Historia non-fiction jednej z wielu ukraińskich rodzin, którym przyszło żyć w cieniu sowieckiego terroru. „Dom pod Kogutami” to relacja ze współczesnej podróży w poszukiwaniu prawdy o losach najbliższych osób i o odkrywaniu coraz bardziej mrocznych sekretów, o których nie chcą mówić nawet świadkowie wydarzeń ze stalinowskich czasów.


Gdy Victoria Belim miała piętnaście lat, wraz z rodzicami opuściła Ukrainę i wyjechała do Chicago. Nigdy jednak nie zapomniała o swoim kraju i błogim dzieciństwie spędzonym na ukraińskiej wsi. W 2014 roku, na początku wojny, poczuła potrzebę powrotu do miejsca, które wciąż nazywa swoim domem. Przybyła do wsi Berig, gdzie mieszka jej babcia Valentina. Porządkując rzeczy po pradziadkach, znalazła zeszyt z przekreślonym zdaniem: „Brat Nikodim zaginął w latach 30., walcząc o wolną Ukrainę”.

Victoria studiowała politykę postsowiecką i zdawała sobie sprawę, że odkrycie starych tajemnic podczas nowej wojny będzie skomplikowane. Nie spodziewała się jednak, że najsilniejszy opór stawi babcia, która zabroni jej zaglądać w przeszłość.

W Połtawie KGB już dawno zniknęło, ale jego siedziba, Dom pod Kogutami, wciąż przyprawia Ukraińców o dreszcze. Victoria za wszelką cenę chce dotrzeć do prawdy i zrozumieć tamtą Ukrainę, nawet jeśli doprowadzi to do konfliktów w rodzinie.

Po części pamiętnik, po części śledztwo, „Dom pod Kogutami” opowiada o podróży Victorii przez Ukrainę i o jej zaciętości w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, co stoi za zniknięciem wuja. Jak się okazuje, jeden sekret prowadzi do następnego.

Victoria Belim
Dom pod Kogutami
Ukraińska historia rodzinna
Przekład: Katarzyna Bażyńska-Chojnacka
Wydawnictwo Mova
Premiera: 12 kwietnia 2023
 
 

PROLOG

Ostatnią korektę Domu pod Kogutami robiłam w sierpniu 2022 roku i kiedy czytałam maszynopis przy doniesieniach z Ukrainy w tle, na nowo uderzyło mnie, jak silną motywację odczuwałam podczas pisania. Mój portret Ukrainy jest osobisty, pokazuje drogę, jaką przebyłam przy odkrywaniu własnej historii pośród wzburzonych fal ukraińskich dziejów. Równocześnie książka przedstawia skomplikowaną naturę ukraińskiej tożsamości i trudną relację kraju z radziecką przeszłością. Dzięki temu Dom pod Kogutami wyjaśnia kontekst, w jakim toczy się obecna wojna.
Rok 2014 był dla mnie przełomowy, a ówczesne wydarzenia uświadomiły mi głębię mojej więzi z miejscem urodzenia, chociaż od lat mieszkałam już gdzie indziej. Aneksja Krymu pokazała, jak łatwo zaburzyć światowy porządek i jak kruche są porozumienia między państwami. Pokazała mi również złożoność historii Ukrainy, której przypadła rola państwa „pogranicznego”. Położona między Rosją a Unią Europejską Ukraina jest skazana na szarpanie w jednym lub drugim kierunku. Czasem prowadzi to do katastrofy, jak stało się w 2014 roku.
W tamtym roku wróciłam do kraju, w którym mieszkałam przez pierwsze piętnaście lat życia, by spędzić trochę czasu z babcią Walentyną, i odkryć Ukrainę na nowo. Podróże do kraju, jakie odbyłam od tamtego czasu do 2019 roku, stały się dla mnie inspiracją do napisania Domu pod Kogutami.
Czytając moją książkę tym razem, odkryłam, jak dawne wojny rezonują z tą, która właśnie się toczy, tą, która – mam nadzieję – mimo smutnego wydźwięku wybrzmi potężniej u czytelników pragnących zrozumieć kraj nazywany przeze mnie domem. Chociaż przyszłość pozostaje niepewna, opór Ukrainy napawa mnie przekonaniem, że mój kraj wyjdzie z tej wojny zwycięsko.
Zdecydowałam się wydać Dom pod Kogutami pod nazwiskiem mojej prababci Asi, Belim, używając preferowanej przez nią pisowni, by uhonorować kobietę, która wywarła na mnie największy wpływ i zainspirowała mnie do spisania naszych historii. Chociaż nazwiska członków mojej rodziny są prawdziwe, to w obliczu obecnej sytuacji w Ukrainie imiona niektórych osób występujących w książce zostały zmienione dla zachowania prywatności.

CZĘŚĆ I
KU UKRAIŃSKIEMU BRZEGOWI

ROZDZIAŁ 1

Kontakt ze stryjkiem Władimirem urwał mi się miesiąc po tym, jak jego imiennik zaanektował Krym. W Tel Awiwie była piętnasta, kiedy wysłał mi ostatnią wiadomość, w której napisał, że nasza rodzina powinna być wdzięczna Związkowi Radzieckiemu. Kiedy odczytałam mail stryjka o ósmej rano w Brukseli, nie spostrzegłam, że jego awatar na Skypie stał się szary, a profil na Viberze już mi nie wyświetlał jego zdjęcia w pozycji lotosu.
