stie filo­zo­fii życio­wej będę poru­szał w tej książce.
Zupełną nowo­ścią jest dla mnie pisa­nie listu otwar­tego do praw­dzi­wych ludzi żyją­cych współ­cze­śnie. Jeste­ście w róż­nym wieku. W chwili, kiedy to piszę, macie od kilku tygo­dni po bli­sko osiem­na­ście lat. Trzy dziew­czynki i trzech chłop­ców. Ale coś Was łączy i wcale nie cho­dzi mi przede wszyst­kim o to, że macie wspól­nego dziadka. Nie, nie, myślę o czymś zupeł­nie innym, o wiele waż­niej­szym: wszy­scy uro­dzi­li­ście się w XXI wieku i więk­szość z Was, może nawet cała szóstka, prze­żyje do jego końca, a na sta­rość – miejmy nadzieję – zdąży nawet zaj­rzeć w XXII stu­le­cie.
Ja nato­miast uro­dzi­łem się w poło­wie XX wieku, zatem to, co teraz piszę, roz­cią­gnie się na ponad sto pięć­dzie­siąt lat. Nie zawa­ham się przed oświad­cze­niem, że wła­śnie tych sto pięć­dzie­siąt lat może się oka­zać naj­bar­dziej decy­du­ją­cym okre­sem w histo­rii życia rodzaju ludz­kiego, a tym samym w histo­rii naszej pla­nety.
Chciał­bym Wam parę rze­czy opo­wie­dzieć, a także przed­sta­wić pewne spo­soby patrze­nia. Spoj­rze­nie na życie, na cywi­li­za­cję i na naszą wła­sną wraż­liwą pla­netę we Wszech­świe­cie. Mam nadzieję, że uda mi się ująć to wszystko w jeden w miarę powią­zany ciąg myśli. Ale jed­no­cze­śnie spró­buję sku­pić się na jed­nym wybra­nym tema­cie naraz.
Poza tym zamie­rzam w trak­cie pisa­nia zadać Wam kilka pytań. Na nie­które sam ni­gdy nie uzy­skam odpo­wie­dzi, ale na wiele z nich Wy pew­nego dnia zdo­ła­cie odpo­wie­dzieć, jeśli prze­czy­ta­cie ten list (kolejny raz!) pod koniec stu­le­cia. Sta­raj­cie się wów­czas nie odpo­wia­dać mnie oso­bi­ście. Wasze odpo­wie­dzi ni­gdy do mnie nie dotrą, podob­nie jak list Flo­rii Emi­lii nie mógł dotrzeć do biskupa z Afryki Pół­noc­nej.
Można z powo­dze­niem zwra­cać się do swo­ich potom­ków, czy też do przy­szłych poko­leń. Ale ci, któ­rzy przyjdą po nas, ni­gdy nie będą mogli się odwró­cić i odkrzyk­nąć cze­goś w odpo­wie­dzi.
Aby wyja­śnić, o co mi cho­dzi, mogę rów­nie dobrze już teraz zadać takie pyta­nie:
Jak wygląda świat pod koniec XXI wieku?
Zada­nie tego pyta­nia już w tej chwili może się oka­zać sprytne – im wcze­śniej, tym lepiej – bo cho­ciaż dzi­siaj nikt nie zna na nie odpo­wie­dzi, to wła­śnie od nas, żyją­cych teraz, zależy stwo­rze­nie końca XXI wieku. No cóż, to stwier­dze­nie jest być może nieco, a nawet bar­dzo prze­sa­dzone. Ale na pewno rozu­mie­cie, o co mi cho­dzi, i kie­dyś, w dale­kiej przy­szło­ści, będzie­cie mieć nową szansę na prze­my­śle­nie sobie, dla­czego dzia­dek wyra­ził się wła­śnie w taki spo­sób.
Jeste­ście zatem w róż­nym wieku, a naj­młodsi z Was mogą się kilka lat wstrzy­mać z czy­ta­niem tego listu. Zwra­cam się do moich doro­słych wnu­cząt, a przez doro­słych mam na myśli tych w wieku około szes­na­stu, sie­dem­na­stu lat. To ozna­cza, że Aurora i Leo są już dosta­tecz­nie doj­rzali, aby śle­dzić stru­mień dziad­ko­wych myśli, a przy­naj­mniej duże jego czę­ści. (Od czasu do czasu chyba jed­nak będzie­cie musieli klik­nąć w jakiś link do inter­ne­to­wego lek­sy­konu, ponie­waż z całą pew­no­ścią użyję wielu obcych słów i pojęć). Ale jed­no­cze­śnie mam nadzieję, że ta książka może być czy­tana wie­lo­krot­nie, w miarę jak każde z Was będzie dora­stało i naby­wało więk­szego doświad­cze­nia życio­wego. Dla­tego w takim samym stop­niu piszę to do Noaha, Alby i Julii, a także do Cie­bie, maleńki Máni. Witaj na świe­cie! Pisząc to, mam przed oczami Was wszyst­kich.
