Miliony Chilijczyków wychodzą na ulice, by doprowadzić do referendum konstytucyjnego i stworzyć kraj nie dla polityków, a dla obywateli. Czy im się to uda? Jakie zmiany przyniosły protesty z ostatnich kilku lat? Czy śledząc walkę Chilijczyków, Polacy mogą lepiej zrozumieć swój kraj?


Październik 2019 roku. W Santiago rozpoczyna się fala protestów. „To nie 30 pesos, to 30 lat” – głosi ich slogan, nawiązujący do podwyżki cen biletów na metro i trzech dekad, jakie minęły od zakończenia rządów Augusta Pinocheta.

„Nowe Chile rodzi się teraz […]. Najwybitniejsi znawcy kontynentu […] na różne sposoby formułowali popularną tezę o Ameryce Łacińskiej jako »laboratorium świata przyszłości«. Jeśli rzeczywiście mają rację, to Chile jest w tym laboratorium zdecydowanie najciekawszym stanowiskiem doświadczalnym”.

To jedyne na świecie państwo, w którym rewolucja marksistowska została przeprowadzona za pomocą demokratycznych wyborów. Po niej nastąpił zamach stanu i siedemnastoletni terror dyktatury Pinocheta. Dla jednych (na czele z Janem Pawłem II) czołowego antykomunisty, dla innych – zbrodniarza. A później? Nierozliczanie trudnej przeszłości, uprzywilejowana pozycja Kościoła katolickiego, wadliwy system emerytalny i pogłębiające się nierówności społeczne.

Wszystko to jest wciąż żywe, gdy miliony Chilijczyków wychodzą na ulice, by doprowadzić do referendum konstytucyjnego i stworzyć kraj nie dla polityków, a dla obywateli. Czy im się to uda? Jakie zmiany przyniosły protesty z ostatnich kilku lat? Czy śledząc walkę Chilijczyków, Polacy mogą lepiej zrozumieć swój kraj?

***

„Spełniony sen” zaciekawionego gatunkiem ludzkim miłośnika reportaży. A to dlatego, że fascynującą opowieść o demokratycznej walce Chilijczyków autor wsparł naukową wiedzą o procesach historycznych i mechanizmach społeczno -ekonomicznych. Rzecz jest bowiem o dyktaturze: jej beneficjentach i ofiarach, o transformacji i (nie)sprawiedliwości transformacyjnej oraz sporach o pamięć i mitologizację przeszłości. Jest to też książka o promowanym przez Waszyngton neoliberalizmie i reformach emerytalnych, o „obiektywnym” sukcesie, a jednak rzeszy niezadowolonych, o protestach i demokratycznej przemocy, o napięciu między rewolucją a poszukiwaniem kompromisu, o Janie Pawle II i schyłku potęgi Kościoła katolickiego. Poruszające jest, jak nasze wschodnioeuropejskie perypetie współgrają z opowieścią z odległej Ameryki Łacińskiej.
Agnieszka Lichnerowicz, dziennikarka Radia TOK FM

W 1989 roku Chilijczycy zagłosowali w demokratycznych wyborach i zakończyli dyktaturę Augusta Pinocheta. Ale tylko formalnie. Stworzony przez generała system trwał kolejne trzy dekady, szczególnie w wymiarze gospodarczym, co wpływało na życie zwykłych ludzi bardziej niż bieżąca polityka. Mateusz Mazzini jasno pokazuje, dlaczego rozmontowywanie tej spuścizny zajęło tyle czasu, a przy tym nie popada w łatwe uproszczenia, uczciwie opowiada o trudnych do rozstrzygnięcia konfliktach i upadaniu autorytetów. I pokazuje, że mityczna „zgoda narodowa” niekoniecznie jest dobrym planem na rządzenie państwem. Warto to wszystko brać pod uwagę nawet – a w niektórych przypadkach zwłaszcza – gdy samemu mieszka się 13 000 kilometrów od Chile.
Maciej Okraszewski, dziennikarz, prowadzi podcast Dział Zagraniczny

Mateusz Mazzini – latynoamerykanista, socjolog, reporter. Stały współpracownik „Gazety Wyborczej”, „Polityki” i „Przeglądu”. Publikuje również w „Washington Post”, „El País”, „Foreign Affairs”, „Foreign Policy”. Nominowany do nagrody Grand Press. Absolwent University of Oxford, badacz wizytujący na University College London. Wykładowca Collegium Civitas.

