Nazywał się Tomasz Münzer i podpalił Niemcy… Najnowsza książka autora fenomenalnego Porządku dnia. Niepokojąca, uniwersalna opowieść o radykalizacji i narastającym gniewie ludu.
„Dlaczego bóg ubogich w tak niepojęty sposób stoi zawsze po stronie bogaczy, z bogaczami?
Dlaczego o tym, by wszystko zostawić, mówi ustami tych, co wszystko wzięli dla siebie?” – pyta Éric Vuillard.
W 1524 roku w Niemczech wybuchła największa antyfeudalna wojna chłopska, która objęła swoim zasięgiem tereny od szwajcarskiego Berna niemal po Łabę. Jednym z jej najważniejszych dowódców i ideologów był Tomasz Münzer, teolog ewangelicki uznawany dziś za prekursora komunizmu.
To właśnie Münzer jest centralną postacią nowej książki Érica Vuillarda, a jego wezwania do stworzenia społeczeństwa bezklasowego, opartego na wolnym i równym dostępie do dóbr uderzająco rezonują na kartach Wojny biedaków z postulatami innych, dawnych i współczesnych, ruchów reformatorskich – religijnych, społecznych i ekonomicznych.
Éric Vuillard (ur. 1968). Francuski pisarz i reżyser filmowy, autor specjalizujący się w beletrystyce inspirowanej wydarzeniami historycznymi. Éric Vuillard jest laureatem Nagrody Goncourtów za Porządek dnia (2017, wyd. polskie w 2022 roku nakładem WL-u w przekładzie Katarzyny Marczewskiej), a książka La Guerre des pauvres (2021) trafiła do finału Międzynarodowej Nagrody Bookera.
Wojna biedaków
Przekład: Katarzyna Marczewska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 5 kwietnia 2023
I
Dzieje Tomasza Münzera
Jego ojca powieszono. Spadł w pustkę
niczym wór z ziarnem. Trzeba go było nieść
nocą na ramieniu, a on milczał, miał usta
wypełnione ziemią. Potem wszystko zaczęło
płonąć. Dęby, łąki, rzeki, przytulia na
zboczach pagórków, nieurodzajna
ziemia, kościół – wszystko.
Miał jedenaście lat.
Jako piętnastolatek założył tajne sprzysiężenie przeciw arcybiskupowi Magdeburga i Kościołowi rzymskiemu. Czytał Listy Klemensa Marota, Męczeństwo Polikarpa, Fragmenty Papiasza. Wespół z kilkoma towarzyszami śpiewał pieśni o cudach Bożych, przeprawiał się w szlafroku przez Jordan. Kreślili kredą na posadzce kosmiczne koło, znak wspólnoty, i układali się w nim kolejno z rozkrzyżowanymi ramionami, aby Niebiosa zstąpiły na ziemię. On zaś przypominał sobie zwłoki ojca, jego język, olbrzymi jak niepowszednie słowo, którego źródło wyschło. „Przepełniała mnie radość, ale nie sposób zjednoczyć się z Bogiem inaczej jak poprzez straszliwe cierpienia i rozpacz”. Takie miał przekonanie.
Powiadają, że niejaki Barthol Munzer miał w Stolbergu winnicę; był też podobno Monczer Berld, a także Monczers Merth, ale nic o nich nie wiadomo. I był Thomas Miinzer, który zginął podczas bójki w szynku. Nikt nie wie, czy dostał po łbie pięścią, czy dębowym polanem, nie wiadomo też, czy był jakoś spokrewniony z drugim Tomaszem Münzerem, tym, którego ojciec około 1500 roku został stracony z niewiadomego powodu na rozkaz hrabiego Stolbergu, jedni powiadają, że powieszony, inni, że spalony.
Pięćdziesiąt lat wcześniej popłynęły strumienie gorącej masy, spływały z Moguncji na całą Europę, płynęły między pagórkami wszystkich miast, między literami każdej nazwy, spływały rynnami, płynęły meandrami każdej myśli – i każda litera, każda cząstka koncepcji, każdy znak przestankowy zastygały w kawałeczkach metalu. Umieszczono je w drewnianej szufladzie. Ludzkie dłonie wybierały jeden po drugim i układały słowa, wersy, stronice. Posmarowano je tuszem i potężna siła powoli odciskała litery na papierze. Powtarzano to dziesiątki razy, po czym poskładano arkusze na cztery, na osiem, na szesnaście. Ułożono jedne przy drugich, sklejono, pozszywano, oprawiono w skórę. Powstała księga. Biblia.
Tak tedy w ciągu trzech lat wykonano sto osiemdziesiąt sztuk, podczas gdy pojedynczy zakonnik sporządziłby w tym samym czasie tylko jedną kopię Pisma Świętego. I księgi zaczęły się mnożyć niczym robactwo w ciele.
Oto więc mały Tomasz Münzer czytał Biblię, dorastał wraz z Ezechielem, Ozjaszem, Danielem, był to wszakże Ezechiel Gutenbergowy, Ozjasz Gutenbergowy i takiż Daniel – i kiedy chłopak zamykał za sobą koślawe, szorujące po ziemi drzwi, tkwił jeszcze długo na dole, w starej kuchni, i przecierał oczy. Nie wiedział, co widzi ani co powinien widzieć. Był samotny niczym złodziej, i niewinny.
Czas płynął. Tomasz mieszkał z matką, zapewne klepali biedę. Serce przysparzało mu bólu. Kiedy uganiał się razem z innymi dziećmi za wieprzkami wśród dębów i świerków po jałowej ziemi hercyńskiej, stawał nagle jak wryty, sam, ogłupiały, i wybuchał płaczem. Tak, wyobrażam go sobie nad rzeką pełną czarnego żwiru, nieważne jaką, może nad Wipperem albo Krebsbachem, albo na zboczach smutnych wierzchołków skalistego chaosu, wśród zerodowanych pagórków, zatęchłych torfowisk, w dolinie Bode albo Okeru, jak go dławi mieszanina goryczy i miłości.
Potem odbył studia w Lipsku, był wikarym w Halberstadcie, w Brunszwiku, później tu i ówdzie proboszczem i w końcu, po wielu utrapieniach, jakich doświadczał w gronie plebejskich zwolenników Lutra, w 1520 roku wypłynął na szersze wody, kiedy w Zwickau mianowano go predykantem.