Miłość, szpiegostwo i zdrada: prawdziwa historia niezwykłej ucieczki pod Murem Berlińskim. „Tunel 29” to poruszająca opowieść o tym, co się dzieje, gdy ludzie tracą wolność, i o tym, do czego są zdolni, by ją odzyskać. To literatura faktu, która wciąga bardziej niż niejedna powieść sensacyjna.


Niedawno uciekł z jednego z najbardziej brutalnych reżimów na świecie. Teraz postanawia przedostać się tam z powrotem.

Joachim Rudolph kopie tunel pod Murem Berlińskim. Po drugiej stronie – w Berlinie Wschodnim – czekają dziesiątki mężczyzn, kobiet i dzieci, gotowi są zaryzykować wszystko, byle stamtąd uciec.

Opierając się na setkach godzin wywiadów z ocalałymi i tysiącach stron dokumentów Stasi, Helena Merriman – autorka podcastu BBC Radio 4 (trzy miliony słuchaczy, nagrody Best Radio Podcast oraz Best Moment w plebiscycie British Podcast Awards 2020) – w pasjonujący sposób przedstawia historię splatającą losy genialnej grupy studentów kopiących tunel, czarującej rudowłosej kurierki, amerykańskiej sieci informacyjnej, planującej sfilmować śmiałą ucieczkę, i szpiega Stasi, który zagraża całemu przedsięwzięciu.

***

• Literatura faktu, napisana jak powieść. Przyprawia o dreszcze. «Tunel 29» to historia o tym, co się dzieje, gdy ludzie tracą wolność.
„The New York Journal of Books”

• Połączenie dobrego thrillera, o którym wiemy, że skończy się szczęśliwie, z ponurym spojrzeniem na historię i tyranię. Zachwycające!
„The New Yorker”

• Brawurowa i wciągająca historia, opowiedziana z narracyjnym napięciem i powieściowym rozmachem. Fascynujący portret życia w Berlinie po wzniesieniu Muru.
„The Observer”

• Wspaniała historia trzymająca w napięciu bardziej niż niejeden thriller.
„The Times”

• Oszałamiająca. Świetnie napisana książka, oddaje zasłużoną sprawiedliwość niezwykłej odwadze bohaterów tej historii.
„The Economist”

• Mistrzowskie połączenie elementów: charyzmatycznego bohatera, intrygi, szpiegów, podstępu i wątków miłosnych nadaje „Tunelowi 29” wszystkie cechy trzymającego w napięciu zimnowojennego thrillera szpiegowskiego.
„The Sunday Business Post”

Helena Merriman
Tunel 29
Przekład: Patrycja Zarawska
Wydawnictwo Insignis
Premiera: 12 kwietnia 2023
 
 

