Niebo jest pełne pułapek i pokus. Zachwycająca powieść o pasji, która podrywa do lotu.


1914 rok, zachodnie Stany Zjednoczone. Ocaleni jako niemowlęta z katastrofy statku Marian Graves wraz z bratem bliźniakiem trafiają pod opiekę wuja – niespełnionego artysty.

Los dziewczyny wydaje się przesądzony aż do dnia, kiedy w miasteczku zjawia się małżeństwo pilotów. Ryk silników, błysk skrzydeł i świadomość, że za ich sprawą można dotrzeć aż za horyzont, na zawsze odmieniają jej życie. By wzbić się w przestworza, jest gotowa poświęcić nawet siebie i brata.

Sto lat później Hadley Baxter dostaje rolę Marian w filmie opowiadającym o jej tajemniczym zniknięciu wśród surowych lodów Antarktydy. Zachłyśnięta życiem i pogubiona w świecie Hollywood aktorka ma wreszcie szansę zerwać z wizerunkiem gwiazdki romantycznych produkcji i bohaterki towarzyskich skandali.

Ma szansę przejąć ster swojego życia i jak Marian ograć los.

Losy tych dwóch kobiet, tak bliskie, choć oddalone od siebie o dziesiątki lat i tysiące kilometrów, splatają się w tej uwodzącej klimatem, olśniewającej opowieści, która zawładnęła wyobraźnią setek tysięcy czytelników i zyskała entuzjastyczne recenzje krytyków na całym świecie.

Maggie Shipstead – autorka trzech powieści i zbioru opowiadań, bestsellerów „New York Timesa”. Jej powieść Wielki krąg była nominowana do Nagrody Bookera i Women’s Prize for Fiction. Shipstead jest absolwentką Iowa Writers’ Workshop, stypendystką National Endowment for the Arts i laureatką Dylan Thomas Prize i L.A. Times Book Prize for First Fiction. Mieszka w Los Angeles.

Maggie Shipstead
Wielki krąg
Przekład: Justyn Hunia
Wydawnictwo Znak
Premiera: 22 marca 2023
 
 


Gdyby dowolną sferę można było przeciąć ostrym narzędziem i podzielić na dwie idealne połowy, to obwód płaszczyzn powstałych po przecięciu obu półkul byłby kołem wielkim, to znaczy największym okręgiem, jaki można wykreślić na kuli.
Przykładem koła wielkiego jest równik. Jest nim również każda linia długości geograficznej. Na powierzchni takiej sfery jak Ziemia najkrótsza odległość między dwoma dowolnymi punktami będzie przebiegać po łuku będącym odcinkiem koła wielkiego.
Przeciwległe punkty sfery, takie jak biegun północny i biegun południowy, przecina nieskończona liczba takich wielkich kręgów.

Little America III, Lodowiec Szelfowy Rossa, Antarktyda,

4 marca 1950

Urodziłam się, by wędrować. Zostałam stworzona na podobieństwo ziemi, jak ptak morski na podobieństwo fali. Niektóre ptaki przebywają w powietrzu do samej śmierci. Obiecałam sobie to: moje ostatnie lądowanie nie będzie desperackim runięciem w dół, ale ostrym pikowaniem głuptaka – rozmyślnym skokiem do wody, by pochwycić coś w głębinach morza.
Lada chwila ruszam w drogę. Spróbuję domknąć pętlę, sprawić, by koniec spotkał się z początkiem. Chciałam, żeby ta linia była gładkim południkiem, idealną, kształtną obręczą, ale naszą idealną trasę zawsze wykoślawia konieczność: rozmieszczenie wysp i lotnisk, potrzeba uzupełniania paliwa.
Niczego nie żałuję i nie zamierzam żałować. Potrafię myśleć jedynie o samolocie, wietrze i tamtym brzegu, tak odległym, gdzie znów zaczyna się ląd. Niebo się przeciera. Jako tako uporaliśmy się z wyciekiem. Niedługo wystartuję. Obrzydł mi ten ciągnący się w nieskończoność dzień. Słońce krąży wokół mnie niczym sęp. Marzy mi się odpoczynek pośród gwiazd.
Kręgi są cudowne, bo nieskończone. Wszystko, co nieskończone, jest cudowne. Ale nieskończoność to też tortura. Wiedziałam, że kresu horyzontu dosięgnąć nie sposób, mimo to za nim pędziłam. To, co robię, jest głupie, lecz nie mam wyboru.
Teraz, gdy wielki krąg jest bliski domknięcia się, a koniec oddziela od początku jedno ostatnie przerażające przestworze wody, widzę, że inaczej to sobie wyobrażałam. Myślałam, że uwierzę, iż przemierzyłam świat wzdłuż i wszerz, jednak świata jest za dużo, a życia za mało. Myślałam, że uwierzę, że doprowadziłam coś do końca, ale teraz wątpię, czy cokolwiek można doprowadzić do końca. Myślałam, że nie będę się bać. Myślałam, że stanę się kimś więcej, niż jestem, dziś jednak wiem, że jestem kimś mniej, niż mi się zdawało.
Nikt nigdy nie powinien tego czytać. Moje życie to wszystko, co mam.
A jednak, a jednak, a jednak.