Mateusz Mazzini
Koniec tęczy. Chile po Pinochecie
Wydawnictwo Szczeliny
Premiera: 22 marca 2023
 
 


Prolog

Zawsze obecny

Krzykliwy sweter w romby, który tego dnia założył, w połączeniu z rozmierzwionymi kruczoczarnymi włosami sprawiał, że wyglądał jak zmęczony nocą rockman lub uniwersytecki pięknoduch. Na szyi wyraźnie odznaczał się wysoki kołnierz białej koszuli. Czarne spodnie wtapiały się w tło ciemnej skórzanej sofy, na którą opadł. Ręce miał złożone wzdłuż ciała, niemal przyklejone do bioder. Ci, którzy widzieli go tego dnia, zapamiętali też grube szkła okularów w rogowych oprawkach i duży, ciężki zegarek.
O godzinie 9.45 wyszedł przez główną bramę, by spojrzeć na niebo. Już wiedział, że to stamtąd nadejdzie koniec snu, który śnił od wczesnej młodości, a który przez ostatnie lata śniła z nim cała chilijska lewica. Współpracownicy nalegali, żeby założył na głowę hełm, ale dla niego ważniejsze było coś innego. Przekazać ludziom, że on tego nie zaakceptuje. Że wierzy w demokrację, ale przede wszystkim – w sprawiedliwość, w równe społeczeństwo wolnych ludzi.
W swoim ostatnim przemówieniu jeszcze raz dał świadectwo oddania sprawie ludowej. Żegnając się z narodem, namalował słowami obraz przyszłości, która jego zdaniem nastąpi po tym „ciemnym momencie zdominowanym przez zdradę”. Powiedział, że nadejdzie taka chwila, i to stanie się szybciej niż później, w której szerokimi ulicami miast w całym kraju przejdą wolni ludzie, chcący budować lepsze, sprawiedliwsze społeczeństwo. Nie wiedział wtedy, że miał rację i jednocześnie się mylił – bo słowa te na swoje usta wezmą kiedyś miliony, choć kraj będzie czekać na to blisko pół wieku.
Kiedy to mówił, w tle słychać już było serie z karabinów. Czas się kończył, choć on dostał go zaskakująco dużo, biorąc pod uwagę, na jak bardzo straconej pozycji stał od wczesnego poranka. Serce przestało mu bić tuż przed drugą po południu.
Natychmiast po jego śmierci powstały na jej temat przeciwstawne sobie prawdy. Reżimowa „prawda ekranu” przemierzała kraj i świat, głosząc, że

POPEŁNIŁ SAMOBÓJSTWO.

Nie mogło być inaczej, w końcu nie był żadnym patriotą, tylko zwyczajnym tchórzem. Poza tym prowadził się niegodnie, żył z kochanką. Przedstawiciele konserwatywnych elit jeszcze długo później mówili o nim, że był „człowiekiem bez żadnego kalibru moralnego”. W czasie szturmu na pałac był w dodatku kompletnie pijany. Schlał się w ostatnich chwilach życia jak najgorszy wyrzutek – którym zresztą według burżuazji był – przerażony wizją konfrontacji z tymi, którzy szli ratować kraj przed upadkiem.
Armia dołożyła potem jeszcze jedną plotkę – że w czasie przeszukania jego domu wojskowi znaleźli całe stosy pornografii, i to „tej najgorszego rodzaju”. Jedni sugerowali głęboko skrywany homoseksualizm, drudzy – skłonności pedofilskie.
Strzelił sobie w głowę, gdy zrozumiał, że odcięto mu wszystkie drogi ucieczki. A uciekać chciał na pewno, co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Wojskowi twierdzili, że miał już nawet przygotowaną drogę ewakuacji. Najbardziej popularna wersja umieszczała go oczywiście w Hawanie pod troskliwą opieką ideologicznego przyjaciela. Na burżuazyjnych salonach jako możliwe kierunki wymieniano też Buenos Aires, Caracas, Paryż, Rzym, a nawet Moskwę. Spekulacje na temat jego domniemanych uchodźczych planów prędzej czy później schodziły jednak na drugi plan. Ważniejsza była radość, że nie żyje – on, a wraz z nim jego marksistowska rewolucja.
Prawda ulicy i antyreżimowego podziemia wszystkie te teorie odrzucała. Według jej wyznawców

ZOSTAŁ ZAMORDOWANY.