Przedmowa

Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, ledwie mogłam wykrztusić kilka słów. Do mieszkania Joachima prowadziły ośmiobiegowe schody i zanim tam dotarłam – z mikrofonem w ręce, ponieważ zamierzałam zarejestrować nasze powitanie – zupełnie się zasapałam.
Roześmiał się i zaprosił mnie do środka. Skontaktowałam się z nim telefonicznie tydzień wcześniej (w październiku 2018 roku) i powiedziałam, że chcę przyjechać do Berlina, by zadać mu kilka pytań w związku z czymś, co zrobił niemal sześćdziesiąt lat temu. Rozmowa była krótka, Joachim miał ograniczone angielskie słownictwo, a ja znałam niemiecki jeszcze słabiej, ale już w tamtej skromnej wymianie zdań coś mnie uderzyło. Większość ludzi, z którymi przeprowadzam wywiady w ramach swojej pracy dziennikarskiej, ma tendencję do uogólniania, podsumowywania własnych doświadczeń przez pryzmat emocji. Joachim był inny: mówił o szczegółach, pamiętał zapachy, dźwięki, wymiary, kolory. Zaintrygowało mnie to i zapytałam, czy moglibyśmy się spotkać za tydzień. Zgodził się.
Obeszliśmy jego mieszkanie. Było jasne, przestronne, pełne roślin. Na półkach zauważyłam wiele kukiełek, posążków Buddy i porcelanowych kotów. Nad drzwiami do łazienki wisiała biała emaliowana tabliczka z numerem siedem. Joachim wyjaśnił, że tej pamiętnej nocy zdjął ją z kamienicy po drugiej stronie miasta. Z budynku, w którym to wszystko się wydarzyło.
Podeszliśmy do sięgających od podłogi do sufitu okien i podziwiałam panoramę miasta, które w dole budziło się do życia pod zimowym słońcem. Mieszkanie Joachima znajdowało się na skraju śródmieścia, gdzie berlińskie apartamentowce i wysokościowce ustępują miejsca drzewom iglastym Grunewaldu. Staliśmy tak przez chwilę i Joachim wskazał przed siebie, na okolice, gdzie w pewnej odległości rozciągał się kiedyś Mur Berliński. Przed oczami stanęły mi obrazy z 1989 roku, z tej nocy, gdy ludzie tańczyli na betonie, wspinali się na Mur, a potem zaatakowali go młotkami i kilofami, krusząc na kawałki. W każdym roku mającym na końcu dziewiątkę odtwarzamy w pamięci tamte chwile, lecz mnie zawsze bardziej interesował przeciwny kraniec historii Muru Berlińskiego: rok 1961. Rok, w którym go wzniesiono.
Co się dzieje, gdy władze budują barierę przecinającą miasto lub państwo na pół? To pytanie chodziło mi po głowie, kiedy pracowałam jako dziennikarka w Egipcie i policjanci wznieśli przed siedzibą Ministerstwa Spraw Wewnętrznych trzymetrowej wysokości mur, a protestujący go rozebrali. Pytanie nie opuszczało mnie, gdy mieszkałam w Jerozolimie i godzinami stałam w kolejce przed punktami kontrolnymi, żeby przejść do Strefy Gazy albo na Zachodni Brzeg. Ludzie mówią, że upadek Muru Berlińskiego był końcem pewnej epoki, i w pewnym sensie to prawda – wyznaczył koniec zimnej wojny. Ale zaraz potem rozpoczęła się kolejna epoka: epoka murów. Obecnie są one bardzo modne – w ponad siedemdziesięciu[1] krajach (a to jedna trzecia państw świata) wznoszą się takie czy inne przegrody. Niektóre biegną wzdłuż granic państwowych, inne jednak rozdzielają obszary w obrębie krajów albo nawet miast. Mają różną skalę, niemniej wieżyczki strażnicze, pasy śmierci i systemy alarmowe wyraźnie czerpią inspirację z muru nad murami – tego, który zbudowano w Berlinie latem 1961 roku.
Joachim wskazał gestem stół i usiedliśmy przy nim. Przypięłam mikrofon do granatowego polaru gospodarza i zapytałam, co jadł na śniadanie – standardowe radiowe zagajenie, by sprawdzić, jak wypadnie rozmówca. Podczas gdy mówił o koktajlu mlecznym i jajecznicy, przesunęłam mikrofon wyżej. Głos Joachima był cichy, powściągliwy. Z bliska zwróciłam uwagę na jego elfie uszy i jasnoniebieskie oczy mrużące się przy uśmiechu. Obliczyłam, ile ma lat: osiemdziesiąt. I włączyłam nagrywanie.
Tamtego dnia rozmawialiśmy przez trzy godziny. Wróciłam nazajutrz i tym razem rozmowa trwała pięć godzin. I tak przez tydzień: ja zadawałam pytania, Joachim odpowiadał z zapierającymi dech w piersi szczegółami, jego żona podawała nam herbatę i łagodnie ściskała go za ramię. W ciągu kolejnych trzech lat namierzyłam inne zaangażowane w tę historię osoby, przeprowadziłam z nimi wywiady, przeczytałam ich listy i dzienniki, a następnie odkryłam tysiące teczek z archiwów Stasi, w których znalazłam szczegółowy zapis wydarzeń, minuta po minucie, o jakim dziennikarz zwykle może tylko pomarzyć. Dotarłam do tunelu o takich samych wymiarach jak tunel 29 i nagrywałam w jego wnętrzu. Chciałam się dowiedzieć, jakie to uczucie, gdy człowiek jest pod ziemią i kopie w przestrzeni o szerokości trumny. Zastanawiałam się, dlaczego ktoś z własnego wyboru miałby spędzić tam w dole tyle czasu.
Te poszukiwania badawcze zmieniły moją wiedzę na temat wielu rzeczy: zakończenia drugiej wojny światowej, rozpoczęcia zimnej wojny, zbudowania Muru Berlińskiego, narodzin wiadomości telewizyjnych oraz tego, co to znaczy być szpiegiem i zdradzać otaczających cię ludzi. W rezultacie powstała ta książka.
Wszelkie dialogi pojawiające się na jej kartach pochodzą bezpośrednio od osób, z którymi przeprowadziłam wywiady, a także z raportów i przesłuchań Stasi. Sprawdzając nazwiska, daty i inne fakty, czerpałam z historii przekazanych mi ustnie, z map, zapisanych wspomnień, dokumentów sądowych, odtajnionych archiwów CIA i amerykańskiego Departamentu Stanu oraz z drukowanych, telewizyjnych i radiowych doniesień. Wszelkie ewentualne błędy powstały z mojej winy.