Los Angeles

Grudzień 2014

O Marian Graves dowiedziałam się tylko dzięki temu, że kiedy byłam dzieckiem, jedna z przyjaciółek mojego wujka lubiła zostawiać mnie w bibliotece, gdzie pewnego razu przypadkiem wpadła mi w ręce książka zatytułowana Nieustraszone damy przestworzy. Jakiś czas wcześniej moi rodzice wsiedli do samolotu i nigdy nie wrócili, a okazało się, że sporą część tych nieustraszonych dam spotkał taki sam los. To przykuło moją uwagę. Myślę, że szukałam kogoś, kto by mi powiedział, że katastrofa lotnicza wcale nie jest złym sposobem rozstania się z tym światem – chociaż gdyby ktoś taki się znalazł, to pomyślałabym, że pieprzy głodne kawałki. W rozdziale poświęconym Marian było napisane, że wychował ją wujek, i kiedy to przeczytałam, dostałam gęsiej skórki, bo w tamtym czasie mnie też (tak jakby) wychowywał wujek.
Uprzejma bibliotekarka wygrzebała dla mnie książkę Marian Morze, niebo i ptaki pomiędzy…, a ja, niczym astrolog przeglądający mapę nieba, ślęczałam nad nią, licząc, że życie Marian w jakiś sposób naświetli moje własne, podpowie mi, co powinnam robić i jaka mam być. To, co pisała, w większości okazało się dla mnie zbyt trudne, lecz efektem końcowym tej lektury było budzące się we mnie mgliste pragnienie, by zmienić moją samotność w przygodę. Na pierwszej stronie swojego pamiętnika skreśliłam wielkimi drukowanymi literami: „URODZIŁAM SIĘ, BY WĘDROWAĆ”. Potem nie napisałam tam ani słowa więcej, bo jak tu dalej pisać, kiedy się ma dziesięć lat i cały czas spędza albo w domu wujka w Van Nuys, albo na castingach do reklam telewizyjnych? Po tym jak zwróciłam książkę do biblioteki, Marian wyleciała mi z głowy. Prawdę mówiąc, w zapomnienie odeszły prawie wszystkie nieustraszone damy przestworzy. Choć w latach osiemdziesiątych w telewizji wyświetlono trzymający w napięciu dokument o Marian, a garstka jej zagorzałych fanów wciąż snuje w internecie różne teorie, to nigdy nie była częścią zbiorowej pamięci w posób porównywalny z Amelią Earhart. Ludzie myślą, że znają Amelię Earhart, choć oczywiście jej nie znają. W zasadzie to niemożliwe.
To, że tak często zostawiano mnie w bibliotece, wyszło mi na dobre, bo kiedy inne dzieci siedziały w szkole, ja wysiadywałam na kolejnych składanych krzesłach w kolejnych korytarzach na kolejnym castingu dla białych dziewczynek (lub dziewczynek, których rasy nie określono, czyli także białych) na obszarze metropolitalnym Los Angeles, w asyście służących za przyzwoitki kolejnych niań i przyjaciółek mojego wujka Mitcha, które to kategorie czasem się pokrywały. Wydaje mi się, że niekiedy te przyjaciółki oferowały pomoc w opiece nade mną, chcąc zademonstrować mu swój instynkt macierzyński, co miało sprawić, że w jego oczach okażą się dobrym materiałem na żonę. W rzeczywistości jednak nie była to najlepsza strategia na podtrzymanie temperatury uczuć w starym Mitchu.
Kiedy miałam dwa lata, cessna z moimi rodzicami na pokładzie spadła do Jeziora Górnego. Taką przynajmniej przyjęto hipotezę. Nigdy nie znaleziono żadnego śladu. Za sterami siedział mój tata, brat Mitcha – to był romantyczny wypad do położonej w leśnej głuszy chaty jakiegoś przyjaciela, chcieli, jak to ujął Mitch, podreperować psujący się związek. Powiedział mi, że nawet kiedy byłam mała, moja matka pieprzyła się na prawo i lewo. To jego słowa. Nie jestem pewna, czy Mitch wierzył w dzieciństwo. „Mimo to nie potrafili się rozstać” – opowiadał. Za to Mitch z pewnością wierzył w slogany reklamowe. Od jakiegoś czasu reżyserował tandetne filmy telewizyjne o tytułach w rodzaju Miłość na granicy (o celniku) i Morderstwo w walentynki (sami zgadnijcie o czym).
Rodzice oddali mnie wtedy pod opiekę sąsiadowi w Chicago, ale w testamencie na opiekuna wyznaczyli Mitcha. Tak naprawdę nie mieli nikogo innego, żadnej ciotki czy innego wujka, moi dziadkowie zaś albo już nie żyli, albo byli obrażeni, nieobecni i niegodni zaufania. Mitch nie był złym człowiekiem, ponieważ jednak mocno grała w nim hollywoodzka żądza sukcesu, kilka miesięcy po przejęciu opieki nade mną szepnął komuś słówko i załatwił mi rolę w reklamie soku jabłkowego. Potem znalazł mi agentkę, Siobhan, i odtąd role w reklamach i filmach telewizyjnych (zagrałam córkę w Morderstwie w walentynki) dostawałam z taką regularnością, że nie pamiętam czasów, kiedy właśnie nie grałam lub nie ubiegałam się o rolę. Tak wyglądało dla mnie normalne życie: powtarzanie w kółko pod okiem kamer jednej czynności, takiej jak wkładanie plastikowego kucyka do plastikowej stajni, albo słuchanie jakiegoś obcego człowieka tłumaczącego mi, jak mam się uśmiechać.
Kiedy miałam jedenaście lat, a Mitch z reżysera kręconych na łapu-capu filmów właśnie awansował na twórcę teledysków i odbywał karkołomną wspinaczkę na szczyty branży filmów niezależnych, dostałam swoją wielką życiową szansę – rolę Katie McGee w przeznaczonym dla dzieci telewizyjnym sitcomie o podróży w czasie Katie McGee – życie na topie.
Na planie filmowym moje życie było kryształowo bezgrzeszne i landrynkowe, bez reszty wypełnione zabawnymi dialogami wplecionymi w zgrabną fabułę oraz trójściennymi pomieszczeniami pod gorącym niebem lamp Kliega. Z afektacją wygłaszałam kwestie na tle puszczanych z taśmy rechotliwych śmiechów, wystrojona tak ekstrawagancko i modnie, że wyglądałam jak ikona wąskiej grupy wiekowej już nie dzieci, ale jeszcze nie nastolatków. Kiedy nie pracowałam, robiłam niemal wszystko, na co tylko miałam ochotę, bo Mitcha niespecjalnie to obchodziło. W swojej książce Marian Graves napisała: „W dzieciństwie mój brat i ja w zasadzie byliśmy zostawieni samopas. Byłam święcie przekonana – a przez parę lat nikt tego przekonania nie kwestionował – że mogę robić, co mi się żywnie podoba, i że mam prawo udać się w każde miejsce, do którego zdołam znaleźć drogę”. Byłam pewnie bardziej rozwydrzonym bachorem niż Marian, ale czułam to samo: że świat stoi przede mną otworem niczym rozwarta ostryga, a wolność jest moim sosem mignonette. Życie podsuwa ci cytryny, które kroisz na plasterki i wrzucasz do martini.
Kiedy miałam trzynaście lat, a produkowane na licencji gadżety związane z Katie McGee zaczęły się sprzedawać jak ciepłe bułeczki, Mitch, który po wyreżyserowaniu Krępulca pławił się w sukcesie niczym faszerowana pigułami świnia w łajnie, przeprowadził nas, za nasze wspólne pieniądze, do Beverly Hills. Gdy już się urwałam z doliny San Fernando, chłopak, który grał starszego brata Katie McGee, przedstawił mnie swoim dzianym koleżkom ze szkoły średniej, szemranym typom, którzy wozili mnie po okolicy, zabierali na imprezy i zaciągali do łóżka. Mitch chyba nie zauważył, jak często nie ma mnie w domu, sam bowiem rzadko w nim bywał. Czasami wpadaliśmy na siebie, wracając o drugiej lub trzeciej nad ranem, oboje zalani w pestkę, i po prostu kiwaliśmy sobie głową na powitanie, niczym mijający się w hotelowym holu uczestnicy jakiejś hucznej konferencji.
Były też plusy: korepetytorzy zatrudnieni na planie Katie McGee bardzo się starali i dopingowali mnie, żebym poszła na studia, a ponieważ spodobał mi się ten pomysł, po zakończeniu zdjęć wkręciłam się na Uniwersytet Nowojorski, w czym walnie pomogło mi bycie gwiazdą filmów telewizyjnych klasy B. Gdy byłam już spakowana i gotowa do wyjazdu, Mitch przedawkował i gdyby nie to, że już się spakowałam, chyba po prostu zostałabym w Los Angeles i też bym się zaimprezowała na śmierć.
Było też coś na kształt trochę plusa, trochę minusa: po pierwszym semestrze zostałam obsadzona w pierwszym filmie z serii Archanioł. Czasami się zastanawiam, co by się stało, gdybym zamiast tego skończyła studia, przestała grać i popadła w zapomnienie. Nie było jednak najmniejszej możliwości, bym wzgardziła kolosalną gażą za rolę Kateriny, więc takie gdybanie nie ma sensu.
Podczas mojej krótkiej przygody ze szkolnictwem wyższym miałam okazję uczęszczać na wprowadzenie do filozofii i dowiedziałam się o Panoptikonie – wymyślonym przez Jeremy’ego Benthama hipotetycznym więzieniu mającym kształt ogromnego pierścienia z celami, w którego centrum znajdowała się maleńka wartownia. Do dozoru nad tym wszystkim wystarczył tylko jeden strażnik, ponieważ mógł on obserwować więźniów w dowolnym momencie, a przekonanie o byciu obserwowanym ma daleko większe znaczenie niż sam fakt bycia obserwowanym. Foucault uczynił z tego pomysłu metaforę mówiącą o tym, że aby zdyscyplinować i podporządkować sobie jednostkę lub jakąś zbiorowość, wystarczy ją przekonać, że w każdej chwili może być obserwowana. Profesor najwyraźniej chciał nam uświadomić, że Panoptikon jest czymś strasznym i przerażającym, później jednak, gdy Archanioł dał mi zbyt wielką sławę, pragnęłam wsiąść do niedorzecznego wehikułu czasu Katie McGee i przenieść się z powrotem do tej sali wykładowej, by poprosić go o rozważenie odwrotnej sytuacji. Takiej, w której to ty, zamiast strażnika, znajdujesz się w środku Panoptikonu, a tysiące, a może nawet miliony strażników obserwują cię – lub mogą to robić – przez cały czas, bez względu na to, w którą stronę się zwrócisz.
Nie żebym miała odwagę zapytać o cokolwiek jakiegokolwiek profesora. Na Uniwersytecie Nowojorskim byłam nieustannie obserwowana, ponieważ zagrałam Katie McGee, czułam jednak, że wszyscy gapią się na mnie, bo wiedzą, że nie zasługuję na to, by tam studiować. Być może rzeczywiście na to nie zasługiwałam, ale sprawiedliwości nie da się zmierzyć szkiełkiem i okiem. Nie sposób stwierdzić, czy na coś zasługujemy. Prawdopodobnie nie zasługujemy. Dlatego poczułam ulgę, gdy rzuciłam uczelnię dla roli w Archaniele, wróciłam do miliona narzucanych odgórnie zobowiązań oraz rozkładu dnia, na którego kształt nie miałam najmniejszego wpływu. Gdy na uczelni wertowałam opasły niczym słownik program studiów, ogarnęła mnie konsternacja. Snułam się bez celu po stołówce, oglądając najrozmaitsze dania, zestawy sałatkowe, góry bajgli, pojemniki z płatkami zbożowymi, automat z lodami włoskimi, i czułam się tak, jakby kazano mi rozwiązać jakąś megatrudną zagadkę decydującą o czyimś życiu lub śmierci.
Gdy to wszystko przepadło, a sir Hugo Woolsey (tak, ten sir Hugo, który przypadkiem jest moim sąsiadem) zaczął mi opowiadać o jakimś filmie biograficznym, który produkował, i z torby na ramieniu wyciągnął książkę Marian – książkę, o której nie myślałam od jakichś piętnastu lat – nagle znów znalazłam się w bibliotece i patrzyłam na cienki tom w twardej oprawie, który mógł zawierać wszystkie odpowiedzi. Odpowiedzi były miłe dla ucha, brzmiały jak coś, czego chcę – nie żebym kiedykolwiek zdołała zrozumieć, czego chcę. Nie żebym w ogóle wiedziała, co to znaczy chcieć. Chcenie odczuwałam przede wszystkim jako splot niedających się zrealizować sprzecznych impulsów. Chciałam zniknąć jak Marian, chciałam być sławniejsza niż ktokolwiek przede mną, chciałam powiedzieć coś ważnego o odwadze i wolności, chciałam być odważna i wolna, jednak nie wiedziałam, co to oznacza, wiedziałam tylko, jak udawać, że wiem – zdaje się, że na tym właśnie polega aktorstwo.
Dziś jest mój ostatni dzień zdjęciowy na planie Sokoła. Siedzę w makiecie samolotu Marian, który wisi na linkach wielokrążków i ma zostać zaciągnięty nad gigantyczny zbiornik z wodą, i zrzucony. Mam na sobie parkę z futra renifera, która waży z tysiąc funtów, a po nasiąknięciu wodą będzie ważyć milion, i próbuję udawać, że się boję.
Wcześniej Bart Olofsson, reżyser, wziął mnie na stronę i zapytał, czy naprawdę chcę osobiście zagrać tę niebezpieczną scenę, zwłaszcza że wiadomo, co się stało z moimi rodzicami.
– Myślę, że chcę się z tym skonfrontować – odrzekłam. – Dobrze byłoby raz na zawsze uporać się z uciążliwą przeszłością.
Położył mi rękę na ramieniu, przybierając swoją najlepszą minę guru.
– Jesteś silną kobietą – powiedział.
Tak naprawdę uporanie się raz na zawsze z uciążliwą przeszłością jest niemożliwe. I dlatego ciągle do tego dążymy.
Aktor grający Eddiego Blooma, nawigatora, też ma na sobie parkę z futra renifera, a czoło pomazano mu wodoodporną sztuczną krwią, ponieważ ma stracić przytomność w wyniku zderzenia z wodą. W prawdziwym życiu Eddie zwykle siedział na stanowisku nawigatora za fotelem Marian, ale scenarzyści, dwaj do bólu wesołkowaci bracia z fryzurami i twarzami członków Hitlerjugend, uznali, że lepiej będzie, jeśli podczas śmiertelnego nurkowania Eddie usiądzie z przodu. Jasne, w porządku, nieważne.
Historia, którą opowiadamy, i tak się nie pokrywa z prawdziwym przebiegiem zdarzeń. To wiem na pewno. Ale nie powiedziałabym, że znam całą prawdę o Marian Graves. Tylko ona ją znała.
Moje zderzenie z wodą zarejestruje osiem kamer: sześć statycznych i dwie obsługiwane przez nurków. Plan jest taki, żeby nakręcić to raz. Najwyżej dwa razy. To kosztowne ujęcie, a nasz budżet nigdy nie był ogromny i został już niemal w całości wyczerpany, lecz kiedy zaszło się tak daleko, jedynym wyjściem jest dotarcie do końca. W najlepszym razie zajmie to cały dzień, w najgorszym utonę, wyląduję w nekrologach, skończę jak moi rodzice, tyle że w atrapie samolotu i atrapie oceanu, nawet nie próbując dotrzeć do jakiegoś celu.
– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić?
Szef kaskaderów sprawdza moje zapięcie, z rutyniarską rzeczowością myszkując w okolicach mojego krocza, próbuje wymacać paski i zapięcia w szczeciniastym włosiu renifera. Jak przystało na kaskadera, ma kostropatą twarz, skórzane ubranie, a jego sposób chodzenia po nie do końca udanych naprawach przywodzi na myśl animację poklatkową.
– Na sto procent – zapewniam.
Kiedy skończył, dźwig podniósł nas i przesunął. Na krańcu zbiornika z wodą rozwieszono panel dyfuzyjny, który tworzy coś na kształt morskiego horyzontu, a ja, Marian Graves, lecę nad Oceanem Południowym ze strzałką paliwomierza pokazującą pusty zbiornik i wiem, że nie dotrę nigdzie indziej niż tam, gdzie właśnie jestem, czyli na koniec świata. Zastanawiam się, jak zimna będzie woda, jak szybka śmierć. Rozważam wszystkie opcje. Myślę o tym, co sobie obiecałam. „Ostre pikowanie głuptaka”.
– Akcja – rozlega się głos w mojej słuchawce, a ja dociskam sterownicę atrapy samolotu, jakbym chciała zabrać nas do samego jądra Ziemi.
Wielokrążki przechylają w dół dziób maszyny: pikujemy.