Skupiłam całą uwagę na wiadomości od Władimira. Napisał wiele skandalicznych rzeczy: Ameryka wyprała mi mózg; amerykański kapitalizm zabił mojego ojca; ale najbardziej dotknęło mnie stwierdzenie, że my, nasza rodzina, mamy dług wdzięczności wobec Związku Radzieckiego. Myśl, że ktoś mógłby tęsknić za reżimem, którego synonimem jest totalitaryzm, była dla mnie ohydna. Nie mogłam uwierzyć, że mój stryj, gorliwie praktykujący jogę świetny fotograf, stał się apologetą brutalności ZSRR. Związek Radziecki tak bezlitośnie ociosał moje drzewo genealogiczne, dziesiątkując nas w okresach wojen, głodu i czystek, że zapłaciliśmy wysoką cenę za siedem dziesięcioleci radzieckiego socjalizmu. Im głębiej sięgałam we wspomnienia z dzieciństwa w radzieckiej Ukrainie i przypominałam sobie nędzę naszego życia w latach osiemdziesiątych, tym bardziej ściskało mnie w gardle i łupało w skroniach. Zamknęłam laptopa, podeszłam do okna i przycisnęłam czoło do zimnej szyby.
Spadziste dachy Brukseli połyskiwały po niedawnym deszczu, a ciężkie chmury nadal wisiały nad odległą ciemną linią drzew, która oznaczała granice miasta. Wydychałam powoli powietrze na szybę, patrząc, jak czerwone dachy stopniowo bledną do jasnego pomarańczu. Jednak kilka sekund później para mojego oddechu zanikła i wszystko wróciło do życia, w jeszcze żywszych barwach niż wcześniej. Ale w moich myślach dalej panował zamęt.
Władimir był starszym bratem mojego ojca. Ojca straciłam trzy lata wcześniej i stryj pozostał jedynym ogniwem łączącym mnie z tamtą gałęzią rodziny. Urodziliśmy się w tym samym kraju, w Ukrainie. Mówiliśmy tym samym językiem, rosyjskim. Obecnie oboje mieszkamy w miejscach, gdzie nikt nie znał nas jako dzieci, mawiał Władimir. A jednak, kiedy się kłóciliśmy, równie dobrze mogliśmy pochodzić z różnych planet. Wyemigrowałam z Ukrainy do Chicago w wieku piętnastu lat, a Władimir w wieku pięćdziesięciu pięciu wyjechał do Tel Awiwu, ale on został we własnej radzieckiej galaktyce. Jego Związek Radziecki w niczym nie przypominał tego, który ja zapamiętałam. Dla mnie Związek Radziecki to nędza i puste półki w sklepach. Dla niego – atomowa potęga i silna armia. Mój Związek Radziecki był upadkiem w latach osiemdziesiątych i katastrofą w Czarnobylu. Jego – rozkwitem w latach pięćdziesiątych i pierwszym człowiekiem w kosmosie, Jurijem Gagarinem. Dlatego zaskoczyło mnie, że Władimir oczekiwał wdzięczności wobec tych naszych Związków Radzieckich.
Mieliśmy w rodzinie kilku pełnoprawnych komunistów, a mój pradziadek ze strony matki z dumą nazywał siebie bolszewikiem. Jednak ci sami komuniści w 1991 roku głosowali za niepodległością Ukrainy, podobnie jak mój pradziadek bolszewik. Nikt nie tęsknił za Związkiem Radzieckim. Zawsze uważałam, że nostalgia to choroba, a nostalgia za radzieckimi czasami to wyjątkowa patologia, i przypadek Władimira bardzo mnie martwił. Normalni ludzie nie powinni tęsknić za kolejkami po jedzenie, przerwami w dostawach prądu i stałym brakiem wszystkiego. Normalni ludzie nie powinni tęsknić za reżimem, który odrzucał wszystkie humanistyczne wartości i zabijał lub wsadzał do więzienia miliony własnych obywateli. Sam Władimir został aresztowany za kopiowanie taśm z piosenkami Beatlesów, więc jeśli ktokolwiek tu przeszedł pranie mózgu, to właśnie on.
Gdyby do rozmowy z Władimirem doszło w innym momencie, pewnie zignorowałabym jego komentarze. Miał już prawie osiemdziesiąt lat i wiele osób z pokolenia moich dziadków wygłaszało opinie i idee, których nie potrafiłam pojąć umysłem. Oburzały mnie jego antyamerykańskie diatryby, ale rosyjska telewizja sprawiała, że patrzył na świat w kategoriach piątej kolumny i złowrogich spisków. Zwykle sprowadzałam rozmowę z polityki na jogę, temat interesujący dla nas obojga. Albo prosiłam go, żeby pooglądał sobie nieme filmy, które nakręcił w młodości, a teraz stopniowo digitalizował. Jeden z tych filmów przedstawia rodzinne wakacje pod namiotem: moja mama w ciąży, z ręką na brzuchu moczy stopy w rzece i patrzy nieśmiało w obiektyw; ojciec wyciąga z wody wielką, błyszczącą rybę. Kamera przejeżdża z ojca na matkę, gdy ten wręcza jej rybę do oczyszczenia. Kamera robi najazd na bladą twarz matki, okoloną ciemnymi, przyciętymi na boba włosami i pokazuje jej grymas. Władimir pracował nad drugą częścią taśm, które obejmowały moje dzieciństwo do 1986 roku, kiedy doszło do wybuchu w Czarnobylu, a moi rodzice się rozwiedli.
Tymczasem jednak, gdy Władimir propagował swoją odświeżoną nostalgię za ZSRR, Ukraina była rozdzierana w imię odbudowy żelaznej kurtyny. Inną rzeczą, która łączyła stryja Władimira z Putinem, było przekonanie, że rozpad Związku Radzieckiego należał do największych katastrof dwudziestego wieku.