Bo przecież rewolucjonista nie popełnia samobójstwa, jak podobno powiedział kiedyś sam Lenin. Niemożliwe, żeby życie i przyszłość rządu Jedności Ludowej, a wraz z nim pierwszej na świecie rewolucji marksistowskiej przeprowadzonej drogą demokratyczną oddał tak po prostu walkowerem. Byli i tacy, którzy twierdzili, że widzieli jego egzekucję. Miała przybrać formę wręcz rytualną, jak chrzest ognia dla neofitów nowego porządku. Każdy żołnierz wchodzący do jego gabinetu miał oddać w niego strzał, a ostatni – trafić mu w samo serce. Umierał owinięty w narodową flagę, jak przystało na dumnego syna swojej ziemi.
Nic, że bardzo szybko upublicznione – w kraju i za granicą – zostały zdjęcia jego ciała, zrobione zaraz po śmierci. Choć niewyraźne, były w stanie obalić całą uliczną hagiografię. Krzykliwy sweter w romby pozostał nienaruszony, podobnie jak twarz i ręce. Ślady krwi dało się zobaczyć tylko z prawej strony czaszki i na skórzanej sofie. Patrząc na fotografie, można było mieć wątpliwości co najwyżej do ułożenia ciała: czy upadł tak naturalnie, a może ktoś go wystylizował. Bo leżał tak bezwładnie, miękko i nieforemnie, jakby w chwili strzału razem z życiem uszła z niego cała struktura kostna.
Obie prawdy przez lata zamieniły się w mity, które obu stronom konfliktu pozwalały nadać sens wydarzeniom tego dnia. Były jak interpretacyjny papierek lakmusowy – odpowiedź na pytanie, jak zginął, ujawniała poglądy danej osoby na wszystkie zasadnicze kwestie. Pozwalała domniemywać, co ktoś myśli o kraju, świecie, społeczeństwie, Kościele i pieniądzu. O przeszłości i przyszłości. Stanowiła wyznanie wiary, tej religijnej i tej świeckiej, lewicowej – często jedynych idei, które trzymały przy życiu Chilijczyków.
Paradoksalnie najmniej wątpliwości miała jego rodzina. Dwie córki, które zostały u jego boku niemal do końca, choć samego strzału nie widziały, szybko przyjęły do wiadomości, że klisze fotograficzne nie kłamią. Z relacji tych, którzy przeżyli atak na La Monedę, dowiedziały się, że gdy ojciec zniknął, szturmujący pałac żołnierze nie zdołali jeszcze wtargnąć do środka. Usłyszały, że pożegnał się ze współpracownikami, każdemu z osobna ściskając dłoń i dziękując za służbę – nie jemu, ale krajowi. Potem wszedł na drugie piętro i oddalił się w głąb budynku, gdzie nie było już nikogo. Nie poszli za nim nawet najbliżsi współpracownicy i przyjaciele. Nie było z nim tych, którzy współtworzyli jego wizję kraju i świata – ani partyjnych oficjeli, ani wspierających go intelektualistów. Nie towarzyszył mu ani noblista Pablo Neruda, widzący w nim idealnego przywódcę dla targanego strachem, głodem i bólem narodu, ani Victor Jara, bard tej wielkiej zmiany społecznej, ewangelista unieśmiertelniający marzenie o równości każdym uderzeniem w struny gitary. Obaj zresztą pożegnali się ze światem niewiele później, umierając z przekonaniem, że kraj sterroryzowany przez dyktaturę to już nie jest ich kraj.
Dekady później jedna z córek przyznała w telewizji, że ojciec zabił się sam. Wolał umrzeć z własnej ręki, niż zostać upokorzony przez tych, którzy go nienawidzili.
Zastrzelił się w Salonie Niepodległości. Trudno o bardziej symboliczną nazwę dla miejsca, w którym śmierć poniósł człowiek na równi ceniący polityczną niepodległość kraju i realną niepodległość swojego społeczeństwa.
Obie mitologie miały jednak w sobie ziarna prawdy. Jego zgon stwierdzili obecni wtedy w pałacu dwaj medycy – osobisty kardiolog i lekarz rodzinny. Przy pierwszej autopsji, przeprowadzonej 3,5 godziny później w szpitalu wojskowym, asystował bliski przyjaciel ze studiów. Za przyczynę śmierci jednoznacznie uznano samobójstwo. Przez czaszkę przeszły dwie kule wystrzelone z broni automatycznej. Obie przebiły skórę pod brodą i eksplodowały na czubku głowy, nieco z lewej strony. Wątpliwości nie mieli ani wojskowi lekarze, ani zagraniczni eksperci od balistyki, którzy 38 lat później powtórnie analizowali ekshumowane ciało. Tezy o samobójstwie w przekonujący sposób podważyć do dzisiaj nie był w stanie nikt – mimo że wielu wciąż próbuje. Niszowe portale internetowe, ale też uznane sieci księgarń oferują całą gamę publikacji śledczych, opartych na „nigdy nieujawnionych dokumentach” lub „zeznaniach świadków, których przez lata próbowano uciszyć”. Wiele z tych dokumentów zostało sfabrykowanych przez marksistowską lewicę. Głównie po to, żeby stworzyć mit, który będzie zagrzewał żyjących do walki. Zwłaszcza wtedy, kiedy pięść reżimu zaczęła zaciskać się coraz mocniej.