Będę się zwra­cał do sze­ściorga mło­dych ludzi. Cóż za oka­zja, jaki przy­wi­lej! Sze­ścioro mło­dych oby­wa­teli świata!

Zaczarowany świat

Dora­sta­łem na zupeł­nie kie­dyś nowym przed­mie­ściu Oslo. Dziel­nica ta nazywa się Ton­sen­ha­gen, a prze­pro­wa­dzi­łem się do niej, kiedy mia­łem trzy, może cztery lata. Miesz­ka­łem tam około dzie­się­ciu lat i z tego dzie­ciń­stwa na pod­miej­skim osie­dlu zacho­wa­łem wiele wyraź­nych, lecz nie­po­wią­za­nych ze sobą obra­zów, przy­po­mi­na­ją­cych kawa­łeczki ukryte w głębi mrocz­nego kalej­do­skopu.
Jeden z owych frag­men­ci­ków wycią­gnę teraz, a zali­cza się on do tych naj­wy­raź­niej­szych.
Pew­nego dnia w połu­dnie, mogła to być nie­dziela, nagle drgną­łem prze­stra­szony i ujrza­łem świat jakby po raz pierw­szy. Jak­bym otwo­rzył oczy w zacza­ro­wa­nym świe­cie. Śpiew pta­ków brzmiał niczym dźwięki fle­tów i brzęk szkła. Na uli­cach bawiły się dzieci, opro­mie­nione nie­mal nie­ziem­skim bla­skiem. Wszystko stało się baśnią, cudem. A ja byłem w tej baśni. Znaj­do­wa­łem się we wnę­trzu głę­bo­kiej tajem­nicy, w zagadce, któ­rej nikt nie potra­fił odgad­nąć, zamknięty w niej, jak­bym zabłą­kał się do innej rze­czy­wi­sto­ści, do innej bańki, z ele­men­tami Kró­lewny Śnieżki i Kop­ciuszka. Rosz­punki. Czer­wo­nego Kap­turka.
Samo ocza­ro­wa­nie, to wra­że­nie zagadki, trwało zale­d­wie kilka sekund, ale słodki szok, który wywo­łało, utkwił we mnie na długo i ni­gdy już mnie nie opu­ścił.
W ciągu tych samych kilku sekund po raz pierw­szy dotarło też do mnie, że umrę. Taka była cena za prze­by­wa­nie w tym świe­cie.
Zna­la­złem się w baśni i ogar­nęło mnie cudowne uczu­cie, jakby speł­niło się moje naj­więk­sze marze­nie. Ale prze­by­wa­łem tu jedy­nie z wizytą. A myśli o tym, że nie należę do tego miej­sca na stałe, nie dawało się znieść.
Byłem zwią­zany ze świa­tem jedy­nie w luźny spo­sób, przez ogra­ni­czony czas. Przez ten czas, do jakiego ogra­ni­czało się moje życie.
To nie był mój dom. To był dom tych roz­świe­tlo­nych niczym elfy dzieci.
Byłem na świe­cie sam, tak jak czło­wiek jest sam we śnie. Nawet kiedy sen odwie­dzają inni – jako goście ze snu – wciąż jeste­śmy tak samo pozo­sta­wieni sami sobie. Dusze się nie łączą. One tylko zbli­żają się do sie­bie.
Ów senny dystans dzie­lący mnie od innych ludzi mógł się po czę­ści ujaw­niać nie tylko we śnie. Mimo wszystko musia­łem komuś opo­wie­dzieć o swoim prze­ży­ciu.
Oszczę­dzi­łem jed­nak kole­gów. Jak miał­bym im to wytłu­ma­czyć?