 

Joachim


Pierwsze, co go uderzyło, to zapach. Pył węglowy. Potem poczuł go na skórze. Sypał mu się na głowę, ramiona i w oczy, aż go oślepił. Ale Joachim nie ustawał. Walił kilofem w glinę nad sobą, sklepienie drżało, wszystko się trzęsło, hałas był ogłuszający, przenikał do kości. I nagle: świeże powietrze. Wybił dziurę, na tyle dużą, by się przez nią przecisnąć. Odłożył kilof i sięgnął po pistolet: jeżeli go znajdą, nie ujdzie z życiem. Wytarł sobie wierzchem rękawa pył węglowy z jednego oka i przygotował się na wyjście do mieszczącego się nad nim pokoju, nie mając pojęcia, co tam jest. Zatrzymał się i w milczeniu nie po raz pierwszy zamyślił nad tym, jak do tego wszystkiego doszło [2].

1
Plaża

12 sierpnia 1961 – wyspa Rugia, Niemcy Wschodnie

Joachim[3] wyjął stopę z wody. Bałtyk był zimny – mimo sierpnia. Przyjaciele pluskali się w morzu, nawołując go i przekomarzając się z nim, lecz on nie cierpiał zimnej wody i wiedzieli, że do niej nie wejdzie.
Wrócił myślami do zeszłej nocy. Robotnicze piwo. Pot. Ciała mocno przyciśnięte do siebie. Obmacywanie i całowanie się w kącie. Nigdy nie miał takich wakacji, ani razu w swoim dwudziestodwuletnim życiu, i nie chciał, by się skończyły. Intensywnie zielony las porastał kredowe nadmorskie urwisko, nad głową krążyły bieliki, a morze było tak czyste, że widziało się śmigające w wodzie maleńkie rybki.
Jeszcze tylko tydzień, potem trzeba wracać do Berlina Wschodniego. Trzysta kilometrów na południe jest inny świat. Szary. Pełen niepokoju. W ostatnich miesiącach nawet bardziej niż zwykle. Wszyscy zauważyli zachodzące zmiany: więcej straży granicznej na ulicach, ludzie niemal masowo uciekający do Niemiec Zachodnich, jakby coś wiedzieli. W powietrzu wyczuwało się napięcie – jak przed burzą.
Joachim podniósł wzrok i zobaczył, że jego najlepszy przyjaciel Manfred wychodzi z wody. Znali się od małego, odkąd mieli po sześć lat. Razem wypalili swojego pierwszego papierosa i wymyślali skomplikowane dowcipy w szkole. Manfred ciągle wdawał się w awantury, ale Joachim był tym uczniem, którego nigdy na niczym nie przyłapano – zawsze wiedział, gdzie jest granica, i nigdy jej nie przekraczał.
Tego wieczoru obaj ubrali się w dżinsy i koszulki z krótkim rękawem, uczesali się i wyruszyli przez piasek do namiotu z piwem. Kolejny wieczór w nadmorskim raju na północnym krańcu Niemiec Wschodnich, dwóch dwudziestodwulatków zawieszonych w nieważkości letnich wakacji, gdy nic ich donikąd nie wzywa.
Nie wiedzieli, że w tym momencie znajdują się dokładnie tam, gdzie rząd chce ich widzieć: młodzi ludzie, którzy mogliby sprawiać kłopoty, gdyby mieli pojęcie, na co się zanosi, powinni być daleko od stolicy.
W stronę Berlina Wschodniego toczyły się już wtedy dziesiątki czołgów, a do ciężarówek wsiadały tysiące żołnierzy uzbrojonych w kałasznikowy, karabiny maszynowe i pociski przeciwpancerne. Lada chwila mieli otrzymać rozkazy i rozpocząć działania.
Następnego dnia rano obudził ich hałas – trzask włączającego się publicznego głośnika. Przy dźwięku rozpinania sąsiednich namiotów Joachim wygramolił się na pole kempingowe i podszedł do głośnika, z którego wylewała się teraz pompatyczna wojskowa muzyka w wykonaniu orkiestry dętej. Potem zabrzmiało staccato męskiego głosu: „Das Ministerium des Innern der Deutschen Demokratischen Republik veröffentlicht folgende Bekanntmachung*…” [4].
Joachim od razu rozpoznał ogłoszenie rządowe i wyłączył się, znudzony. Lecz potem głos się zmienił, stał się bardziej natarczywy: „Wollankstrasse, Bornholmer Strasse, Brunnenstrasse, Chausseestrasse…”[5]. Spiker wymieniał berlińskie ulice – ulice, po których Joachim biegał, gdy był mały, dlatego teraz wzbudziło to jego zainteresowanie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego o nich mówią, dopóki nie dotarły do niego słowa: „Granica między Berlinem Wschodnim a Zachodnim zostaje zamknięta”.
Jego żołądek zarejestrował przypływ adrenaliny, lecz głowa nie nadążała, z trudem próbując ogarnąć, co się dzieje: skoro zamykają granicę między Berlinem Wschodnim a Zachodnim, to oznacza, że miasto zostanie przecięte na pół, ale jak można tak z dnia na dzień rozdzielić metropolię? Wiązałoby się to z rozłączeniem wszystkiego: sieci energetycznej, tramwajowej, linii kolejowych, sieci kanalizacyjnych, a było to tak nie do pomyślenia, że Joachim i jego przyjaciele puścili zapowiedź mimo uszu i poszli na plażę.
Na drugi dzień rano kemping wrzał od pogłosek: drut kolczasty, żołnierze na ulicach, czołgi, karabiny maszynowe. Nagle Joachim poczuł, że jest daleko od domu, i niczym łowca tornad zapragnął znaleźć się w centrum wydarzeń. Po śniadaniu wraz z przyjaciółmi zapakowali się do starego citroëna i nie zatrzymując się nigdzie po drodze, popędzili z powrotem do Berlina Wschodniego, gdzie dotarli o zmroku.
Kiedy ich samochód przemykał ulicami, coś wydawało się nie w porządku. Było cicho. Za cicho. Przechodniów jakby wymiotło, jeszcze mniej było pojazdów. W końcu, przetoczywszy się zygzakiem przez ulice obrzeżone lipami i betonowymi blokami, dojechali do Bernauer Strasse, półtorakilometrowej drogi przecinającej granicę. Wysiedli z samochodu i podeszli do tablicy – tablicy, którą mijali setki razy, przekraczając linię dzielącą Berlin na Wschodni i Zachodni.