„JOSEPHINA ETERNA”

Glasgow, Szkocja
Kwiecień 1909

Niedokończony statek. Kadłub bez kominów, zakleszczony na pochylni między suwnicą bramową na górze i drewnianym łożem na dole. Za rufą, pod czterema kwietnymi płatkami wciąż bezczynnych odsłoniętych śrub, w nadspodziewanie słoneczny dzień toczyła zielone wody rzeka Clyde.
Od stępki do poziomu wody jednostka była rdzawoczerwona, wyżej zaś biała jak panna młoda – pomalowana specjalnie z okazji wodowania. (Biel lepiej wychodzi na zdjęciach prasowych). Gdy zgasną flesze i samotnie zacumuje na rzece na czas przymiarek, na deskach porozwieszanych na grubych linach po obu stronach kadłuba staną mężczyźni i błyszczącą czarną farbą pomalują płyty i nity kadłuba.
Dwa kominy zostaną wciągnięte do góry, przyśrubowane i przyspawane, pokłady wyłożone tekowymi deskami, korytarze zaś i salony płytami z mahoniu, orzecha i dębu. Trafią tam sofy, kanapy i szezlongi, łóżka i wanny, obrazy o tematyce marynistycznej w złoconych ramach, brązowe i alabastrowe posągi bogów i bogiń. W pierwszej klasie znajdzie się porcelana o złoconych brzegach, zdobna w złote kotwice (symbol L & O Lines). W drugiej – porcelana z błękitnymi brzegami i błękitnymi kotwicami (błękit to kolor firmowy). Trzecia klasa zadowoli się skromną białą zastawą, a załoga blaszaną. Przyjadą wagony wyładowane kryształami, srebrem stołowym i porcelaną, adamaszkiem i aksamitem. Dźwigi wciągną na pokład trzy fortepiany, dyndające w siatkach niczym bydlęta o zesztywniałych nogach. Wjedzie po trapie gaj doniczkowych palm. Zawisną żyrandole. Wyrosną góry leżaków składających się niczym kłapiące szczęki aligatora. W końcu przez otwory w dolnej części kadłuba pierwszy ładunek węgla przesypie się do zasobni usytuowanej poniżej linii wodnej, z dala od tych wszystkich kosztowności. W głębi kotłowni zapłonie pierwszy ogień.
Jednak w dniu wodowania statek wciąż jeszcze był tylko szkieletem, pozbawionym wygód nagim stalowym klinem. W jego cieniu kłębił się tłumek: stoczniowcy zbici w hałaśliwe grupki, mieszkańcy Glasgow przybyli z rodzinami na widowisko, ulicznicy handlujący gazetami i kanapkami. Lśniące błękitne niebo rozpostarło się nad ich głowami jak proporzec. W tym mieście sadzy i mgły takie niebo musiało zwiastować coś dobrego. Grała orkiestra dęta.
Pani Matilda Feiffer, żona Lloyda Feiffera, nowego amerykańskiego właściciela statku, stała na trybunie okolonej niebiesko-białymi chorągiewkami, trzymając pod pachą butelkę szkockiej.
– Czy to nie powinien być szampan? – zapytała męża.
– Nie w Glasgow – odparł.
Matilda miała rozbić butelkę o burtę, chrzcząc statek imieniem, które z trudem przechodziło jej przez gardło. Nie mogła się doczekać katartycznego roztrzaskania szkła, kiedy wykona swoje zadanie, teraz jednak musiała uzbroić się w cierpliwość. Pojawiło się jakieś opóźnienie. Lloyd wiercił się nerwowo, od czasu do czasu mówiąc coś do konstruktora, który wydawał się sparaliżowany niepokojem. Po trybunie kręciło się paru skwaszonych Anglików w melonikach, dwóch Szkotów z przedsiębiorstwa stoczniowego oraz kilku innych mężczyzn, których nie potrafiła zidentyfikować.
Statek był już w połowie zbudowany, gdy firma L & O Lines, założona w 1857 roku w Nowym Jorku przez ojca Lloyda, Ernsta, i odziedziczona przez Lloyda w 1906, przejęła upadające angielskie towarzystwo okrętowe, które zamówiło tę jednostkę. W trakcie budowy poszycia tamtej firmie skończyły się pieniądze, a prace wznowiono, gdy Lloyd zamienił swoje dolary na funty szterlingi, a te na stal. Mężczyźni w melonikach, przybyli z Londynu, posępnie przerzucający się uwagami na temat wspaniałej pogody, byli pomysłodawcami budowy tego statku – to oni ślęczeli nad jego projektami i wybrali dla niego praktyczną nazwę, którą Lloyd postanowił zignorować. Tyle wysiłku i wszystko na marne: wystawieni do wiatru, kręcili się w swych starannie wyszczotkowanych kapeluszach na obwieszonej chorągiewkami trybunie, na której wokół ich stóp wibrowały dźwięki granego przez orkiestrę dętą dziarskiego marsza. Pochylnię wysmarowano łojem, by ułatwić ślizg statku – Matilda czuła jego ostry zwierzęcy zapach przenikający przez jej ubranie i oblepiający skórę.
Lloyd chciał, by nowy liniowiec tchnął nowe życie w L & O. W chwili śmierci Ernsta firmowa flota była wysłużona i przestarzała – w większości składała się z trampowych parowców obsługujących handel przybrzeżny, z dodatkiem kilku telepiących się po Atlantyku jednostek pasażersko-towarowych i garstki zdezelowanych windjammerów wciąż transportujących pacyficznymi szlakami zboże i guano. Ten statek nie miał być największym, najszybszym ani najbardziej luksusowym liniowcem pływającym z Europy – nie mógł stanowić żadnego zagrożenia dla budowanych w Belfaście kolosów White Star Line – Lloyd powiedział jednak Matildzie, że będzie solidną kartą w rozgrywce z grubymi rybami.
– Jakieś wieści? – warknął Lloyd, a ona aż podskoczyła.
Pytanie było skierowane do stojącego w pobliżu Addisona Gravesa, kapitana Gravesa, który odznaczał się imponującym wzrostem, choć zwykle się garbił, jakby z góry za niego przepraszając. Był chudy jak szczapa, lecz kości miał masywne i ciężkie jak kłody.
– Jest jakiś problem z dźwignią – wyjaśnił Lloydowi. – To chyba nie potrwa długo.
Lloyd spojrzał na statek, marszcząc brwi.
– Wygląda jak w kajdanach. A powinien być wolny, na morzu. Nie sądzisz, Graves? – spytał i dodał impulsywnie: – Nie uważasz, że jest wspaniały w każdym calu?
Nad nimi majaczył dziób, ostry jak brzytwa.
– To będzie wspaniały statek – odparł łagodnie Graves.
Graves miał być pierwszym kapitanem tej jednostki, a na wodowanie przybył z Ameryki w towarzystwie Lloyda i Matildy oraz ich czterech synków – najstarszego, siedmioletniego Henry’ego, Clifforda i Roberta oraz niespełna rocznego Leandra – którymi gdzieś na uboczu opiekowały się dwie nianie. Matilda miała nadzieję, że podczas rejsu przekona się do Gravesa. Nie żeby był niemiły czy niegrzeczny, wydawało się jednak, że jego rezerwy nie sposób przełamać. Nawet najśmielsze podejmowane przez nią próby wejrzenia w jego wnętrze na nic się zdały. „Co przyciągnęło pana do morza, kapitanie Graves?” – zapytała pewnego wieczoru przy kolacji. Gdy odpowiedział: „Proszę się udać w dowolną stronę świata, a natrafi pani na morze”, poczuła się skarcona. W jej oczach Graves reprezentował elementarną nieprzeniknioność życia mężczyzny. Lloyd kochał go miłością, której nie okazywał chyba nikomu innemu, a już na pewno nie Matildzie. „Zawdzięczam mu życie” – powtarzał wielokrotnie. „Twoje życie nie może być długiem – sprzeciwiła się pewnego razu – bo wtedy w zasadzie nie jest twoje i nic nie zostało uratowane”. Lloyd tylko się roześmiał i zapytał, czy nie rozważała kariery filozofki.
Za młodu Graves i Lloyd pływali razem na pewnej barce. Graves był zawodowym marynarzem, a Lloyd, który niedawno ukończył Yale, próbował udawać, że nim jest. Ernst, ojciec Lloyda, swego czasu powiedział mu, że jeśli ma odziedziczyć L & O, to powinien poznać fach od podszewki. Kiedy w Chile Lloyd wypadł za burtę, Graves wykazał się refleksem i zręcznością – rzucił mu linę i wciągnął go z powrotem na pokład. Od tamtego czasu Lloyd niezmiennie ubóstwiał Gravesa jako swojego wybawcę. („Ale to ty złapałeś linę – zauważyła Matilda – i to ty walczyłeś do końca”). Kiedy po incydencie w Chile Lloyd piął się w górę w hierarchii służbowej firmy, ciągnął za sobą Gravesa.
Z trybuny ustąpił cień. Oblewający Matildę pot sprawił, że gorset kleił jej się do skóry i drażnił ją. Lloydowi wydawało się, że wiedzę o chrzczeniu statków wyssała z mlekiem matki. „Po prostu rozbij butelkę o dziób, Tildy – tłumaczył. – To żadna filozofia”.
Skąd będzie wiedziała, że nadszedł odpowiedni moment? Nie zapomną jej powiedzieć? Poinformowano ją tylko, że w chwili gdy statek zacznie się zsuwać, dostanie sygnał (nie była pewna, od kogo), ma roztrzaskać whisky o dziób, nadając statkowi imię „Josephina Eterna”, na cześć kochanki jej męża.
Kiedy kilka miesięcy wcześniej, przy śniadaniu, zapytała Lloyda, jaką nazwę otrzyma statek, poinformował ją, nie uchylając nawet gazety.
Matilda bezgłośnie odstawiła wtedy filiżankę na spodek. Przynajmniej z tego mogła być dumna.
Gdy Lloyd się z nią ożenił, była młoda, choć nie za młoda – miała dwadzieścia jeden lat, a on trzydzieści sześć – i wystarczająco dojrzała, by wiedzieć, że została wybrana ze względu na swój majątek i potencjał reprodukcyjny, a nie z miłości. Zależało jej tylko, żeby Lloyd postępował z dyskrecją i szacunkiem. Wyjaśniła mu to przed zaręczynami, a on życzliwie słuchał i zgodził się, że prawo do prywatności w małżeństwie ma wiele zalet, tym bardziej że życie kawalerskie przez tak długi czas mu odpowiadało. „To się rozumiemy” – powiedziała, podając mu rękę. Uroczyście uścisnął jej dłoń, a następnie dość długo całował ją w usta. A ona, wbrew sobie, zaczęła się zakochiwać. Na swoje nieszczęście…
Nie zamierzała się jednak wycofywać z ich porozumienia. Starała się przymykać oko na przygody Lloyda, przelewała swą miłość na dzieci, dbała o swą garderobę i samą siebie. Lloyd darzył ją uczuciem, wiedziała o tym, a w łóżku był czulszy niż, jak przypuszczała, niejeden inny mąż, choć miała też świadomość, że w zasadzie nie jest w jego typie. Lloyd wybierał kobiety z temperamentem, wiecznie nienasycone, zwykle starsze od Matildy, nierzadko starsze nawet od niego samego, a z pewnością od patronki statku, tamtej Jo, ciemnowłosej i kapryśnej, która miała zaledwie dziewiętnaście lat. Matilda wiedziała wystarczająco dużo, by rozumieć, że często ludzie tracą głowę właśnie dla kochanków, którzy nie są w ich typie.
Nazwa statku wydawała się marną odpłatą za jej wyrozumiałość i wielkoduszność i gdy tylko na chwilę znalazła się sama, z dala od szczęku porcelany i oczu służby, uroniła kilka łez. Potem wzięła się w garść i zaciskała zęby, jak zawsze.
Na trybunie Lloyd odwrócił się do niej podenerwowany.
– Na co oni czekają? – spytał.
Postanowiła się przygotować. Szyjka butelki była zbyt krótka, by wygodnie leżeć w dłoni, zwłaszcza odzianej w jedwabną rękawiczkę, i butelka wyślizgnęła jej się, lądując z łoskotem niebezpiecznie blisko krawędzi trybuny. Kiedy ją podnosiła, ktoś dotknął jej ramienia. Addison Graves.
Delikatnie wziął butelkę.
– Lepiej zdjąć rękawiczki – doradził.
Kiedy to uczyniła, oplótł jedną jej dłoń wokół szyjki, a drugą ułożył płasko na korku.
– O, w ten sposób – tłumaczył, demonstrując półkolisty wymach w bok. – Trzeba się śmiało zamachnąć, bo nierozbita butelka to zły omen.
– Dziękuję – mruknęła.
Czekała na sygnał na skraju trybuny, ale nic się nie działo. Dziób stał na swoim miejscu jak ogromny zadarty nos jakiegoś dumnego z siebie pyszałka. Mężczyźni rozmawiali z sobą nerwowo. Projektant statku oddalił się w pośpiechu. Czekała. Butelka stawała się coraz cięższa. Bolały ją palce. W tłumie dwóch mężczyzn wdało się w przepychankę, wywołując zamieszanie. Gdy spojrzała w ich stronę, jeden z nich uderzył drugiego w twarz.
– Tildy, na litość boską! – Lloyd szarpał ją za ramię.
Dziób się ześlizgiwał. I to szybko. Nie spodziewała się, że coś tak wielkiego może poruszać się tak szybko.
Odgięła się do tyłu i z impetem cisnęła butelką w umykającą ścianę stali. Niezdarnie, zza głowy. Butelka załomotała o kadłub, ale zamiast się roztłuc, odbiła się tylko i spadła na pochylnię, roztrzaskując się na betonie i wzbudzając rozprysk szkła i bursztynowej cieczy. „Josephina” się oddalała. Za rufą rzeka wezbrała, tworząc zieloną nabrzmiałość, po czym zapadła się w pianę.