W dro­dze do szkoły roz­ma­wia­li­śmy o Juriju Gaga­ri­nie – który pole­ciał w kosmos! – o wyści­gach kłu­sa­ków na torze Bjerke lub o igrzy­skach olim­pij­skich w Inns­brucku… Gdy­by­śmy tylko mieli licz­nik Geigera, zna­leź­li­by­śmy mnó­stwo uranu i mie­li­by­śmy forsy jak lodu… – A gdyby nasz rolls-royce miał awa­rię sil­nika, to natych­miast heli­kop­ter przy­wió­złby mecha­nika, który napra­wiłby luk­su­sowy samo­chód na miej­scu…
Nie mogłem się zwie­rzyć chło­pa­kom, że według mnie „dziw­nie” jest żyć ani że ja, zdrowy jede­na­sto- czy dwu­na­sto­la­tek, boję się, że umrę. Nie paso­wa­łoby to do utrwa­lo­nego stylu roz­mów, opie­ra­ją­cego się na pew­nej for­mie prze­wi­dy­wal­no­ści. Nie opo­wia­dało się takich głu­pot!
Zwró­ci­łem się więc do nauczy­cieli i rodzi­ców. Oni powinni wyka­zać głęb­sze zro­zu­mie­nie dla spraw mają­cych zwią­zek z życiem i śmier­cią. Byli prze­cież doro­śli.
Pró­bo­wa­łem rzu­cić im wyzwa­nie. Pyta­łem: Czy to nie dziwne, że żyjemy? Czy to nie dziwne, że ist­nieje świat? Że w ogóle cokol­wiek ist­nieje?
Ale oni mieli w sobie więk­szą pustkę niż dzieci. W każ­dym razie więk­szą niż ja. Naj­pew­niej dla­tego, że pyta­łem o coś, z czego już wyro­śli.
Tylko na mnie patrzyli, jak­bym to ja był dziwny.
Dla­czego po pro­stu nie odpo­wie­dzieli twier­dząco? Mogli zwy­czaj­nie powie­dzieć: Ow­szem, to rze­czy­wi­ście dziwne, że żyjemy. Mogli nawet przy­znać, że to tro­chę tajem­ni­cze. Albo że to sza­leń­stwo, wariac­two. O ile jed­nak mogłem zro­zu­mieć, zakło­po­tali się tylko koniecz­no­ścią odnie­sie­nia się do moich pytań. Może bali się, co jesz­cze mogłoby mi przyjść do głowy. Ucie­kali spoj­rze­niem, patrzyli w inną stronę. To było dru­zgo­cące, bo prze­cież ja odkry­łem świat!
Począt­kowo błą­dzi­łem po omacku, nie­pew­nie i nie­zdar­nie. Czyż­bym to ja za bar­dzo się cze­piał? Czy moż­liwe, żebym coś prze­oczył albo cze­goś nie zro­zu­miał? Może cze­goś zwią­za­nego ze śmier­cią? No bo co ja w zasa­dzie o niej wie­dzia­łem?
A może cho­dziło jedy­nie o to, że to doro­śli nie chcieli roz­ma­wiać o świe­cie?
O tym, że coś ist­nieje! Że coś jest!
Aku­rat na ten temat nie mieli nic do powie­dze­nia.
Było to na początku lat sześć­dzie­sią­tych XX wieku, w cza­sach, gdy więk­szość doro­słych nie żyła już w prze­ko­na­niu, że to wszech­mo­gący Bóg naprawdę stwo­rzył niebo i zie­mię w ciągu sze­ściu dni.
Dobrze zna­łem tę histo­rię, uczy­li­śmy się o niej w szkole. Potra­fiono nam zadać do domu prze­czy­ta­nie całej tej nie­sa­mo­wi­tej opo­wie­ści, a co naj­mniej raz zagro­żono nawet, że następ­nego dnia będziemy z niej odpy­ty­wani. Ale teraz nikt z doro­słych nie powo­łał się na tę histo­rię.
To, o co pyta­łem, jakby nie miało związku z przed­mio­tem nazy­wa­nym reli­gią ani z wie­dzą o naj­bliż­szym oto­cze­niu czy nawet z geo­gra­fią. Po pro­stu o takie rze­czy nie wypa­dało pytać. Mniej wię­cej tak samo, jak nie wypa­dało pro­sić o wyja­śnie­nie, skąd wła­ści­wie biorą się dzieci, które tak nagle same z sie­bie zaczy­nają się wier­cić w brzu­chach matek. Ale z tym pyta­niem już się roz­pra­wi­łem.