Gdyby stryjek nie był tak zafiksowany na Stanach Zjednoczonych jako źródle wszelkiego zła, mógłby obwiniać mój nowy dom, Brukselę, ponieważ wszystko zaczęło się od dokumentu obmyślonego w siedzibie Unii Europejskiej, przy tej samej ulicy, przy której znajdowało się moje mieszkanie. Mógłby przy śledzeniu tragedii dotrzeć do porozumienia, które określało warunki współpracy i handlu między Unią Europejską i Ukrainą. Umowa wyszczególniała powiązania ekonomiczne i polityczne, a Unia Europejska obiecywała Ukrainie, że zapewni wsparcie finansowe i preferencyjny dostęp do rynków, a w końcu doprowadzi do ujednolicenia norm prawnych i polityki obronnej. Bogate zasoby rolne Ukrainy i jej strategiczne położenie za wschodnią granicą Unii Europejskiej czyniły ją atrakcyjnym partnerem. Jednak z punktu widzenia Rosji zwrot sąsiada w stronę Zachodu był zagrożeniem i prowokacją, poza tym oznaczał utratę wpływów i kontroli nad Ukrainą, od czasu carów ważnym terytorium w rosyjskiej polityce. Gdyby porozumienie zostało podpisane, być może niewiele by się zmieniło, przynajmniej nie dla całej Ukrainy, ponieważ tylko najwięksi optymiści mogliby mieć nadzieję, że ten kawałek papieru otworzyłby dysfunkcyjnemu postradzieckiemu krajowi drzwi do członkostwa w Unii.
Jednak porozumienie nie zostało podpisane. Ówczesny prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz przymilał się na spotkaniach do przedstawicieli Unii i niezobowiązująco mówił o wolności i demokracji. A potem w listopadzie 2013 roku uczepił się rosyjskiej pożyczki i odesłał nieodpisany tekst umowy. Kiedy informacja przedostała się do wiadomości publicznej, wielu Ukraińców wpadło w gniew. Pomimo małego znaczenia dokumentu symbolizował on zwrot ku Zachodowi i marzenie o życiu bez szalejącej korupcji i nieustannej rosyjskiej presji. „Teraz to już nic się nigdy nie zmieni”, powiedziała moja matka podczas rozmowy telefonicznej z Chicago, z trudem oddychała i pociągała nosem. Oglądaliśmy w telewizji relacje pokazujące studentów, którzy gromadzili się na Majdanie, placu Niepodległości, głównym placu Kijowa, żeby protestować przeciwko nagłej wolcie Janukowycza. „Nic się nigdy nie zmieni w Ukrainie”, powtarzała moja matka przy każdej rozmowie, a głos jej się łamał z rozpaczy. Nadeszło Boże Narodzenie, a studenci kontynuowali wartę na Majdanie w najchłodniejsze dni zimy. „Czym to się skończy?”, zapytała mnie matka, ale nie miałam pojęcia.
Początek protestów na Majdanie przypominał pomarańczową rewolucję z 2004 roku, serię protestów po sfałszowanych wyborach, w wyniku których Janukowycz został prezydentem. Tamta rewolucja wygasła pośród tych samym zarzutów o korupcję, które były plagą wszystkich ukraińskich prezydentur. Nie potrafiłam przydać znaczenia kolejnej rewolucji, która prawdopodobnie miała się skończyć w podobny sposób, i zgodziliśmy się z Władimirem, że nadawanie sensu ukraińskiej polityce było niewdzięczną sprawą. Studiowałam nauki polityczne i pisałam nawet pracę dyplomową o mechanizmach korupcji w postkomunistycznym świecie, ale Ukraina wciąż mnie zaskakiwała. Miejsce mojego urodzenia pozostawało odległym, nieznanym lądem.
Ale bez względu na to, czy rozumiałam Ukrainę, czy nie, wydarzenia na Majdanie bardzo mnie zajmowały. Kiedy siły rządowe zaatakowały protestujących, liczba demonstrantów jeszcze wzrosła, dołączali do nich ludzie z różnych klas, o różnym pochodzeniu. Rząd odpowiedział brutalnie, a kulminacją było ostrzelanie protestujących przez snajperów.
Oglądałam wiadomości w kompletnym szoku. Mój mózg odmawiał uznania za Majdan tego miejsca z surrealistycznymi czerwonymi kałużami na chodniku, dziurami po pociskach i płonącymi oponami. Mój Majdan był zupełnie inny.
„Spotkajmy się na Majdanie”. Chociaż z moją koleżanką ze szkoły, Aloną, mieszkałyśmy blisko siebie, chodziłyśmy przez miasto długą na półtora kilometra ulicą Chreszczatyk do centrum Kijowa, gdzie znajdował się Majdan. Siadałyśmy na ciepłych kamiennych schodach i obserwowałyśmy przesuwający się przed nami kolorowy tłum studentów, rodzin i turystów. Wyobrażałyśmy sobie, że jesteśmy częścią tej energii, radości i elegancji. W przeddzień wyjazdu do Stanów Zjednoczonych w 1994 roku – trzy lata po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości – poszłyśmy z Aloną na Majdan, kupiłyśmy lody czekoladowe na ulicznym stoisku i jadłyśmy je, spacerując po placu. Alona miała na sobie kobaltową sukienkę z aksamitnym kołnierzem – wyglądała w niej jak femme fatale, którą pragnęła być. Ja pomalowałam wargi żurawinową szminką. Rozmazała mi się w kącikach ust i sprawiła, że wyglądałam jak nieporadna nastolatka, którą pragnęłam nie być. Kasztanowce kwitły ciemnoróżowymi kwiatami tak jak kwitły tylko na Chreszczatyku, jakby wiosna nigdy miała się nie skończyć.