OPUSZCZASZ DEMOKRATYCZNY SEKTOR BERLINA

Zawsze chciało im się śmiać ze słowa „demokratyczny”. „W Berlinie Wschodnim nie ma nic demokratycznego” – mawiał Joachim. Zazwyczaj przy tablicy stało paru policjantów, teraz jednak w świetle jedynej lampy ulicznej dostrzegł sylwetki mężczyzn w zielonych mundurach i stalowych hełmach. Ale to nie mundury go przeraziły, tylko to, co ci ludzie trzymali przy piersiach – karabiny maszynowe. Z trudem łapiąc oddech, Joachim patrzył, jak jeden z tamtych zwraca się ku nim i podchodzi ze słowami:
– Co tu robicie? Jazda stąd! Bo jak nie… – Mężczyzna wymownym gestem szarpnął broń.
Joachim odwrócił się, żeby odejść, i wtedy to zobaczył: lśniące w blasku ulicznej latarni zwoje drutu kolczastego. Nie miał pojęcia, co się wydarzyło ani czego ci żołnierze pilnują, ale jakimś sposobem wywnioskował, że z dnia na dzień wszystko się zmieniło.

* „Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Niemieckiej Republiki Demokratycznej publikuje następujące ogłoszenie…” (przypisy dolne, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od redakcji).