Północny Atlantyk

Styczeń 1914
Cztery lata i dziewięć miesięcy później

 Idąca na wschód „Josephina Eterna”. Wysadzana klejnotami brosza na czarnym atłasie. Samotny kryształ na ścianie ciemnej jaskini. Dostojna kometa na pustym niebie.
Pod jej światłami i kabinami przylegającymi do siebie niczym komórki w plastrze miodu, pod mężczyznami harującymi w czerwonym żarze i czarnym pyle, pod jej obrosłą pąklami stępką przemknęła ławica dorszy, gąszcz prężących się w ciemności ciał wybałuszających oczy, choć nie sposób było cokolwiek zobaczyć. Poniżej ryb: chłód i ciśnienie, puste czarne otchłanie, garstka dziwacznych świecących stworzeń dryfujących za drobinkami jedzenia. Jeszcze niżej piaszczyste dno, puste z wyjątkiem nikłych śladów pozostawionych przez wytrzymałe krewetki, ślepe robaki, żyjątka, które nawet się nie domyślają, że gdzieś tam istnieje coś takiego jak światło.
W dzień po wyjściu z Nowego Jorku Addison Graves poszedł na kolację i zobaczył Annabel siedzącą obok jego krzesła. Na porzucenie mostka kapitańskiego, tej męskiej oazy spokoju, na rzecz rozszczebiotanej, żywiołowej kakofonii sali jadalnej zdecydował się bez entuzjazmu. Powietrze było gorące i wilgotne, przesycone zapachami jedzenia i perfum. Chłód oceanu, który przywierał do jego wełnianego munduru, wyparował i ciało od razu zaczęło go swędzieć od potu.
Przy swoim stole grzecznie się ukłonił, trzymając czapkę pod pachą. Twarze pasażerów emanowały przemożnym pragnieniem zwrócenia na siebie jego uwagi.
– Dobry wieczór – przywitał się, siadając i rozkładając serwetkę.
Rzadko czerpał przyjemność z rozmów, a już na pewno nie z pełnych samozadowolenia pogawędek, jakich domagali się od niego pasażerowie dostatecznie majętni lub ważni, by wykłócić się o miejsce przy kapitańskim stole. Początkowo nie zauważał niczego poza bladą zielenią sukni Annabel. Po jego drugiej stronie siedziała starsza kobieta w brązowym stroju. Kelnerzy we frakach donieśli z kuchni pierwsze z wielu przewidzianych na ten wieczór wykwintnych dań.
Lloyd Feiffer awansował Addisona na kapitana, gdy tylko odziedziczył L & O, ledwie ciało jego ojca spoczęło w grobie. Dowództwo statku powierzył mu nad stekami podczas kolacji w „Delmonico”, Addison zaś tylko kiwnął głową, nie chcąc zdradzić rozpierającej go radości. Kapitan Graves! Ten nieszczęsny chłopaczyna, którym był dawno temu na tamtej farmie w Illinois, nareszcie miał na zawsze odejść w niebyt zgnieciony na miazgę obcasem jego wypolerowanego buta i wyrzucony za burtę.
Lloyd zgłosił jednak drobną wątpliwość:
– Będziesz musiał być towarzyski, Graves. Będziesz musiał konwersować. To wchodzi w zakres twoich obowiązków. Nie rób takiej miny. Nie będzie tak źle – zawiesił głos i wyglądał na zaniepokojonego. – Myślisz, że dasz sobie radę?
– Tak – zapewnił Addison, w którym ambicja wzięła wtedy górę nad przejmującym go strachem. – Oczywiście.
Kelnerzy kręcili się jak w ukropie, roznosząc miseczki z bulionem. Siedząca po prawej ręce Addisona pani Jakaśtam w brązowej sukni w najdrobniejszych szczegółach relacjonowała życiowe perypetie swoich synów, cedząc słowa z taką starannością, jakby czytała warunki jakiegoś traktatu. Na talerzach pojawiła się, by za chwilę zniknąć, jagnięcina z galaretką miętową. Potem pieczone kurczęta. Przy sałatce, podczas krótkiej przerwy w deklamacji sąsiadki, Addison odwrócił się w końcu do kobiety w bladozielonej sukience. Wiedział już, że ma na imię Annabel. Wyglądała całkiem młodo. Zapytał, czy to będzie jej pierwszy pobyt w Wielkiej Brytanii.
– Nie – odrzekła. – Miałam już okazję parę razy tam gościć.
– Jak się tam pani podoba?
Milczała przez chwilę, a gdy się odezwała, jej ton był rzeczowy.
– Nieszczególnie, ale mój ojciec i ja uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli na jakiś czas wyjadę z Nowego Jorku.
Zaintrygowała go ta szczerość. Przyjrzał jej się uważniej. Pochylała głowę, zdawała się pochłonięta posiłkiem. Była starsza, niż początkowo sądził, pod trzydziestkę, miała niezwykle jasną cerę, choć niestarannie nałożony róż oraz szminka czyniły jej twarz niewyraźną i przywodziły na myśl jakieś rozgorączkowanie. Włosy miała kremowe jak grzywa konia maści izabelowatej, rzęsy zaś i brwi tak jasne, że prawie niewidoczne. Kiedy nagle podniosła wzrok, ich spojrzenia się skrzyżowały.
Jej tęczówki były jasnoniebieskie, nakrapiane jasnymi sczepionymi z sobą kręgami podobnymi do cętek słońca. Zobaczył w nich propozycję, bezwstydną i niedwuznaczną. Znał to spojrzenie, widział je u kobiet z południowego Pacyfiku wylegujących się w cieniu z obnażonymi piersiami, u dziwek na wpół ukrytych w mroku portowych uliczek, u karayuki-san wprowadzających go do oświetlonych latarniami pokoi. Zerknął na jej ojca po drugiej stronie stołu, mężczyznę pełnego wigoru i krzepkiego, rozmawiającego gromkim głosem, zdającego się nie zważać na córkę.
– Nie cierpi pan tego – powiedziała Annabel cichym głosem. – Rozmawiania z tymi ludźmi. Widzę to, bo sama tak mam.
 