W 2014 roku wydawało się, że wiosna nigdy nie nadejdzie. Postacie na ekranie chwiały się i wpadały jedna na drugą. Kamera sunęła za nimi, przedzierając się przez kłęby czarnego dymu, a potem wychwytywała cienie strzelców. Huk wystrzałów odbijał się echem od ścian mojego pokoju w Brukseli. Ogłuszał mnie łomot własnego serca. Kiedy coś, co jest nasze, co uważamy za nasze na zawsze, jest niszczone na naszych oczach, my także jesteśmy niszczeni. Patrząc na strzelaninę na Majdanie, przywołałam swoje wspomnienia z Ukrainy, by ożywić to coś mojego, właściwie część mnie.
Zastanawiałam się, czy Alona jest wśród protestujących na Majdanie. Utrzymywałyśmy kontakt przez kilka lat po moim wyjeździe z Ukrainy, ale potem listy stawały się coraz krótsze, aż w końcu w ogóle ustały. Wiedziałam, że Alona mieszkała w Kijowie, ale później nie miałam o niej żadnych informacji.
Kiedy narastało napięcie między Ukrainą a Rosją, nigdy nie zakładałam, że konflikt w jakikolwiek sposób dotknie moją rodzinę. Nawet po strzelaninie na Majdanie nie mieściło mi się w głowie, że Rosja mogłaby rozpocząć wojnę. A nawet gdybym dopuściła mało prawdopodobną myśl o możliwości wojny, byłam pewna, że konflikt między Rosją i Ukrainą nie podetnie mocno splątanych korzeni mojej rodziny. Nasza ukraińska odnoga miała korzenie romskie, prawdopodobnie też żydowskie, a rosyjska wzięła sobie do serca komunistyczne hasło o „przyjaźni narodów”, ponieważ przez liczne małżeństwa w ludzkiej mozaice mojej rodziny pojawia się połowa republik ZSRR.
W domu mówiliśmy po rosyjsku, z wyjątkiem babci i dziadka, Asi i Serhija, którzy używali ukraińskiego. Nie odbierałam tego jako różnic etnicznych, ponieważ Asia i Serhij mieszkali na wsi, a reszta z nas w Kijowie; w Związku Radzieckim w miastach mówiło się po rosyjsku, a na wsiach lokalnymi językami danej republiki. Zarówno mój ojciec, etniczny Rosjanin, jak i Władimir znali ukraiński i potrafili recytować wiersze narodowego poety Tarasa Szewczenki lepiej od mojej matki, rodowitej Ukrainki. Niektórzy nasi krewni mówili po azersku, ormiańsku, w jidysz, po polsku i białorusku. Nowe zwyczaje i tradycja pojawiały się w miarę kolejnych małżeństw i przyjaźni, które wnosiły do naszego różnorodnego domu jeszcze więcej barw i kultur. Ku konsternacji nauczyciela nigdy nie wypełniałam rubryki z narodowością w formularzach. Nie wychowano mnie w duchu szufladkowania ludzi według narodowości, języka czy rasy, nie wychowano mnie w duchu identyfikowania się z jakąś konkretną grupą. Po latach nauczyłam się, że to nie było normą, ale nigdy nie zatraciłam przekonania, że tak właśnie powinno być.
Kiedy przenieśliśmy się do Chicago, moje poczucie tożsamości pozostało mgliste jak zawsze. Tęskniłam za przyjaciółmi i dziadkami w Ukrainie. Tęskniłam za Kijowem i zestawieniem radzieckiej surowości ze średniowiecznym splendorem pozłacanych kopuł. Wpadałam w coraz większą depresję i pisałam wiersze o śmierci i bezsensie życia. Mama i ojczym skupili się na przystosowaniu do nowego miejsca, a ja musiałam na własną rękę przetrwać przeniesienie z jednego kraju do drugiego, z dzieciństwa w dorosłość. Ale wkrótce odkryłam, że bardzo kocham mój nowy kraj. Dorastając na przedmieściach Chicago w latach dziewięćdziesiątych, chłonęłam amerykańską koncepcję tygla narodów i zróżnicowanej tożsamości. Nie czułam potrzeby określania siebie. Kiedy ludzie pytali, skąd pochodzę, mówiłam „z Rosji”. Większość Amerykanów, których spotkałam na swojej drodze, potrafiła zlepić ze sobą podstawowe wątki radzieckiej historii, ale Ukraina była dla nich białą plamą. Matka była Ukrainką, ojciec Rosjaninem, a ponieważ w ZSRR narodowość dziedziczyło się po ojcu, równie dobrze mogłam być Rosjanką.
W mojej rodzinie nie miało to dla nikogo znaczenia. Ani rozpad Związku Radzieckiego, ani emigracja nie zmieniły otwartego, tolerancyjnego podejścia mojej rodziny do różnorodności, a ja nie przypuszczałam, że zrobi to kolejny polityczny kryzys w Ukrainie.
Ale kiedy rosyjscy żołnierze pojawili się na Krymie, między mną i Władimirem pojawiły się napięcia. Im więcej czytałam wiadomości – a czytałam je co godzinę – tym mniej czułam, że własne ciało należy do mnie. Nie mogłam się powstrzymać od oglądania ponurych relacji, szukałam nadziei na coś, na cokolwiek, co mogłoby powstrzymać wymknięcie się wydarzeń spod kontroli. Ale czołgi, ludzie w nieoznakowanych zielonych mundurach zajmowali pozycje, a mnie ogarniała panika.
– Za bardzo się przejmujesz. Półwysep ofiarował Ukrainie Chruszczow – powiedział Władimir. Była to próba pocieszenia. Kiedy połączyłam się z Władimirem na Skypie, oboje mieliśmy w głowie głównie Krym, a stryj odniósł się do aktu z 1954 roku, kiedy pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego oddał półwysep Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej. – Na Krymie mieszkają Rosjanie, tacy jak my.