2
Pierwsza ucieczka

Luty 1945 – Niemcy Wschodnie

Joachim obudził się[6] i zobaczył, że matka, trzymając na biodrze jego roczną siostrzyczkę, upycha zdjęcia, biżuterię i ubrania w walizce. Na dole ojciec przetrząsał szafki kuchenne, pakował owoce i puszki do toreb, ściągał z łóżek materace i wynosił rzeczy na zewnątrz, gdzie zaraz pokrywały się śniegiem.
Chłopiec nie wiedział, dlaczego wyjeżdżają. Czuł, że coś jest nie tak, ale nie było czasu na zadawanie pytań. Rodzice załadowali wszystko na wóz zaprzężony w dwa konie, których oddechy tworzyły w zimnym powietrzu kłęby skondensowanej pary. Malec wspiął się na wóz i zaraz schował się pod wełnianym kocem obok babci, maleńkiej siostrzyczki i matki. Ojciec zasiadł na miejscu woźnicy i pogonił konie do kłusa.
Joachim nasłuchiwał skrzypienia kół toczących się po oblodzonej drodze i patrzył, jak śnieg przesiewa się przez drzewa, oprószając końskie grzbiety. Gospodarstwo zostało za nimi i chłopiec nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek znów je zobaczy, czy jeszcze kiedyś wybierze się na poranny spacer z ojcem, z trudem nadążając za nim na swoich małych nogach podczas doglądania krów, koni, świń i gęsi. Przy końcu żwirowej dróżki, za sadem, gdzie gospodarstwo przechodziło w las, Joachim z ojcem nieraz oglądali jelenie na rykowisku, podpalana ruda sierść byków błyszczała w blasku poranka. Nie rozumiał, dlaczego stąd wyjeżdżają.
Ojciec nie powiedział mu – bo jak miał to wyjaśnić sześciolatkowi – że uciekają przed Armią Czerwoną. Usłyszał o nich ostatniej nocy w radiu – o sowieckich żołnierzach przybywających ze Wschodu, gwałcących kobiety i podpalających gospodarstwa – i desperacko pragnął zabrać swoją rodzinę do Berlina, zanim Rosjanie ich dopadną.
Nie wiedział jednak, jak blisko już są. Zaledwie o jeden dzień jazdy za nimi maszerowały pierwsze oddziały Armii Czerwonej, prowadząc kolumnę ciągnącą się przez setki kilometrów. Pod ich stopami drżała ziemia, jak wtedy, gdy rusza lawina, ponieważ liczba żołnierzy była niewyobrażalnie wręcz wielka: sześć milionów ludzi* [7]. Jedni mieli na głowach wyściełane skórzane hełmy i jechali ogromnymi czołgami T-34, które ubijały śnieg gąsienicami. Inni zasiadali w szoferkach ciężarowych chevroletów z moździerzami na pace. Byli też kawalerzyści na kędzierzawych koniach i wielbłądach. Piechota składająca się z miliona skazańców uwolnionych z gułagów maszerowała do rytmu rosyjskich piosenek wojennych rozbrzmiewających z głośników.
Przemieszczali się szybko.
Rosjanie byli weteranami zimowych bitew, a panujące mrozy – przeważnie minus dwadzieścia stopni Celsjusza – działały na ich korzyść. Podczas gdy Niemcy w cienkich skarpetach tracili odmrożone palce u nóg, Rosjanie umiejętnie chronili swoje stopy przed zimnem, owijając je lnianymi onucami. Nocą sowieccy saperzy oczyszczali pola minowe, za dnia czołgi przetaczały się przez zaspy, a były to czołgi tak mocarne, że jeśli na swej drodze napotkały wozy, na których uciekały niemieckie rodziny, miażdżyły je potężnymi stalowymi gąsienicami.
To były ostatnie miesiące drugiej wojny światowej w Europie i stojący na czele Związku Radzieckiego Józef Stalin wysłał swoich żołnierzy, aby zajęli, co mu się należy. Kilka tygodni wcześniej, 4 lutego 1945 roku, Stalin spotkał się z brytyjskim premierem Winstonem Churchillem i prezydentem Stanów Zjednoczonych Franklinem Rooseveltem w pałacu na czarnomorskim wybrzeżu w Jałcie, żeby omówić, co zrobią z Niemcami. Przez kilka wojennych lat Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Związek Radziecki były sojusznikami, wspólnie walcząc z Trzecią Rzeszą, teraz jednak, kiedy na horyzoncie rysowało się zwycięstwo, alianci niczym sępy rzucili się, by wyrywać sobie ochłapy. Po długich negocjacjach przy szampanie i kawiorze uzgodnili, że rozparcelują państwo niemieckie. Sowieci dostaną Niemcy Wschodnie, a Brytyjczycy, Amerykanie i Francuzi podzielą się częścią zachodnią. Berlin, leżący sto sześćdziesiąt kilometrów w głębi strefy radzieckiej, też zostanie rozdzielony.
Stalin grał jednak nieczysto. Chciał, żeby jego oddziały dotarły do Berlina pierwsze, przed Brytyjczykami i Amerykanami, po to, by odrzeć miasto z wszelkiego możliwego łupu: pieniędzy, maszyn, uranu – do stworzenia pierwszej sowieckiej bomby atomowej.