Okruchy prawdy nosi też w sobie historia o późniejszym spisku wojskowych. Żołnierze, którzy znaleźli go martwego, spodziewali się zbrojnego oporu. Nie wiedzieli, co ich czeka, więc na wszelki wypadek, rozpoczynając szturm, zamanifestowali całą siłę ognia – jak się później okazało, nieproporcjonalnie dużą wobec przeszło dwudziestki cywili, która od razu wyszła do nich z rękami w górze i białymi flagami. Zanim dostali się na drugie piętro, pierwszą kondygnację obrzucili granatami. Potem jeden z nich wszedł do Salonu Niepodległości, gdzie znalazł „jedną osobę martwą i jedną żywą”. Kiedy szturmujący zorientowali się, że nieboszczykiem jest właśnie on, wezwali dowódcę oddziału, a ten informację przekazał wyżej, do zwierzchników sił zbrojnych.
Już wtedy uznano, że zabił się sam. Ale, jak wykazał oficjalny raport z wojskowego śledztwa w sprawie jego śmierci, żaden ze wspomnianych dwudziestu kilku współpracowników nie został nigdy przesłuchany. Uwierzono na słowo lekarzowi, który go znalazł. Teza o samobójstwie, prawdziwa czy też nie, była dla nowego reżimu wygodna.
Jest jeszcze inna, trzecia prawda o tej historii. I to może właśnie w nią wierzy dzisiaj najwięcej osób – zwłaszcza te, które urodziły się w nowych czasach; dla których terror dawnych dni nie był doświadczeniem pokoleniowym. Jeśli nim żyją, to tylko na zasadzie postpamięci, interpretacji przeszłych zdarzeń odziedziczonej po rodzicach i dziadkach. Dla wielu spośród dzieci nowej, demokratycznej rzeczywistości właśnie ten mężczyzna w swetrze w romby i grubych okularach jest wciąż punktem odniesienia, ale nie jako człowiek, tylko ucieleśnienie pewnych idei. Spełniony chociaż na krótką chwilę sen o społecznej sprawiedliwości i równości.
Kiedy w południe 11 września 2018 roku, dokładnie 45 lat po zamachu stanu generała Augusta Pinocheta przechodziłem przez próg dawnego budynku chilijskiego Kongresu, przez chwilę sam uwierzyłem w tę trzecią prawdę. Miejsce obrad parlamentu sprzed czasów dyktatury na obchody rocznicowe wybrała Partia Socjalistyczna – jedno z wielu ugrupowań, które dziś, kompletnie niezależnie od siebie nawzajem, używają jego wizerunku jako ideologicznego punktu wyjścia, źródła legitymizacji dla swojej polityki. Na sali, mrocznej od ciemnych drewnianych mebli, oświetlonej jedynie starodawnymi lampami i wpadającymi przez wielkie wrota promieniami słonecznymi, aż roiło się od postaci wielkiego formatu. Stawili się jego eksministrowie, zasłużeni działacze demokratycznej opozycji. Była też córka – ta sama, która potwierdzała jego samobójstwo. W demokratycznym Chile poszła w jego ślady, weszła do Kongresu, a później jako pierwsza kobieta stanęła na czele chilijskiego Senatu. Zaraz po niej na scenę weszła wnuczka, też polityczka, kierująca wówczas Izbą Deputowanych.
Ostatnie rzędy zajęli najmłodsi – działacze partyjnych młodzieżówek. Ubrani w kurtki moro i luźne jeansy, w rękach mocno ściskali czerwone róże rozdawane przed wejściem wszystkim uczestnikom obchodów. Kiedy na wielkim ekranie pojawiły się jego koloryzowane zdjęcia, wybuchnęli płaczem. Autentycznym tak bardzo, jakby te dwie kule, które prawie pół wieku wcześniej rozerwały jego czaszkę, w tej chwili rozrywały ich własne serca.
Zaraz potem jednak otarli łzy i stanęli na baczność. Prowadzący ceremonię Carlos Montes, senator Partii Socjalistycznej, rozpoczął najważniejszy rytuał w zbiorowej pamięci chilijskiej lewicy.
Na jego słowa:

COMPAÑERO PRESIDENTE SALVADOR ALLENDE,

cała sala od razu odpowiedziała głośnym:

SIEMPRE PRESENTE!

Na tym właśnie polega trzecia wersja narracji o jego śmierci. Wersja, która mówi, że tak naprawdę nieważne, w jakich okolicznościach Salvador Allende zmarł. Ważne, że dalej żyje.

* * *

Zatarcie się granicy pomiędzy tym, co było, i tym, co jest, było pierwszą lekcją, którą wtedy, w 2018 roku, odebrałem, lądując w Chile. To był rok pod wieloma względami wyjątkowy. Z historycznego punktu widzenia naznaczony podwójnie: 45. rocznica zamachu stanu Augusta Pinocheta zbiegała się z 30. rocznicą demokratycznego plebiscytu, który Pinocheta odsunął od władzy. Był to też pierwszy rok drugiej kadencji Sebastiana Piñery, nowego–starego prezydenta, w pewnym sensie pełnego sprzeczności. Z jednej strony Piñera wywodził się z elit czasów dyktatury i nigdy tego specjalnie nie ukrywał, z drugiej – nie kontestował demokratycznego porządku ani posttransformacyjnego kompromisu, na którym opierały się ostatnie trzy dekady historii kraju. Choć od zmiany ustrojowego szyldu minęło sporo czasu, a o cudzie, jaki przez ten czas realizował się na chilijskiej ziemi, napisano wszędzie, również w Polsce, opasłe hagiograficzne tomy, to nic z tych rzeczy do przeszłości jednoznacznie nie należy. Nie pozostał w niej ani sam Pinochet, wtedy od 12 lat nieżyjący, ani moralna ocena jego prawicowych, zbudowanych na terrorze i represji rządów. Chilijska demokracja, zrodzona z ideologicznego konsensusu rozmaitych partii, które w gruncie rzeczy poza prodemokratycznym kursem niewiele łączyło, pozostawała wprawdzie stabilna, a kraj rzeczywiście piął się w rozmaitych rankingach rozwoju, dobrobytu i wzrostu gospodarczego. W rozrachunku życia codziennego niewiele to jednak znaczyło. Podział – na konserwatywną, bogatą, czasem nawet flirtującą z faszyzmem białą elitę, i masy z klasy ludowej, wierzące w to, że w Chile demokrację da się pożenić z każdym prądem lewicowym – przez trzy demokratyczne dekady nie zniknął. W pewien sposób zawsze istniał w chilijskim społeczeństwie, a Pinochet jedynie inteligentnie nim zagrał, wynosząc do poziomu egzystencjalnego zagrożenia dla przyszłości narodu. Teraz podział ten wydawał się jeszcze mocniejszy. Głównie dlatego, że na jego straży stał już nie tylko żołnierski karabin, ale przede wszystkim pieniądz – znacznie skuteczniejszy gwarant społecznego porządku.
W rozmowach o chilijskiej transformacji ustrojowej, nawet tych prowadzonych przez akademickich ekspertów, często pojawiają się klisze – o niedomkniętych drzwiach, nierozliczonej przeszłości, trumnach starych przywódców rządzących nową demokracją. Te klisze są dla Chilijczyków krzywdzące, gdyż redukują ich świat społeczny do roli jednego z wielu zimnowojennych pól bitewnych. Terytorium, na którym dobro walczyło ze złem, chociaż ocena, co było dobrem, a co złem, zależała akurat od miejsca, z którego na konflikt się patrzyło – a w niektórych przypadkach patrzy nawet do dzisiaj. Popularna opowieść o najnowszej historii Chile to najczęściej