Chciałam dodać, że jestem pół-Ukrainką, ale tego nie zrobiłam, ponieważ w tej wojnie nie chodziło o narodowość, mimo prób zasugerowania, że było inaczej, a ja ciągle opierałam się etykietkom.
– Zapominasz o pierwotnych mieszkańcach, Tatarach – stwierdziłam.
– Pierwotnymi mieszkańcami to byli Grecy – odpalił Władimir.
– No, ale po drugiej wojnie światowej Stalin deportował i Greków, i Tatarów – powiedziałam zniecierpliwiona.
– A kiedy Ukraina oderwała się od Związku Radzieckiego, zabrała Krym ze sobą i nikt nie spytał ludzi, czy tego chcą. Myślałaś o tym? – ciągnął Władimir. Teraz podniósł głos, nie próbował już mnie pocieszać. Ponownie nie zgodziłam się ze stryjem w interpretacji historii, ponieważ w 1991 roku Ukraina przeprowadziła referendum w sprawie niepodległości i wszystkie regiony, także Krym, zagłosowały za odłączeniem od Związku Radzieckiego. Trzeba przyznać, że na Krymie różnica głosów była mniejsza niż w innych miejscach, lecz o tym nie wspomniałam, bo Władimir już i tak mnie nie słuchał.
– Obwiniasz Krymian o popieranie Putina? – spytał.
– Dlaczego ty popierasz Putina? I to akurat w Tel Awiwie!
– Jestem Rosjaninem.
– Wygląda na to, że stałeś się większym Rosjaninem, odkąd wyjechałeś z Ukrainy. Ale gdzie się urodziłeś? Gdzie spędziłeś większość życia? W Ukrainie!
Władimir patrzył w dół, w lewy róg monitora. Cały składał się z ostrych krawędzi, miał łysą głowę i zapadnięte policzki. Ascetycznie chudy, wyglądał jak pustelnik, ale gdy mówiłam coś, co go wytrącało z równowagi, jak teraz, wykrzywiał usta tak, że wyglądał jak rozgniewany elf.
– Kiedy słucham gadania amerykańskich i europejskich polityków, zdumiewa mnie ich nieznajomość ukraińskiej historii – oznajmił w końcu. – To wyłącznie dziecinna paplanina.
– Nawet Ukraińcy ledwo znają swoją historię, czego oczekujesz od innych? – spytałam.
Władimir kiwnął głową, z ulgą, że jednak nadal się w czymś zgadzamy, i przeszliśmy do rozmowy o filmie oraz o tym, że kamera widzi więcej niż oko.
Tego dnia dotarło do mnie, do jakiego stopnia wojna stała się dla mnie osobistą tragedią. W konflikcie w Ukrainie chodziło o kontrolę, nie o narodowość czy język. Jednak etykietki: prorosyjski, proukraiński, rosyjskojęzyczny, ukraińskojęzyczny, proeuropejski, służyły do określania stanowiska politycznego. Po raz pierwszy w życiu oczekiwano ode mnie, żebym zajęła stronę i przykleiła sobie metkę, ale i tak przecież nie mog­łam wywlec ukraińskich i rosyjskich nitek z gobelinu mojej tożsamości. Nie byłam również pewna swojego stanowiska politycznego, z wyjątkiem tego, że kategorycznie nie chciałam powrotu do Związku Radzieckiego.
Jednak nie byłam też pewna, czy chcę wracać do Ukrainy. Moja matka odwiedzała rodzinny kraj co roku, odkąd się przenieśliśmy do Stanów Zjednoczonych, i spędzała lato z Walentyną, swoją matką, a moją babką, ale nigdy nie było nas stać na bilety dla nas obu. W tych rzadkich przypadkach, kiedy udawało mi się do niej dołączyć, czułam się w Kijowie bardziej obco niż kiedykolwiek w Chicago. Związek Radziecki, w którym mieszkałam przez pierwsze trzynaście lat życia, zniknął, a Ukraina, która zajęła jego miejsce, zaskoczyła mnie obcością. Po dwudziestu latach spędzonych w Ameryce przeprowadziłam się z mężem do Belgii i przeszłam po własnych śladach do Starego Świata, który moja rodzina zostawiła za sobą bez większego żalu. Pomyślałam, że będę mogła częściej odwiedzać Ukrainę. Tak się nie stało. „Wyjazd jest trudny, podobnie jak powrót”, mawiała Walentyna. Nie rozumiałam, co ma na myśli. Wiedziałam, że sam przyjazd jest wystarczająco skomplikowany, już nie mówiąc o rozważaniu tego, co się za sobą zostawiło.
Ostatecznie nie miałam wyboru w tej sprawie, ponieważ to Ukraina wróciła do mnie. Czas się wyzerował, cofnął te wszystkie lata spędzone w Belgii i Ameryce, jak gdyby nigdy ich nie było. Ukraina, której nigdy nie uważałam za swoją, zawładnęła mną całkowicie, wypełniła myśli i próżnię w moich wspomnieniach. Znajome widoki z dzieciństwa – nasze stare mieszkanie w Kijowie, kasztanowce na Chreszczatyku i brzoskwiniowy dom babci i dziadka w Berehu – wydały mi się ostrzejsze niż budynki za oknem w Brukseli. Wyraziste wspomnienia przemykały na tle koszmarnych wiadomości o rzezi w Ukrainie, ale wyszukiwałam je, wyobrażałam sobie w najdrobniejszych szczegółach, jakbym naciskała pulsujący siniak, żeby sprawdzić, ile bólu może znieść człowiek. Strzały na Majdanie rozwiały moje złudzenia, że Ukraina jest odległa. A wtedy decyzja Putina o użyciu siły wojskowej w Ukrainie, usankcjonowana przez rosyjski parlament 1 marca 2014 roku, rozbiła w pył moje błędne wyobrażenia na temat wojny. Wojna nadciągała.