Addison wymówił się od deseru. Poprosił o wybaczenie, bo coś domagało się jego uwagi. Wyszedł z jadalni, pokonał dwa piętra i ze szczękiem otworzył drzwi – WSTĘP TYLKO DLA ZAŁOGI – do otwartego pokładu za mostkiem.
Oparł łokcie na poręczy. Nikogo nie widział w pobliżu. Morze było nieco niespokojne. Marmurkowy szew Drogi Mlecznej zakreślał łuk na bezchmurnym, bezksiężycowym niebie.
Po uwadze Annabel grzecznie zaprzeczył, potem odwrócił się od młodej kobiety i zapytał sąsiadkę z drugiej strony, czy ma jeszcze w zanadrzu jakieś zabawne opowieści o swoich dzieciach. Annabel wciąż jednak płonęła jasnym światłem na obrzeżach jego świadomości. Zielona sukienka, jasne rzęsy. To spojrzenie, tak zaskakujące. Niebieski płomień, niezachwiany i obcy.
Pewną ulgę przyniosła mu robocza atmosfera na mostku, później zaś dzbanek kawy, który dostarczono mu do kabiny, wciąż jednak z tyłu głowy tliła mu się Annabel. Podczas kąpieli, kiedy jego kościste kolana sterczały nad wodą, zabłądził dłonią do swojego przyrodzenia, myśląc o jej spurpurowiałych policzkach i luźnych kosmykach płowych włosków na jej karku.
Kiedy zapukała do jego drzwi, było już dobrze po północy. Wciąż miała na sobie tę zieloną sukienkę – istna zjawa. Nie miał pojęcia, jak znalazła jego kabinę. Dziarskim krokiem weszła do środka, jakby odwiedzała go już wiele razy. Była niższa, niż myślał – sięgała mu ledwie do piersi – i trzęsła się jak osika. Jej skóra była tak sina i wyziębiona, że przez pierwszych kilka minut musiał przełamywać opór, dotykając jej.