Chodziło również o urażoną dumę. Stalin wciąż nie mógł dojść do siebie po wstrząsie, jakiego doznał w 1941 roku, gdy Niemcy wbrew ustaleniom najechali jego mocarstwo, zabijając łącznie ponad dwadzieścia milionów** obywateli, i to w okrutny, przerażający sposób. Niemieccy żołnierze, zgodnie z rozkazem Hitlera: „Bądźcie bez litości! Bądźcie brutalni!”, palili domostwa w obrębie radzieckiego imperium, mordowali matki i dzieci, a tych, którzy przetrwali, wysyłali do obozów pracy, gdzie zwykle czekała ich śmierć z głodu. Teraz przyszła pora odwetu. Wojska Stalina przemierzały wschodnią część Niemiec, mszcząc się na cywilnej ludności. Wygłodzeni sowieccy żołnierze, z których wielu niedawno na własnej skórze doznało niemieckiego okrucieństwa, a inni zostali znieprawieni przez lata walki pod dowództwem nieludzkich generałów, wpadali do wiosek i gospodarstw, grabiąc, co się dało, zarzynając zwierzęta, gwałcąc i kalecząc kobiety oraz podpalając, co zostało.
Ojciec Joachima popędzał konie, aż ich kopyta ślizgały się po oblodzonej drodze. Jechali cały dzień bez przerwy, mijając zamarznięte jeziora i bezlistne zagajniki. Ojciec wiedział, że nie mogą się zatrzymać, ponieważ oprócz nadciągających żołnierzy był jeszcze jeden poważny problem. Rzeka Odra. Pozostał im do niej jeden dzień drogi, a musieli się przez nią przeprawić, by dotrzeć do Berlina. Nadal panował mróz, ale było wiadomo, że z pierwszą odwilżą lód na rzece puści. Jeśli nie przeprawią się w porę, mogą zginąć, kiedy lód zacznie pękać pod ciężarem wozu.
Jednak gdy podjechali bliżej rzeki, zostali spowolnieni przez zator na drodze: miliony podobnych do nich uchodźców[8] desperacko usiłowały umknąć przed Sowietami. Ciężarne kobiety leżały na materacach w wozach ciągniętych przez woły, dzieci naprawiały złamane osie przeładowanych wozów, matki szły pieszo, niosąc w ramionach niemowlęta, porzuciwszy w śniegu wózki dziecięce. Widać już było te, które nie przeżyły – skulone zawiniątka w śniegu, zamarznięte i sztywne.
Dokoła prawie nie było mężczyzn – większość z nich reżim Hitlera już dawno powołał do wojska w rozpaczliwej próbie obrony ojczyzny. Z rzadka pojawiał się na drodze jakiś niemiecki pluton wysłany w celu odcięcia Sowietom drogi na Berlin. Ojciec Joachima patrzył na tych żołnierzy z niejaką ulgą. Czuł się bezpieczniejszy, choć większość z nich wyglądała na nastolatków – ogromne hełmy niemal zasłaniały im oczy.
Gdy dzień miał się ku końcowi, coś obudziło Joachima drzemiącego z tyłu wozu: niski pomruk. Chłopiec ledwie zdołał zarejestrować, że to odgłos silnika, i zaraz zobaczył nurkujący z nieba samolot. Do pomruku dołączyło grzechoczące staccato karabinu maszynowego, a potem dźwięk rozległ się znacznie bliżej – jego babcia krzyczała, trzymając się za stopę i wijąc się z bólu.
Wóz stanął.
Niemieccy żołnierze strzelali teraz na wszystkie strony. Z powodu dymu strzelniczego chłopiec nie widział, co się dzieje, więc ukrył się pod kocem, drżąc na całym ciele. W końcu strzelanina ucichła, a kiedy dym się rozwiał, Joachim wyjrzał z wozu. Na białej ziemi leżały dziesiątki zielonych brył. Niemieccy żołnierze zastygli bez ruchu, śnieg wokół nich barwił się na czerwono.
I wtedy nadeszli Sowieci.
Grupa obcych żołnierzy otoczyła wóz i zawlekła Joachima z rodziną do opuszczonego domu. Tam wcisnęli ojca do szafy, aby go unieruchomić, wypili swoje racje wódki i nastąpiły rzeczy, o których Joachim z trudem będzie mógł kiedykolwiek opowiedzieć.
O zmierzchu sołdaci posnęli i chłopiec wymknął się cichcem z kącika, w którym się chował, wśliznął się do szafy, gdzie siedział bezsilny ojciec, wdrapał się na jego kolana, wtulił w niego i obaj zasnęli.
Następnego dnia rano Joachim wyszedł z szafy i zobaczył, że Sowieci się pakują. Przez krótką chwilę czuł ulgę, że przeżyli, zaraz jednak nastąpiła groza. Żołnierze wywlekli ojca z domu, popędzili go ośnieżoną drogą i zniknęli z nim w białej dali.
Nie było pożegnań. Żadnych ostatnich słów.
Joachim przez chwilę siedział w domu z matką, siostrzyczką i babcią, każde z nich zagubione we własnej rozpaczy. Wokół szalała śnieżna zawierucha, ale oni nie mieli czasu na odpoczynek czy łzy – musieli uciekać z tego domu, zanim przyjdzie kolejna fala sołdatów, zanim wszystko wydarzy się znowu. Matka wiedziała, że nie zdołają dotrzeć do Berlina, musiała ich zabrać z powrotem do własnego gospodarstwa.
Chłopiec biegł u jej boku, gdy szukała na drogach wózka. Żołnierze zabrali ich konie, a babcia, mając teraz kulę w stopie, nie mogła chodzić. Kilka kilometrów dalej Joachim z matką natknęli się w opuszczonej wsi na ręczny wózek – mały, ale sprawny. Wzięli go z sobą, po czym umieścili na nim babcię z maleńką siostrzyczką. Matka ciągnęła wózek z przodu, Joachim pchał z tyłu i rozpoczęli powolny powrót do domu.
Mozolnie brnąc po oblodzonych drogach, chłopiec przekonał się, że mimo chudych jak patyki rąk i nóg jest silny. Nie narzekał na przenikające go do szpiku kości zimno ani na ból w plecach. Godzina za godziną pchał wózek w śniegu – ten sześciolatek, zbyt młody, by zrozumieć, o co chodzi z wojną, żołnierzami i granicami, ale na tyle rozsądny, aby wiedzieć, że ojciec zniknął i być może nigdy go już nie zobaczy.