Odkry­łem książkę z ilu­stra­cjami, scho­waną na półce za innymi tomami. Zro­zu­mia­łem, że nowiu­teń­kie dzieci powstają w brzu­chach matek na bie­żąco, ale z nie­wy­ma­wial­nego powodu – cóż, taki był porzą­dek świata, nic nie dało się na to pora­dzić – nie nale­żało zdra­dzać dzie­ciom, w jaki spo­sób się to dzieje. Dzieci nie mogły dotrzeć do sedna tej sprawy, ponie­waż nie tole­ro­wały brze­mie­nia wstydu rodzi­ców, a ja pod tym wzglę­dem nie byłem żad­nym wyjąt­kiem. Po przej­rze­niu tej książki już ni­gdy nie mogłem patrzeć spo­koj­nie na żadną matkę pro­wa­dzącą wózek dzie­cięcy.
Ale roz­mowa o tym, skąd wziął się świat, łączyła się jakby z jesz­cze więk­szym wsty­dem, ten temat nie nada­wał się do oma­wia­nia z rodzi­cami w pokoju czy kuchni w świe­tle dnia.
Potra­fi­łem pod­nieść na doro­słych wzrok i dodać nie­mal bła­gal­nie: Więc wy uwa­ża­cie, że świat jest cał­ko­wi­cie nor­malny?
Wtedy na ogół miarka się prze­bie­rała. Tak, świat jest nor­malny, zapew­niano mnie, oczy­wi­ście, że tak. Naj­zu­peł­niej nor­malny.
Być może mówiono to dość zde­cy­do­wa­nym tonem. A potem mogły nastą­pić słowa: Uwa­żam, że nie powi­nie­neś zbyt dużo roz­my­ślać o takich spra­wach.
O takich spra­wach?
Wyda­wało mi się, że rozu­miem, o co im cho­dzi. Uwa­żali, że sam mogę zwa­rio­wać, jeżeli bez prze­rwy będę myślał o tym, że świat nie jest nor­malny.
Rodzice i nauczy­ciele uwa­żali naj­wy­raź­niej, że świat – ten świat! – jest w zasa­dzie cał­kiem zwy­czajny. Przy­naj­mniej tak mówili. Ale ja wie­dzia­łem, że jeśli nie kła­mią, to muszą się mylić!
Wie­dzia­łem, że to ja mam rację, i posta­no­wi­łem, że ni­gdy nie doro­snę. Przy­rze­kłem sobie, że ni­gdy nie stanę się osobą, która przyj­muje świat za oczy­wi­stość.
Wiele lat póź­niej obej­rza­łem film Ste­vena Spiel­berga Bli­skie spo­tka­nia trze­ciego stop­nia.
Tytuł nawią­zy­wał do stop­nio­wa­nia rodza­jów spo­tkań z „obcymi z kosmosu”. Ktoś, kto widzi na nie­bie UFO, prze­żywa „bli­skie spo­tka­nie” pierw­szego stop­nia. Ktoś, kto widzi fizyczne dowody wizyty obcych, prze­żywa „bli­skie spo­tka­nie” dru­giego stop­nia. A ten, kto ma to szczę­ście – lub nieszczę­ście – i nawią­zuje z obcymi fizyczną bli­skość, doświad­cza kon­taktu trze­ciego stop­nia. Ach! I co wtedy?
Ale gdy tam­tego wie­czoru wysze­dłem z kina, uświa­do­mi­łem sobie, że nawet tym ostat­nim w zasa­dzie nie ma się co chwa­lić. Prze­cież doświad­czy­łem bli­skiego spo­tka­nia czwar­tego stop­nia.
Sam byłem tajem­ni­czą istotą z kosmosu, czu­łem to całym sobą.
Od tam­tej pory wie­lo­krot­nie o tym myśla­łem. Codzien­nie rano budzę się w łóżku z „obcymi”. A ten obcy to ja!

Biedronki

Zupeł­nie innego rodzaju prze­ży­cia doświad­czy­łem kie­dyś jako nasto­la­tek. Zna­la­złem się sam głę­boko w lesie, była wcze­sna jesień, cią­gle pamię­tam owoce jarzę­biny, kępy krze­wi­nek czar­nych jagód i chłodny fio­let wrzo­sów.
Obu­dzi­łem się na leśnym poszy­ciu w zie­lo­nym śpi­wo­rze, któ­rego uży­wa­łem pod­czas wszyst­kich wycie­czek z har­ce­rzami, ale ta epoka już minęła.
Dla­czego tam byłem? No cóż, mia­łem coś do prze­my­śle­nia, coś przy­krego, ruszy­łem więc przed sie­bie i w końcu poło­ży­łem się spać pod gołym nie­bem.