Nowy Jork

Wrzesień 1914
Dziewięć miesięcy później

Niemowlęta płakały.
Annabel się nie poruszyła. Stała przy oknie swojej sypialni w należącej do Addisona kamienicy z czerwonej cegły (czarne elementy wykończeniowe, czarne drzwi z mosiężną kołatką, sąsiedztwo rzeki) i spoglądała na czarnego kota śpiącego w oknie na drugim piętrze po przeciwnej stronie ulicy. Często tam się pokazywał. Czasami machając ogonem, obserwował gołębie dziobiące coś w rynsztokach. Kiedy kiwał ogonem, Annabel bezwiednie też kiwała palcem. Kiedy przestawał, ona też przestawała. A gdy nie mogła zasnąć, kiwała palcem tak długo, aż ten sztywniał i bolał. Gest karcenia. Tik, tak.
Nakładające się na siebie wybuchy płaczu zlały się w przeraźliwy ryk.
Lepiej zostać przy oknie, niż narażać się na wizje piekielnych ogni, które brały ją we władanie, gdy zbliżała się do bliźniąt. Nie powinna wchodzić do kuchni, bo były tam noże. Nie powinna się zbliżać do puchowych poduszek ani miednic z wodą. Nie powinna trzymać niemowląt w ramionach, bo mogłaby je zanieść do tego okna i wyrzucić. „Bezecna – usłyszała głos matki. – Bezecna, bezecna, bezecna”.
Podczas jednego ze swoich pobytów w szkole z internatem rano po ataku gołoledzi ostrożnym posuwistym krokiem zeszła z werandy swojej bursy, wkraczając w oślepiający, najeżony, kruchy świat. Każdy klon na centralnym zieleńcu szkoły był zakuty w ciasną, nastroszoną soplami gablotę. Kiedy dzieci płakały, stawała się podobna do tych drzew: nogi wrastały jej w ziemię i kostniała. Ich zawodzenia zdawały się równie odległe i niedosiężne jak rozpaczliwe głosy ptaków krążących nad skutymi lodem gniazdami.
Kiedy się rodziły, Addison przebywał na pokładzie „Josephiny”. Poród zaczął się czwartego września, trzy tygodnie przed terminem, a bliźnięta przyszły na świat ponad dzień później, całą wieczność później, przed świtem szóstego czerwca, pierwszego dnia pierwszej bitwy nad Marną. Nie przyszły jej do głowy żadne imiona, a kiedy położna zaproponowała Marian, lekarz zaś Jamesa, nazywanego później Jamiem, machnęła ręką na znak zgody.
Dla Annabel, która wiedziała już, co to znaczy krzyczeć i krwawić, horror porodu zlał się z horrorem wojny. Połóg stał się nowym problemem, do którego wracała myślą, ilekroć traciła czujność. Znów przypominała sobie wtedy miskę czerwonej wody, noże, szczypce i igły chirurgiczne. Znowu stawały jej przed oczami purpurowe niemowlęta, umazane krwią i czymś przypominającym gęsty krem, drobne jak szczenięta, i na powrót nawiedzało ją tamto pierwsze przerażenie na ich widok, jej przelotne, mętne przekonanie, że lekarz trzyma w dłoniach jej narządy, że została wypatroszona. Położna powiedziała jej, że poród nie będzie łatwy, ale potem ogarnie ją radość. Albo kłamała, albo, co bardziej prawdopodobne, Annabel nie nadawała się na matkę.
Addison wrócił pięć dni po porodzie. Stał ze zdziwioną miną, patrząc do ich kołyski, a potem na leżącą w łóżku Annabel, cuchnącą potem, z potarganymi włosami. Odmawiała kąpieli, ponieważ lekarz powiedział, że ciepła woda pobudzi wydzielanie mleka, a ona pragnęła, żeby uschły jej piersi.
– W takim razie zimna woda – powiedziała dzienna pielęgniarka. – Żeby odświeżyć części intymne.
Annabel na to, że wolałaby umrzeć, niż wziąć zimną kąpiel.
– Pani ma zajmować się dziećmi, nie mną. Zostawcie mnie w spokoju.
Na milczenie Addisona odpowiadała milczeniem, a ten następnego dnia znów zniknął.
– Odrobina melancholii nie zaszkodzi – powiedziała pielęgniarka. – Już nieraz to widziałam. Niedługo znowu będzie pani sobą.
Sobą.
Wspomnienie wydobyte z mroku jej pierwszych lat. Zasłony w pokoju dziecinnym niebieszczą się od światła księżyca, ojciec obok niej, obejmuje ją. Nikt nigdy jej nie obejmował. Odurzające ciepło cudzego ciała. Instynktownie chwyciła przód jego jedwabnego kitla i poczuła, jak drży. Tu wspomnienie się urywało.
Ma siedem lat, stoi z podkasaną sukienką w spiżarni domu na Murray Hill, a przed nią kuca syn kucharza, mniej więcej jedenastoletni. Dziki wrzask od strony drzwi, łopot huraganowego wejścia. Piersiasta niania w czarnej spódnicy z turniurą wypełnia sobą tę ciasną przestrzeń niczym wrona, która się zakleszczyła w budce dla wróbli. Tratowany syn kucharza wrzeszczy z bólu. Niania wydaje zaledwie jeden okrzyk, potem słychać już tylko jej wzburzony oddech przez nos, gdy zaciąga Annabel na górę i zamyka w ściennej szafie.
W środku jest ciemno, choć przez dziurkę od klucza widać korytarz do pokoju dziecinnego, jej żółtą kołdrę na łóżku i lalkę porzuconą twarzą do dołu na podłodze.
– Czy byłam niegrzeczna? – zapytała nianię przez drzwi.
– Oczywiście, że byłaś. Dziewczynki tak się nie zachowują. Powinnaś spalić się ze wstydu.
Co to takiego ten wstyd, zastanawiała się Annabel, kucając między szufelkami i puszkami pasty do mebli. Skoro to, co zrobiła, było tak okropne, to dlaczego jej ojcu, bogu całego domu, o wiele potężniejszemu nawet od jej matki czy niani, wolno było dotykać tej części jej ciała, za której obejrzenie syn kucharza zaproponował jej cukierka o smaku cytrynowym, a którą niania nazywała jej kapustką? To nasza tajemnica, tak mówił o swoich wizytach jej ojciec, mama nie może się dowiedzieć, bo byłaby zazdrosna o to, jak bardzo kocha Annabel, jak bardzo Annabel kocha jego i jak im jest razem przyjemnie.
W dniu, w którym pokazała swoją kapustkę synowi kucharza, matka spuściła jej manto na gołe nogi i pośladki, mówiąc, że jest bezecna, bezecna, bezecna.
Pierwszy lekarz przepisał codzienne zimne kąpiele i dietę wegetariańską.
Niania nie chciała odpowiedzieć na żadne pytanie o to, czym jest bezecność. „Taka rozmowa tylko cię rozochoci”.
Aczkolwiek kiedy pewnego razu Annabel zapytała, czy kapustka chłopców też jest czymś niedobrym, niania wybuchła: „Głupia dziecino, chłopcy nie mają kapusty, tylko marchewki”.
Wyglądało na to, że bezecność ma jakiś związek z warzywami.
W chwilach gdy przebywała bez opieki w pokoju dziecięcym lub w wannie, ze skrępowaniem i poczuciem winy, których powodu nie potrafiła wyjaśnić, zaczęła dotykać swojej kapustki. Wprawiało ją to w stan przyjemnego odurzenia, które przybierając na sile, prowadziło do upajającej ulgi, potrafiło nawet odpędzać niepożądane myśli: choćby o oskórowanej owcy z wywieszonym ozorem, jaką widziała kiedyś w kuchni, lub matce wyzywającej ją od bezecnych dziewczynek. Odegnało nawet myśli o ojcu obiecującym, że zaraz zrobi jej coś miłego. To, że jego odwiedziny napełniały ją przerażeniem, musiało oznaczać, że coś z nią było nie tak. Przyrzekła sobie, że spróbuje się poprawić.
Ma dziewięć lat, budzi ją podmuch zimnego powietrza i światło poranka, jej żółta kołdra unosi się w górę. Stoi nad nią matka, ściskając kołdrę jak matador muletę. Annabel uświadamia sobie, za późno, że we śnie jej ręce wsunęły się pod nocną koszulę. „Bezecna” – gromi ją matka, górując nad nią niczym topór, który za moment ma spaść. Następnej nocy, po tym jak niania wiąże jej nadgarstki, śpi z palcami splecionymi jak do modlitwy.
– Twoja matka to dobra kobieta – powiedział ojciec, poklepując sznurki na jej nadgarstkach, lecz ich nie rozsupłując. – Ale nie rozumie, że chcemy, żeby było nam razem przyjemnie.
– Czy jestem bezecna? – spytała Annabel.
– Wszyscy jesteśmy troszkę bezecni – zapewniał ją ojciec.
Drugi lekarz był stary i podobny do psa, miał podkrążone oczy, piegowatą cerę i wydłużone małżowiny. Szczypcami wyjął ze szklanego słoika samotną pijawkę. Rozsunął nogi Annabel.
Dzwonienie w uszach. Ostre białe światło zawirowało niczym śnieżna zawierucha, po czym rozdarł je jasny wstrząs soli trzeźwiących. Lekarz wyszedł porozmawiać z matką, zostawiając otwarte drzwi.
– Nadpobudliwość – oznajmił. – Bardzo poważna… Choć za wcześnie, żeby rozpaczać.