garść skrótów myślowych. Komunista Salvador Allende, będący na usługach Sowietów, chciał ze swojej ojczyzny zrobić drugą Kubę, na co nie pozwolił mu Augusto Pinochet, brutalny dyktator utuczony na amerykańskich pieniądzach. Z jednej strony patronat Fidela i Breżniewa, z drugiej uścisk dłoni Kissingera i błogosławieństwo Jana Pawła II. Przekleństwem Chile jest fakt, że wszystkie te etykietki są w jakimś stopniu prawdziwe. Oddają jednak co najwyżej wycinek rzeczywistości tego długiego i wąskiego kawałka ziemi, przyklejonego jak gąsienica do reszty latynoamerykańskiego lądu.
Chile, nie tylko na tle pozostałych krajów Ameryki Łacińskiej, zawsze było inne – z dobrymi i złymi tego konsekwencjami. Dla jednych w Chile świat miał swój początek, tak jak na słynnym szkicu urugwajskiego artysty Joaquína Torresa-Garcíi, przedstawiającym latynoamerykański kontynent odwrócony o 180° w stosunku do swojego tradycyjnego wizerunku kartograficznego. Inni widzieli w nim raczej przedmurze piekła, ziemię przeklętą. Luis Sepúlveda, jeden z wielu wybitnych pisarzy, których Chile dało światowej literaturze, a prywatnie przyjaciel, powiernik i ochroniarz Salvadora Allende, o swojej ojczyźnie pisał, że jest „krajem najbliższym końca świata”.
Z kolei Rebecca Solnit, amerykańska aktywistka i eseistka, jedna z twarzy współczesnej progresywnej rewolucji światopoglądowej w Stanach Zjednoczonych, umieszczała Chile w samym środku dziejowych wydarzeń. „Może to tu jest centrum świata” – pisała, gdy w 2004 roku 50 tysięcy demonstrantów wyszło na ulice Santiago, protestując przeciwko wizycie George’a W. Busha i jego planom utworzenia strefy wolnego handlu na Pacyfiku. W fakcie, że działo się to właśnie w Chile – kraju, który przeszedł od brutalnej dyktatury wojskowej do pełnoprawnej demokracji, a prześladowani niegdyś socjaliści potrafią się dziś w pokojowy sposób zmieniać u władzy z postpinochetowską neoliberalną prawicą – Solnit widziała nadzieję w mroku, przesłankę nadchodzącego lepszego jutra. Benedict Anderson, bodaj najwybitniejszy znawca nacjonalizmów, widział w Chile wyspę tak bardzo odseparowaną od reszty świata, że wszystkie zjawiska społeczne, które na niej istnieją, trzeba było importować z innych krajów – na czele z nacjonalizmem. Dlatego w chilijskiej ideologii narodowej pobrzmiewają zwrotki napisane przez Basków, Anglików, Irlandczyków i Niemców.
Wiele chilijskich procesów toczyło się także w innych krajach, tutaj jednak wszystko wyglądało ostrzej, mocniej, niestety też – bardziej krwawo. Ustanowiona przez Pinocheta dyktatura stała się globalnym symbolem prawicowej przemocy, niemal idealnie zorganizowanego państwowego aparatu terroru. Nawet jeśli nie wszyscy widzieli w niej uniwersalny symbol zła, bo dla niektórych była synonimem walki z komunizmem, mało kto kwestionował jej skrajnie represyjny charakter. Sam Pinochet to dziś wręcz archetyp dyktatora, często bezrefleksyjnie przywoływany przez współczesnych polityków w wygłaszanych publicznie naciąganych metaforach. Pod rękę z dyktaturą karabinu