Ale kiedy się obu­dzi­łem, nie mogłem dostrzec nieba. Gęsta mgła spo­wiła oko­licę, cho­ciaż może tylko do koron drzew. Leża­łem więc o świ­cie, ska­zany na obser­wo­wa­nie bie­dro­nek, pają­ków i mró­wek krą­żą­cych po leśnym poszy­ciu, te maleń­kie stwo­rzonka były tak nie­sły­cha­nie pełne życia.
Wła­śnie wtedy nagle całym cia­łem i duszą poczu­łem, że jestem naturą, tak samo jak te mikro­sko­pijne maleń­stwa wśród mchu. Wkrótce poja­wiła się też głęb­sza myśl: skła­dam się z tych samych czą­ste­czek, co wszystko inne, co żyje wokół mnie. Reper­tuar był różny, ale nuty dokład­nie te same.
Nie tylko przy­by­łem na świat z wizytą, wpa­dłem na chwilę do psy­cho­de­licz­nej baśni. Znaj­do­wa­łem się we wła­ści­wym dla mnie żywiole, jak ryba w wodzie, jak pająk w mchu.
Byłem w domu, w swoim wła­snym świe­cie, ponie­waż nale­ża­łem do tego świata, byłem tym świa­tem. I miało to trwać rów­nież po tym, jak pew­nego dnia moje ciało znik­nie…
Ogar­nął mnie wręcz nie­opi­sany spo­kój, nie­spo­dzie­wana bło­gość, która nie miała nic wspól­nego z wypo­czę­ciem, ponie­waż spa­łem źle. Ale w ciągu jed­nej kró­ciut­kiej sekundy lub dwóch jak­bym porzu­cił sie­bie samego i oddał się cze­muś innemu, cze­muś więk­szemu, cie­plej­szemu. Albo sto­pił się z tym czymś innym, pozwo­lił się przez to coś wchło­nąć. Odczu­łem to jako duchowe prze­ka­za­nie sie­bie wszyst­kiemu, co ist­nieje, jako prze­nie­sie­nie toż­sa­mo­ści, cho­ciaż może pre­cy­zyj­niej byłoby nazwać to, co się wyda­rzyło, przy­wró­ce­niem. Przy­wró­ci­łem jakąś część sie­bie natu­rze.
Stan ten trwał zale­d­wie kilka sekund, ale trwał. Wystar­cza­jąco długo, żebym zdą­żył się rozej­rzeć i jakby roz­po­znać białe pnie brzóz ota­cza­jące nie­wielką polanę w lesie, na któ­rej roz­bi­łem obo­zo­wi­sko. Te pnie były moje, rów­nież one były mną. Czu­łem też dale­kie pokre­wień­stwo z maleń­kimi stwo­rzon­kami w leśnym poszy­ciu. Doświad­cze­nie cie­niut­kiego jak włos pokre­wień­stwa ist­nie­ją­cego mię­dzy mną a bie­dronką zale­żało jedy­nie od tego, jak głę­boko zde­cy­duję się zapu­ścić sondę.
Przez kilka kró­ciu­teń­kich chwil mia­łem kon­takt z głęb­szą war­stwą natury i samego sie­bie, czy też z tym, co wiele lat póź­niej zaczą­łem w myślach nazy­wać „pra­fun­da­men­tem”.
Potem wró­ci­łem do śpi­wora. Wemkną­łem się z powro­tem w swoje wła­sne indy­wi­du­alne ist­nie­nie.
Poczu­łem, że jest chłodno. Zmar­z­łem.
I co dalej? Czy to, co prze­ży­łem w ów pora­nek, było jedy­nie uro­je­niem? Czy doświad­czy­łem tego pod wpły­wem snu, który przy­śnił mi się w lesie, czy też fak­tycz­nie mówiło to coś o mnie samym i o świe­cie?
Ludzie prze­cież prze­ży­wają tyle róż­nych rze­czy. Nie­któ­rzy twier­dzą, że doświad­czają obec­no­ści Boga albo że Bóg czy ich przod­ko­wie do nich prze­ma­wiają. Oso­bi­ście ni­gdy nie mia­łem podob­nych doświad­czeń.
Ale to, co prze­ży­łem tam­tego poranka, wytrzyma chyba próbę naj­bar­dziej kry­tycz­nej oceny. Bo w czym jest lep­szy nie­mal na siłę nacią­gany – czy wręcz uda­wany – indy­wi­du­alizm od bar­dziej żywio­ło­wego prze­ży­cia sta­no­wie­nia jed­no­ści ze wszyst­kim, czy też, mówiąc pro­ściej, od doświad­cze­nia tego, że się ist­nieje?