Jak większość radzieckich dzieci dorastałam wśród wspomnień babci i dziadka z drugiej wojny światowej. „Gdyby tylko nie było wojny”, powtarzali jak mantrę. Każdą inną katastrofę dałoby się znieść, mawiali, ale życie podczas wojny jest gorsze niż śmierć.
Wojna Związku Radzieckiego z Afganistanem dała mi przedsmak tego, o czym opowiadali dziadkowie. Chociaż walki toczyły się daleko od nas, weterani powracający z gór Afganistanu przywozili wojnę ze sobą. Czasem ich widywałam, patrzyli spode łba, brakowało im kończyn, grali na ulicy na akordeonie albo rozmawiali głośno w autobusie, rzucając przeinaczonymi frazami, które mnie przerażały. Jednak najbardziej przerażający byli ludzie tacy jak kolega mojego ojca, Danił. Dostał powołanie w 1984 roku i rok później został zdemobilizowany. Wysoki, ciemnowłosy, bardzo przystojny, odwiedził nas z żoną, Maszą, opowiadał żarty, przerzucał się puentami i śmiał tak głośno, że nie dostrzegł naszego milczenia. Potem uciął w pół słowa i chwycił kurczowo za brzeg stołu, aż zbielały mu knykcie. Masza nie wiedziała, gdzie patrzeć i co zrobić z rękami. Matka zerkała na ojca, który wpatrywał się błagalnie w Daniła. Po kilku sekundach, które trwały wieczność, Danił zmienił się na twarzy i znów się zaczął śmiać, odsłaniając zęby, ale jego żona nadal odpowiadała nieskładnie, a mama poprosiła mnie, żebym wyszła pobawić się na dwór. Nie używało się słów: depresja, lęk czy zespół stresu pourazowego. Mówiło się: wojna – i wszystko było jasne.
Pewnego dnia Danił i Masza zaprosili nas do siebie na kolację. Pod ich domem zatrzymał nas tłum ludzi i karetka pogotowia.
– Taki przystojny facet – powiedział ktoś obok nas.
– Byli żołnierze zawsze mają broń.
– Wielu ma trudności po powrocie.
– Nie, to była broń myśliwska.
– Zrobił to w wannie.
– Wojna…
Ojciec przepchał się między ludźmi i pobiegł do budynku. Mama zatkała mi uszy i wcisnęła moją twarz w swoją spódnicę. Ręce jej się trzęsły tak bardzo, że mały pierścionek z perłą szarpał mnie za włosy. Uwolniłam się z uścisku. Dwaj sanitariusze nieśli nosze przykryte białym prześcieradłem. Z boku wisiała bezwładna ręka i kołysała się w rytm kroków. Masza stała nieruchomo w drzwiach, ale kiedy zobaczyła mojego ojca, rzuciła się na ziemię i zawyła. Mama złapała mnie za rękę, wyprowadziła z podwórka i pociągnęła za sobą. Zwierzęcy, przerażający krzyk Maszy biegł za nami całą drogę do domu.
Musiałam mieć siedem lat, kiedy Danił popełnił samobójstwo, ale w 2014 roku, kiedy czytałam doniesienia z Ukrainy, wciąż drżałam na samo tamto wspomnienie. Krzyk Maszy żył we mnie, a kiedy zaczęła się wojna, stał się bardziej rzeczywisty, wyraźniej czułam go w gardle. Wojna stała się realna, jeszcze zanim padły pierwsze strzały, a kiedy już to się stało, zaczęli ginąć ludzie. Po aneksji Krymu przez Rosję kilka miast we wschodniej Ukrainie ogłosiło niepodległość od rządu w Kijowie i zwróciło się do Rosjan o wsparcie. W ciągu nocy pojawiały się nowe republiki i nowe pola bitwy. Pierwsze strony gazet zasypywały nazwy miast, gdzie ludzie atakowali budynki państwowe i bili się ze sobą – Charków, Donieck, Odessa, Mariupol.
Na widok znajomych nazw z mojej osobistej geografii wydanych na pastwę zawieruchy straciłam poczucie czasu. Moja matka urodziła się w Charkowie, najdalej wysuniętej na wschód metropolii Ukrainy, gdzie babcia, Walentyna, studiowała geografię. Ojciec przywiózł kawałek węgla z Doniecka, gdzie pracował krótko po nieudanym epizodzie z kopalnią złota na Syberii. Twierdził, że to odłamek meteorytu; mama mówiła, że to zwykła skała, ale chropowaty i błyszczący kamień i tak mnie fascynował. W Odessie straciłam ulubionego pluszowego misia, kiedy zbiegałam po sławnych Schodach Potiomkinowskich, i byłam niepocieszona, dopóki tata nie pokazał mi później na plaży, jak kraby pustelniki zmieniają muszle. W Mariupolu, mieście słynnym z owoców, kupiłyśmy z mamą sadzonkę drzewka wiśniowego do ogrodu babci Asi. Bieżące wydarzenia w Ukrainie zdławiły we mnie wszystkie uczucia z wyjątkiem lęku i paniki. Miejsce, gdzie się urodziłam, dorastałam, gdzie mieszkała babcia, cierpiało raz po raz. Każdy nowy akt przemocy zadany Ukrainie rozbrzmiewał echem we mnie, wyzwalał potok obrazów i wspomnień.