* Mowa oczywiście o całkowitej liczbie żołnierzy Armii Czerwonej na froncie wschodnim, czyli jak pisze Antony Beevor: „na froncie od Bałtyku do Adriatyku”. Por. Antony Beevor, Berlin 1945. Upadek, Kraków 2009.

** Historycy nie są zgodni co do liczby ofiar drugiej wojny światowej po stronie ZSRR. Najczęściej przyjmuje się, że łącznie było to ok. 26 milionów ludzi, z czego ponad 15 milionów stanowiły ofiary cywilne.

3
Długa wędrówka

Matka Joachima nałożyła gulaszu do misek i postawiła je na stole. Siedzieli przy nim sowieccy oficerowie, którzy mieszkali teraz w domu. W ich domu. Matka Joachima była tu obecnie służącą, a chłopiec z siostrzyczką musieli siedzieć na górze.
Kiedy po dwudniowym marszu w śniegu rodzina wróciła[9] do gospodarstwa, okazało się, że ich wieś zajęli już Sowieci. Nie wszyscy oni byli żądnymi przemocy gwałcicielami. Oficerowie mieszkający teraz w ich domu zachowywali się uprzejmie. Joachim codziennie żył nadzieją na powrót ojca, lecz się go nie doczekał.
Tymczasem żołnierze Stalina dalej parli na Berlin, pustosząc wioski i w pośpiechu przeciągając ciężki sprzęt przez rzeki, by zdążyć, zanim stopnieją lody.
Dwa miesiące później, pod koniec kwietnia 1945 roku, dwumilionowa Armia Czerwona z flagami i sztandarami, uzbrojona w czołgi, działa polowe, moździerze i miotacze ognia oraz mająca silne wsparcie lotnictwa, znalazła się tuż pod Berlinem. W ciągu następnych dwóch tygodni zasypywała miasto deszczem pocisków artyleryjskich. Pożary przetoczyły się ulicami Berlina, wdzierając się do budynków, dosięgając ukrywających się w piwnicach ludzi i zwierząt w zoo, tak że paliło się wszystko, co mogło się spalić. Niebo nad miastem było czerwone od popiołów, a pod tą łuną Sowieci zdobywali ulicę po ulicy, dom po domu.
W obronie miasta stanęły resztki niemieckiej armii, wzmocnione przez niedawno powołane do wojska kobiety, pomarszczonych staruszków w butach wyściełanych słomą i przerażonych uczniów w workowatych mundurach – tych ostatnich skuszono torebkami słodyczy. Znacznie lepiej wyposażeni funkcjonariusze Gestapo zajmowali się głównie ściganiem niemieckich dezerterów i planowaniem własnej ucieczki. I w rezultacie berlińczycy byli w dużej mierze bezbronni.
Kobiety rysowały na prześcieradłach szminkami czerwone krzyże[10], mając nadzieję, że zdobywcy uszanują ten międzynarodowy znak i oszczędzą je, ale stało się wręcz przeciwnie – dzięki temu wiedzieli, gdzie szukać. Kiedy zajęli miasto, zgwałcili ponad sto tysięcy[11]: staruszki, matki, nieletnie. Miały szczęście te, które zostały zgwałcone tylko raz czy dwa. Inne wielokrotnie przechodziły zbiorowe gwałty i były potwornie okaleczane, a tysiące popełniły samobójstwo z obawy przed gwałtem albo ze wstydu po nim. (Po stronie radzieckiej wciąż zaprzecza się masowym gwałtom, nie potwierdzali ich nawet weterani wojenni).
Armia Czerwona zdobyła miasto 2 maja 1945 roku: jej żołnierze wspięli się na Reichstag – gmach parlamentu – i zatknęli na nim czerwoną flagę z sierpem i młotem. Łopotała na tle nieba, a w dole szalały pożary podsycane paliwem z porzuconego sprzętu. Na ulicach poniewierały się metalowe zbrojenia z rozdartych bombami budynków, powietrze wypełniał smród chloru, prochu strzelniczego i rozkładających się ciał. Większość miasta została doszczętnie zniszczona – potem naliczono siedemdziesiąt milionów metrów sześciennych gruzów – ulicami płynęły błoto, krew, ścieki, a nawet aligatory z zoo. Wśród tego wszystkiego leżały zwłoki: zwłoki zmiażdżonych pod gruzami ludzi, których nikt już nie zidentyfikuje, zwłoki najwyżej postawionych nazistów, którzy popełnili samobójstwo po zakrapianych alkoholem orgiach, zwłoki dzieci, które utonęły w berlińskich tunelach podczas próby ucieczki, i wreszcie odkopane przez sowieckich żołnierzy[12] zwęglone zwłoki Hitlera z jedną raną postrzałową w czaszce.