Więcej zimnych kąpieli, raz w tygodniu roztwór boraksu. Miała unikać przypraw, jaskrawych kolorów, żywej muzyki, wszystkiego, co wywołuje silne wrażenia lub pobudza. Wieczorem musiała zażywać łyżkę syropu z bursztynowej butelki, który sprowadzał na nią kamienny sen. W niektóre poranki wydawało jej się, że wyczuwa na poduszce lekki zapach tytoniu, ale nic nie pamiętała.
W dniu, w którym mając dwanaście lat, obudziła się przerażona w zakrwawionej pościeli, matka powiedziała jej, że nie umrze i że krew będzie wypływać z niej co miesiąc, przypominając jej, by na każdym kroku wystrzegała się, jak zawsze, czegóż by innego: bezecności.
Mniej więcej w tamtym czasie nastąpiły dwa inne zdarzenia: najpierw zauważyła, że od jakiegoś czasu nie wyczuwa tytoniu na swojej poduszce, potem została posłana do szkoły. Beztroskie trajkotanie innych dziewczynek, książki i modlitwy przed snem, tęsknota za domem i listy do matek, wesołe tańce, które z sobą ćwiczyły, fanaberie z fryzurami i szczypaniem się w policzki, by nabrały koloru – wszystko to sprawiało, że czuła się jak maleńki ciemny pająk przemykający między ich wesołymi butami. W porywie wściekłości zrozumiała, że nic a nic nie wie o świecie. Że trzymano ją z dala od niego.
Jak radzić sobie z tą przeraźliwą ignorancją?
Bądź czujna. Podsłuchuj. Wyłapuj sygnały i wskazówki. Wypożyczaj na chybił trafił książki z biblioteki, podkradaj niektóre koleżankom, zwłaszcza te zakazane, które trzymały w ukryciu. Przeczytaj Wichrowe wzgórza i Wyspę skarbów oraz Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi i Kamień księżycowy. Przeczytaj Drakulę i śnij koszmary o zoofagicznym szaleńcu ze szpitala psychiatrycznego, Renfieldzie, karmiącym muchami pająki, a tymi z kolei ptaki, które następnie sam zjada owładnięty manią pożerania żywych zwierząt. Podwędź Przebudzenie i śnij o wchodzeniu do morza, chociaż nigdy nie zanurzyłaś się w żadnej wodzie poza wanną. (Jeszcze w szkole kąpie się w zimnej wodzie). Z tych lektur krok po kroku sklecaj niezborne teorie o tym, że istnieją też wyobrażenia wstydu i bezecności odmienne od tych wyznawanych przez twoją matkę. Domyśl się, że niektóre kobiety pragną być dotykane przez mężczyzn. (Pod wpływem pewnych książek dziewczęta usychały z tęsknoty, kładąc się na poduszkach. „To takie romantyczne” – wzdychały, choć nie zwierzały się Annabel, którą miały za dziwaczkę). Wróciła do nawyku dotykania się (kiedy była pewna, że wszyscy śpią) w to miejsce, którego nie nazywała już swoją kapustką, lecz swoim klejnotem, nie martwą zielonością, lecz czymś żywym i zwierzęcym. Doznanie to stawało się wyrazistsze – przyjemnie kłujący zmysły haczyk, który zaczepiał się o jej nerwy jak o sieć, ciągnąc ją za sobą. Odkryła migotanie i bębnienie, falowanie i błysk.
Raz w tygodniu do szkoły przychodził młody mężczyzna uczący dziewczęta gry na fortepianie. Pochylał się nad siedzącą na taborecie Annabel i smukłymi palcami wydobywał niskie, dzwoniące tony. Był niemal równie jasnowłosy jak ona, miał uniesione jakby w zaskoczeniu brwi i starannie uczesane włosy. Pewnego dnia pochwyciła jego rękę i położyła ją na sukience, w miejscu gdzie miała „swój klejnot”. Przerażenie na jego twarzy zbiło ją z tropu.
W atmosferze skandalu przeniesiono ją do innej, gorszej szkoły, ale miesiąc później wezwano do domu z powodu śmierci matki. Ojciec traktował ją z chłodną i zakłopotaną uprzejmością, zdawał się nie pamiętać, że kiedyś chciał, żeby było im przyjemnie. Nie było niani, a kiedy zapytała o nią ojca, usłyszała, że Annabel jest za duża na nianię, prawda? Annabel wzięła tak gorącą kąpiel, że po wyjściu z niej wyglądała jak ugotowana.
(Dopiero później z krążących na pogrzebie szeptów dowiedziała się, że jej matka wypiła całą buteleczkę środka nasennego).
Trzecia szkoła to ta z klonami i gołoledzią. Pan od historii był starszy od nauczyciela gry na fortepianie i nie bał się jej. Pod jakimś pretekstem wezwał ją do swojego gabinetu.
– Jakbyś się do tego urodziła – oznajmił, pozbawiwszy ją dziewictwa na zapadającej się kanapie. – Widziałem to w tobie. Czułem, że będziesz taka.
– Co masz na myśli?
– To jest w twoim spojrzeniu. Czy nie chciałaś mnie uwieść?
– Tak przypuszczam – odrzekła, chociaż nie do końca wtedy wiedziała, o co jej chodzi.
Po prostu odwzajemniała jego spojrzenia, pozwoliła mu robić kolejne kroki, poczuła tępe, kłujące napięcie, choć w tamtej sytuacji byli tylko częściowo rozebrani.
Kiedy później przechodziła przez szkolny zieleniec, ogarnął ją smutek, który zdawał się nieuniknionym następstwem każdego międzyludzkiego kontaktu, z drugiej jednak strony doświadczenie to nie było nieprzyjemne i chętnie wróciła do jego biura, gdy znów ją zawezwał. Odwrócił się i pogmerał sobie w tamtym miejscu, co, jak wytłumaczył, miało związek z unikaniem ciąży. Z czasem nauczyła się czerpać to migotanie i bębnienie z jego zabiegów, niekiedy nawet falowanie i błysk, choć po wszystkim wciąż następował smutek.
„Ucieknijmy stąd” – zaproponował, a ona spojrzała na niego z kanapy zakłopotana jego przekonaniem, że istnieje jakieś miejsce, do którego mogą się udać.
Nie wydalono jej z tej szkoły, ale w wieku szesnastu lat skończyła naukę i wróciła do Nowego Jorku. Robiła, co mogła, żeby ułożyć sobie życie cieszącej się ogólnym poważaniem starej panny, kompanki swojego ojca, towarzyszki kolacji, przyjęć i podróży. Starała się być porządna, tłumiąc w sobie swą bezecną potrzebę. Prędzej jednak odrąbałaby sobie głowę, niż odegnała tę skłonność. Znajdowała kochanków. Z ich dyskrecją bywało różnie.
„Może powinnaś rozważyć małżeństwo” – zasugerował ojciec.
Oboje wiedzieli, że w Nowym Jorku nikt nie rwie się do poślubienia jej, i to mimo jego majątku.
Owszem, miłość fizyczna przynosiła ulgę, ale też wstyd, plotki, pogardę. Chciała być kimś innym, kimś, kto nie zadaje się z mężczyznami, kto nie kipi pożądaniem i kogo nie dręczy ciemność. Na próżno. Nie udało jej się to ani w Nowym Jorku, ani w Londynie („Może wyjdziesz za Anglika?” – podpowiadał ojciec), ani w Kopenhadze („A może znajdziesz sobie Duńczyka?”), ani w Paryżu („A może?”), ani w Rzymie (o poślubieniu Włocha nie było mowy). Nie udało jej się to na pokładzie „Josephiny”. Nie sądziła, by mogła urodzić dziecko, była pewna, że jej łono jest przeżarte bezecnością.
– Addison Graves – powiedziała ojcu, gdy upewniła się, że jest w ciąży.
– Kto?
– Kapitan. Kapitan statku.
Tamtego wieczoru, gdy poznała Addisona, jej ojciec udał się po kolacji do palarni, zostawiając Annabel w salonie dla pań, z którego bez problemu udało jej się wymknąć. Przystanęła na rufie „Josephiny”, obserwując czarną wodę i srebrną mgłę bąbelków wzburzaną przez okrętowe śruby. Obleciał ją strach, przykuwając jej dłonie do balustrady. Wyobraziła sobie podmuch wiatru, uderzenie zimna, potężne, tnące wodę łopaty śmigła, oddalające się światła statku.
Czy będzie mieć czas, by patrzeć, jak statek niknie za horyzontem? Czy zostanie sama w samym środku gwiaździstej czarnej kuli, mając za ostatni widok nieskończone nieruchome punkty światła? Nic nie mogłoby wzbudzić większego poczucia samotności. Albo, pomyślała, być prawdziwsze. Doświadczenie nauczyło ją, że bliskość innych ludzi nie pomniejsza samotności. Wyobraziła sobie, jak swobodnie opada, coraz niżej i niżej, osiadając na dnie oceanu. Ostatnia zimna kąpiel, gasząca owo coś, co w niej płonie.
Wiatr przenikał jej sukienkę. Nigdy nie potrafiła przewidzieć, kiedy jej siła woli się załamie, tej nocy jednak bezecność ją ocaliła, odciągnęła od pozostawianego przez statek kilwateru i pchnęła ku kabinie Addisona. Podczas kolacji przejrzał ją na wylot. Moc tej jego wiedzy o niej odczuła jak policzek.
 