Władimir także zmagał się z własnym niepokojem. W lepsze dni wysyłał mi mailem zdjęcia ze swojej młodości, z załączonymi opowieściami o podróżach po Ukrainie na motocyklu kolegi albo o tym, jak budował z braćmi urządzenia do rejestracji dźwięku. Częściej jednak bombardował mnie linkami do rosyjskich stron internetowych, gdzie wydarzenia w Ukrainie opisywano jako dzieło neonazistów i nacjonalistów. Kiedy separatyści w Doniecku i Ługańsku ustanowili samozwańcze republiki, rosyjska propaganda ruszyła na całego i zalewała odbiorców litanią teorii spiskowych, postawą wielkich mocarstw i paranoją. Kiedy Władimir przyczepił się do teorii, że wydarzenia w Ukrainie są robotą CIA we współpracy z ukraińskimi nacjonalistami, nasze rozmowy zaczęły nawiedzać ich widma. Kolejnym celem jego gniewu stały się Stany Zjednoczone. „Dlaczego Ameryka musi się wtrącać? Dlaczego zawsze się wtrącają?” Władimir celował kościstym palcem w kamerę.
Co prawda nie mieszkałam już w Stanach, ale było to miejsce, które dało mi schronienie i z którym czułam się związana. Ponadto uważałam amerykańskie wsparcie dla Ukrainy za kluczowe, by powstrzymać Rosję od naruszania jej terytoriom. Straciłam cierpliwość i z każdą rozmową przyjmowałam coraz bardziej obronną postawę.
– Kiedy twój ojciec postanowił wyjechać do Ameryki, mówiłem mu, co o tym myślę – ciągnął Władimir. – Mówiłem, że popełnia wielki błąd. Gdyby tylko twój ojciec mnie posłuchał…
Zacisnęłam szczęki.
– Zostaw mojego tatę w spokoju, dobra? – powiedziałam i zmyśliłam, że listonosz dzwoni do drzwi, żeby już skończyć tę rozmowę.
W miarę upływu czasu w naszych rozmowach coraz bardziej dominowały Ukraina i polityka. Mimo narastającego napięcia Władimir był jedynym ogniwem łączącym mnie z rodziną ojca. Myślałam, że potrzebuje mojego towarzystwa, bo miał już ponad siedemdziesiąt lat i mieszkał córką, która pracowała na dwóch etatach. Słabe zdrowie ograniczało jego życie towarzyskie głównie do internetu, a ja ze swojej strony tęskniłam za rodziną w miejscu, gdzie żadnej nie miałam. Jednak gdy opinie Władimira stawały się coraz bardziej radykalne, nie mogłam ani przewidzieć, ani kontrolować własnych reakcji.
– Europa powinna być wdzięczna Stalinowi – mówił Władimir. – Gdyby nie on, Hitler zniszczyłby nas wszystkich.
Wcześniej już słyszałam, jak Władimir chwalił Putina i potępiał demokrację za zgodę na kumulowanie majątku, ale hołd dla Stalina mnie zaskoczył.
– Stalin był taki sam jak Hitler – powiedziałam wyższym głosem, niż zamierzałam.
– Ale wygrał wojnę – odparował Władimir. Jak zawsze wojna tłumaczyła wszystko.
– Ale jakim kosztem! Związek Radziecki stracił dziewięć milionów istnień z powodu jego pogardy dla życia ludzkiego. Z dwunastki rodzeństwa babci Darii, twoich stryjków i ciotek, tylko dwoje przeżyło wojnę! A ile osób wymordował reżim Stalina? Dwadzieścia milionów, jeśli nie więcej!
Przez otwarte okno wpadł zimny wiatr i zwiał dokumenty z biurka, ale ja czułam wokół siebie gorące i naelektryzowane powietrze.
– Ja też przeżyłem wojnę – stwierdził ponuro Władimir. Nic nie powiedziałam, ruszaliśmy się tylko niezręcznie przed monitorami i bawiliśmy kątem ustawienia kamer. – Ale tak jak mówiłem, Stalin miał wojnę do wygrania i musiał być twardy. Zawsze są jakieś konsekwencje. – Władimir był znów spokojny i opanowany.
– A jaką wojnę toczył w latach trzydziestych, kiedy zagłodził miliony ludzi w Ukrainie?
– Mówisz o tak zwanym Hołodomorze? – spytał Władimir, kładąc sarkastyczny nacisk na ukraińskie określenie Wielkiego Głodu. – Zbiory były słabe. Ludzie umierali z głodu nie tylko w Ukrainie.
– Ale Stalin wymusił katastrofalną kolektywizację, a partia komunistyczna wycofała pomoc dla dotkniętych głodem obszarów. Są dokumenty dowodzące, że głód został wywołany świadomie, żeby złamać ukraińskich chłopów, którzy sprzeciwiali się radzieckiej polityce.
– Tego cię nauczyli w amerykańskich szkołach?
Miałam w głowie dowody i fakty, ale teraz argumenty gubiły mi się we wzburzeniu.
– Wychowałam się z ludźmi, którzy to pamiętali. Asia i Serhij to przeżyli i wiele mi opowiadali – powiedziałam chrapliwym głosem.
– Wszyscy opowiadamy historie, ale one nie zawsze oznaczają to, co się myśli, że oznaczają.
Później Władimir przesłał mi mailem artykuł ze strony rosyjskich nacjonalistów, zatytułowany Prawdziwa historia ukraińskiego głodu. Nie powinnam go nawet otwierać, ale nie mogłam się oprzeć, musiałam sobie zadać więcej bólu. Tekst głosił, że głód z lat trzydziestych wymyślił ukraiński nacjonalista z Kanady i że Ukraińcy podchwycili pomysł, żeby zrobić z siebie ofiary. Przejrzałam go suchymi oczami, czułam napięcie w każdym mięśniu.