szła też zawsze dyktatura pieniądza, i również to w Chile przybrało formę wyraźniejszą niż gdziekolwiek indziej. Doktrynę ekonomiczną, która została tam wprowadzona pod koniec lat siedemdziesiątych i z niewielkimi tylko modyfikacjami obowiązuje do dziś, bez cienia przesady można by nazwać spełnionym snem Miltona Friedmana. W Chile po raz pierwszy w historii neoliberalizm przejął kontrolę nad całością stosunków społecznych, do tego stopnia, że dzisiaj o kraju tym mówi się właśnie jako o kolebce wolnorynkowego radykalizmu. Niewykluczone zresztą, że kolebka okaże się grobem – pod hasłem pochowania ideologii neoliberalnej mobilizowała się chilijska nowa lewica, napędzana gigantycznymi nierównościami i gniewem społecznym, wyrażonym dwoma miesiącami masowych protestów w październiku i listopadzie 2019 roku.
O wyjątkowości Chile pisało i mówiło wielu, listę chilijskich fenomenów można ciągnąć w nieskończoność. Zauważać unikatowe bogactwo krajobrazów i klimatów – od pustyń, przez wiecznie zaśnieżone szczyty Kordyliery, po pustkowia południa ciągnące się wzdłuż Autostrady Panamerykańskiej, aż do lodowatej Cieśniny Magellana. Rozwodzić się nad życiem kulturalnym, bo ten zaledwie kilkunastomilionowy, w sporej części niezamieszkały kraj, leżący na „marginesie wszystkiego”, wydał dwóch literackich noblistów – Pabla Nerudę i Gabrielę Mistral, a do tego Sepúlvedę, Isabel Allende, Roberta Bolaño, a z innych sztuk – chociażby laureata Oscara Pabla Larraína. Analizować architektonicznie i socjologicznie Costanera Center, gigantyczny biurowiec z galerią handlową górujący nad Santiago, najwyższy w całej Ameryce Łacińskiej. Łatwo uważać, że Chile jest jedyne w swoim rodzaju.
Przeszłość i teraźniejszość mieszały się tu ze sobą cały czas, również przez ostatnie trzy dekady. O starych rewolucjach nikt nie zapomniał, ale nie oznaczało to, że na nowe nie ma miejsca. Parafrazując ostatnie słowa Allende, lud nigdy nie przestał wierzyć w wizję sprawiedliwego społeczeństwa wolnych obywateli. Masowe protesty towarzyszyły tutejszej władzy rok w rok, kilkakrotnie doprowadzając prawie do jej obalenia. Nigdy jednak nie były tak potężne, nie miały takiej sprawczości jak te z 2019 roku. To był ostatni wielki zryw społeczny – również w skali świata – przed pandemią koronawirusa, która świat ten nagle zatrzymała, zamknęła w czterech ścianach. Wtedy Chile znów trafiło na czołówki zagranicznych gazet, choć ponownie relacje z tego kraju przedstawiały wydarzenia w wersji spłaszczonej. Slogan tamtych protestów: „To nie 30 pesos, to 30 lat”, nieco na wyrost interpretowany, stanowił próbę ostatecznego rozliczenia się chilijskiego społeczeństwa z przeszłością. W rzeczywistości owa rewolucja miała wielu ojców i wiele matek, a jeszcze więcej postulatów – spośród których większość nie dotyczyła wcale tematów takich jak powsadzanie za kratki mundurowych oprawców z czasów Pinocheta czy pozbawienie przywilejów finansowych ich rodzin.