Pielęgniarka z dziennego dyżuru mówiła, że gdyby Annabel potrzymała swoje dzieci na rękach, to może przypomniałaby sobie, jakie są piękne. Miała szczęście, że urodziła dwoje zdrowych dzieci, kiedy inni tracą swoje dzieci przy porodzie, biedaczyska.
– Bóg stworzył kobiety do tego, by były matkami – przekonywała.
– Na litość boską, jeśli ma pani po kolei w głowie, niech je pani trzyma z daleka ode mnie – powiedziała Annabel, a wystraszona pielęgniarka wzięła dzieci i wyszła z sypialni, zamykając za sobą drzwi.
Wbrew radom lekarza, zanim urodziły się bliźnięta, dała do gazet ogłoszenie, że poszukuje mamek, po czym zatrudniła dwie pierwsze kobiety, które się zgłosiły. Obie zapewniały, że są zamężne. Żadna nie wyjaśniła, dlaczego ich piersi są pełne niepotrzebnego mleka, a Annabel o to nie pytała.
– Moim zdaniem to zajęcie niewiele dzieli od prostytucji – powiedział lekarz. – Często umieszczają własne dzieci w fatalnych warunkach po to tylko, żeby sprzedawać swoje mleko. Ze świecą szukać wśród nich porządnej kobiety.
Tyle że porządność nie interesowała Annabel.
Kiedy o świcie wyszła z kabiny Addisona i wróciła do siebie, jej ojciec siedział w swoim pokoju obok pustej szklanki i pełnej popielniczki, wciąż w krawacie i fraku, czekając przy otwartych drzwiach wewnętrznych.
– Annabel – powiedział z westchnieniem. Wyglądał na człowieka starego, zmęczonego, zrezygnowanego. – Co takiego powinienem był zrobić dla ciebie inaczej?
– Powinieneś był pozwolić mi spać – odparła, zamykając drzwi.

 
Wesprzyj nas