Głód dotknął też inne regiony Związku Radzieckiego, ale Ukraina ucierpiała najbardziej ze wszystkich. W latach 1932 i 1933 podczas Wielkiego Głodu zmarły cztery miliony Ukraińców. Czas ten zostawił głębokie blizny we wspomnieniach pradziadków po kądzieli, którzy go przeżyli. Prababcia Asia ze strony matki – którą Władimir musiał poznać na ślubie rodziców – pracowała jako nauczycielka w małej wsi koło Połtawy, gdzie na jej oczach uczniowie umierali jeden po drugim. Lekcje w szkole zaczynała dopiero po tym, jak wykopała groby dla martwych dzieci, którym nie został już nikt inny. Skonfiskowane plony władze odsyłały w inne regiony Związku Radzieckiego albo na eksport, a granice zostały zamknięte, by ludzie nie opuszczali swoich wsi. Asia miała wtedy osiemnaście lat i obsesyjny lęk przed głodem nie opuścił jej do końca życia. Kiedyś wyrzuciłam słoik spleśniałego dżemu, a kiedy prababcia to odkryła, wpadła w złość. Krzyczała, że jestem rozpuszczonym bachorem, który marnuje jedzenie, że nie wiem, co to głód. Wygrzebała dżem ze śmietnika, przełożyła do małej puszki, a potem zjadła.
Zamknęłam komputer. W uszach mi dzwoniło, policzki płonęły. Zaprzeczanie przez Władimira przeżyciom mojej rodziny było jak policzek.
Następnym razem nie odebrałam, kiedy dzwonił, ale wysłałam mu wiadomość, że nie rozumiem, jak może wychwalać Związek Radziecki, który zniszczył życie tak wielu członkom naszej rodziny.
Władimir odpowiedział, rozwodząc się szczegółowo, że Związek ocalił świat przed faszyzmem. Związek wysłał pierwszego człowieka w kosmos. Związek był mocarstwem. Oczywiście, pojawiały się też problemy. Każdy system ma wady. Na przykład amerykański kapitalizm jest o wiele gorszy.
– Zgniła ideologia demokracji napełnia Ukrainę swoim smrodem – powiedział, kiedy zadzwonił następnym razem. – Putin przeciwstawia się Ameryce. Ktoś w końcu musi to zrobić.
– Skoro tak bardzo uwielbiasz Putina, dlaczego mieszkasz w Izraelu? – zapytałam.
– A ty, ukraińska patriotko, dlaczego ciągle jesteś w Brukseli, a nie w „swoim kraju” ze „swoimi ludźmi”?
Wtedy wyciągnęłam fakt, że Władimir został aresztowany za coś tak banalnego jak Beatlesi. Był jednym z tych, którzy ucierpieli w wyniku radzieckich represji, ukarany za sprzedaż taśm z muzyką. Czy sędziowie poczuli się aż tak urażeni I’m back in the U.S.S.R/You don’t know how lucky you are, że wsadzili Władimira za kratki na trzy lata?
Stryj się rozłączył. Poczułam wyrzuty sumienia i zbeształam samą siebie, ale wciąż byłam zła na niego za komentarze o Wielkim Głodzie. Przez parę następnych dni lampka jego profilu na Skypie czasem się świeciła, ale nie zadzwonił do mnie ani nie napisał. Odpowiedział mi pod koniec tygodnia, a jego wiadomość była krótka.
Napisał, że siedział w więzieniu w Związku Radzieckim, ale niczego nie żałuje.
– Musimy być wdzięczni Związkowi Radzieckiemu za wszystkie możliwości, jakie dam dał – dodał na koniec. – Cokolwiek powiem, i tak do ciebie nie dotrze, bo Ameryka zrobiła ci pranie mózgu, co jest równie pewne jak to, że kapitalizm zabił twojego ojca.
W uszach mi zaszumiało, jakbym spadała z wysoka. Oddychałam głęboko, próbując napełniać płuca powietrzem przez całkowicie zaciśnięte gardło. Gdy minęła mi fala pierwszego gniewu, przez cały dzień zastanawiałam się, co mu odpowiedzieć. Napisałam, że Związek Radziecki nie zostawił mi nic, za co mogłabym być wdzięczna. Jeśli nasza rodzina cokolwiek osiągnęła, zrobiła to mimo systemu, a nie dzięki niemu. Ponownie odczytałam wiadomość i usunęłam ją. Napisałam Władimirowi, że chociaż od dawna nie mieszkam w Ukrainie, nadal jest to miejsce, gdzie się urodziłam i dorastałam. Tę również usunęłam. A potem napisałam prośbę, żeby nie angażował się w absurdalne teoretyzowanie o roli amerykańskiego kapitalizmu w śmierci ojca. Pomyślałam przez chwilę i wyrzuciłam wiadomość do kosza.
Ostatecznie mail, który wysłałam do Władimira, składał się z jednego zdania: „Zapomniałeś o pakcie, który zawarliśmy trzy lata temu?”.
Kiedy to napisałam, przed oczami stanęła mi twarz ojca – krzaczaste wąsy przyprószone siwizną, okulary w złotych oprawkach i kręcone kasztanowe włosy. Ostatni raz widziałam się z nim w San Francisco. Wtedy już od ponad dziesięciu lat mieszkali z moją macochą Kariną w Bay Area, a ja wpadłam do nich z nieoczekiwaną wizytą po służbowym pobycie w Kalifornii. Ojciec odebrał mnie z dworca, zapakował małą walizkę do bagażnika i patrzył na mnie z nieoczekiwaną czułością. Nasze relacje często były napięte i nie wiedziałam, jak się zachować. Uściskałam go i poczułam znajomy zapach dymu papierosowego pomieszanego z wodą kolońską, co mnie uspokoiło.
– Jesteś już dorosła – stwierdził.

 
Wesprzyj nas