W póź­niej­szych latach czę­sto zasta­na­wia­łem się nad odpo­wie­dziami na podobne pyta­nia.
Wtedy, w lesie, ewi­dent­nie pozo­sta­wa­łem bierny. Nagle po pro­stu – pstryk! – wpro­wa­dzono mnie w inny stan świa­do­mo­ści. A potem drugi pstryk! no i już po wszyst­kim!
Ale gdy póź­niej wra­ca­łem myślą do tego prze­ży­cia, uświa­do­mi­łem sobie, że ta zmiana może się doko­ny­wać w spo­sób bar­dziej aktywny, ste­ro­wany wła­sną wolą. Mogłem w każ­dej chwili zde­cy­do­wać się na roz­pię­cie więk­szego żagla i w pew­nym sen­sie repre­zen­to­wać coś wię­cej ani­żeli to, co na co dzień uwa­ża­łem za sie­bie i za swoje. Mogłem – przy­naj­mniej na chwilę – wyko­ny­wać w myślach takie swo­bodne skoki.
Nie tylko znaj­do­wa­łem się w natu­rze. Byłem naturą…

Czytanie w myślach

Zanim sta­łem się osobą naprawdę doro­słą, mia­łem dwa inten­sywne, lecz jed­no­cze­śnie sprzeczne ze sobą doświad­cze­nia: naj­pierw słodko-gorz­kie odczu­cie, że wpa­dłem do zacza­ro­wa­nego świata jedy­nie z krótką wizytą, a kilka lat potem, że repre­zen­tuję coś o wiele więk­szego i potęż­niej­szego niż ja sam.
Póź­niej też poja­wiały się podobne prze­ży­cia. Ale gdy­bym w tej chwili miał pod­su­mo­wać, jakie dzi­siaj jest moje poczu­cie ist­nie­nia… Trudno odpo­wie­dzieć jed­no­znacz­nie. Może jest po tro­sze jed­nym i dru­gim. Albo wręcz w dużej mie­rze jed­nym i dru­gim.
W porów­na­niu z ogro­mem czasu, kiedy nie będzie nas już na świe­cie, życie ludz­kie w isto­cie trwa bar­dzo krótko. Skoro życie ma nie­skoń­czoną war­tość, to rów­nież strata naszego jedy­nego wygra­nego losu na lote­rii jest nie­po­we­to­wana. Już na samą myśl o tej stra­cie wszystko w czło­wieku zamiera, jakby coś wcią­gało go w mroczną głę­bię.
Ale nie jeste­śmy wyłącz­nie sobą. Każdy z nas jed­no­cze­śnie repre­zen­tuje całą ludz­kość, a także pla­netę, na któ­rej żyjemy.
W tym momen­cie nasu­wają się pyta­nia: Co się sta­nie z ludz­ko­ścią? Co będzie z naszą pla­netą?
Do takiego spoj­rze­nia na świat jesz­cze wrócę. Szu­kam cze­goś, co nas ze sobą wiąże, co nas łączy. Wła­śnie dla­tego piszę.
Zawsze lubi­łem cho­dzić na dłu­gie spa­cery po lesie, zwłasz­cza gdy mia­łem do roz­wią­za­nia jakiś pro­blem. W okre­sach, kiedy dużo pra­co­wa­łem, zda­rzało mi się prze­ry­wać spa­cer i biec truch­tem z powro­tem do domu, po pro­stu dla­tego, że pro­blem roz­wią­zał się po dro­dze.
Wśród drzew zda­rzało mi się nie­kiedy stać i pra­wie jak w tran­sie wpa­try­wać się w mro­wi­sko. Usi­ło­wa­łem skon­cen­tro­wać się na jed­nej kon­kret­nej mrówce, co ni­gdy nie było pro­stym zada­niem, bo ta wybrana przeze mnie krą­żyła nie­re­gu­lar­nie, raz tu, raz tam, aż nie­odwo­łal­nie tra­ci­łem ją z oczu wśród mno­go­ści innych. Wów­czas musia­łem sobie wyszu­ki­wać nową kan­dy­datkę i roz­po­czy­nać dro­bia­zgową obser­wa­cję od nowa. Potra­fi­łem poświę­cić na to dużo czasu.

 
Wesprzyj nas