Lecz jakimś cudem, choć w walkach o miasto zginęło sto tysięcy ludzi*, nieliczni przetrwali. W majowym słońcu, kiedy zakwitły dęby i klony, ci ocaleńcy wędrowali ulicami niczym zombie w podartych łachmanach, grzebiąc wśród ruin w poszukiwaniu jedzenia i próbując przetrwać w mieście, w którym nie było szpitali, autobusów, pociągów, paliwa ani nawet pitnej wody.
I właśnie do tego Berlina zdążali teraz piechotą Joachim z rodziną, ponieważ wypędzono ich z gospodarstwa. Tym razem dręczył ich nie mróz, lecz upał. Od lat takiego nie pamiętano, każdy dzień był naznaczony poszukiwaniem wody. Stali się ekspertami od wypatrywania gospodarstw, gdzie podstawiali blaszane wiadra pod krany albo pod nabrzmiałe wymiona porzuconych krów, zbierali z drzew śliwki i jabłka oraz przetrząsali szafki kuchenne w poszukiwaniu suchego sera i konserw mięsnych. Szli przez zbombardowane wioski i opuszczone miasteczka, drogami noszącymi czarne blizny po pociskach wystrzelonych z katiuszy. Jak okiem sięgnąć rozpościerała się sucha, spękana ziemia – iście księżycowy krajobraz poryty kraterami.
Oprócz wypędzonych po drogach i bezdrożach snuły się wojenne niedobitki: kalecy żołnierze, otępiali dowódcy, naziści, komuniści i zbrodniarze wojenni. Uchodźcy radzili sobie, jak mogli: ojcowie wlekli ranne dzieci na noszach, matki pchały wózki, w których obok niemowląt mających zamiast pieluch gazety gdakały powciskane kury. Joachim szedł ze spuszczonym wzrokiem, żeby nie widzieć leżących w rowach wzdętych, wytrzeszczających oczy zwłok. Tego widoku nie dało się wymazać z pamięci.
Szli dniami, tygodniami, miesiącami – tak długo, że chłopiec, obrośnięty teraz warstwą błotnistego brudu, przestał wypytywać matkę, czy jeszcze daleko. Noce spędzali gdzie popadło: w lasach sosnowych, wykopach lub – co było najlepsze – w stodołach na słomie. Gospodarstwa przypominały Joachimowi dom i wówczas powracały wspomnienia: radio w kuchni nadające nudne przemowy, które Joachim puszczał mimo uszu, za to gdy grano marszowe piosenki, podkręcał głos i tańczył, bębniąc stopami o podłogę i ruszając biodrami, aż matka zaśmiewała się, patrząc na niego. Pamiętał też dzień, kiedy pojawiła się nowa mechaniczna młockarnia. Stał zahipnotyzowany, gdy włączono silnik, pas poszedł w ruch, cylindry zawarczały i przez kratki posypało się wymłócone ziarno. W końcu zasypiał ukołysany tymi wspomnieniami, a o świcie znów ruszali w drogę.
Przybyli do Berlina w jasny listopadowy poranek – wędrówka zajęła im pięć miesięcy. Joachim nigdy czegoś takiego nie widział. Spodziewał się rumowisk, a nie tramwajów pojawiających się ze zgrzytem nie wiadomo skąd czy przejeżdżających z rykiem samochodów, które zalewały ulice światłem reflektorów. Berlińska szybka kolej miejska – S-Bahn – była ponownie uruchomiona, więc pojechali pociągiem na Greifswalder Strasse na północno-wschodnim krańcu miasta, gdzie krewny znalazł im lokum – dwupokojowe mieszkanie, w którym liczył się właściwie tylko jeden pokój, ponieważ frontowe okno wyleciało podczas wybuchu bomby. Nie przejmowali się tym jednak. Po miesiącach nocowania w stodołach i rowach, w ciągłym strachu, nareszcie mieli dom.

* Liczba ofiar cywilnych.

 
Wesprzyj nas