Protestujący, liczeni w milionach, mieli żądania znacznie bardziej kompleksowe, ale przede wszystkim – aktualne. Teraźniejsze. Co więcej, wysuwali je pod adresem całej klasy politycznej, jak scena długa i szeroka. Opozycyjne zasługi czy dyktatorskie winy nie miały tutaj żadnego znaczenia. Chilijska ulica domagała się nowego świata, w całości zaprojektowanego przez siebie. Tamte protesty wyrażały chęć zerwania nie tylko z porządkiem posttransformacyjnym, ale ze wszystkim, co dotychczas kształtowało chilijską rzeczywistość polityczną. Dla uczestników tej fali mobilizacji przyszedł czas na zaprojektowanie kraju od nowa. Obok postulatów ekonomicznych, nawoływań do redystrybucji dóbr pojawiły się więc hasła ekologiczne, wezwania do poszanowania praw mniejszości seksualnych i etnicznych. Apele o zasypywanie – zamiast ciągłego powiększania – nierówności społecznych. Wymyślmy Chile w Chile, zamiast wiecznie kopiować obce idee, krzyczał tłum. Zróbmy to po swojemu. Wprowadźmy równą, realną demokrację, za udział w której nie trzeba płacić, dosłownie i w przenośni.
Nowe Chile rodzi się teraz, nie wiadomo do końca, jaki przyjmie kształt. Niemal wszyscy najwybitniejsi znawcy kontynentu latynoamerykańskiego, w tym Ryszard Kapuściński i Artur Domosławski, na różne sposoby formułowali popularną tezę o Ameryce Łacińskiej jako „laboratorium świata przyszłości”. Jeśli rzeczywiście mają rację, to Chile jest w tym laboratorium zdecydowanie najciekawszym stanowiskiem doświadczalnym.
Wbrew pozorom jednak przyszłość nie jest jedynym obszarem osi czasu, który swobodnie poddaje się ludzkiemu kształtowaniu. To samo można powiedzieć o tym, co już za nami, bo przeszłość nie istnieje. Przeszłość jest tym, co sami z niej uczynimy. Jest innym krajem albo wręcz krajem nam obcym. Inną przeszłość mamy w sobie jako jednostki, inną nosimy jako członkowie społeczności, w których żyjemy. Przeszłości te nierzadko pozostają ze sobą w konflikcie, czasem jednak mówią wspólnym głosem. Pamiętamy razem i osobno, a pomagają nam w tym rytuały, przedmioty, symbole. Dlatego lepiej niż o pamięci jako o zjawisku statystycznym mówić o pamiętaniu – procesie dynamicznym. I pisząc o konkretnych jego przykładach, nieustannie zadawać pytanie znane z tytułu książki brytyjskiego socjologa Paula Connertona: jak pamiętają społeczeństwa?
Jak pamięta Chile?

Rozdział 1

Kraj dla nielicznych

– Ja na twoim miejscu bym tam nie szła. Już na pewno nie po zmroku. To nie są bezpieczne okolice, a jeszcze Bóg jeden wie, kto na ten wiec przyjdzie. No, ale twoje ryzyko.
Doña Cristina, w której parterowym domku w Ñuñoa wynajmuję pokój na czas pobytu w Santiago, nie jest zachwycona moimi planami uczestnictwa w velatónie pod Stadionem Narodowym. Dziś wieczorem, 11 września, wciąż jeszcze chłodną późną wiosną, odbędzie się bodaj najważniejsza część obchodów 45. rocznicy zamachu stanu Augusta Pinocheta. Najważniejsza – bo zupełnie nieoficjalna. Politycy: ci rządzący, z prawicy, i ci opozycyjni, swoje przemówienia wygłosili już rano. Jedni zrobili to pod pomnikiem Salvadora Allende, inni w dawnej siedzibie Kongresu. Były wieńce, kwiaty, okrzyki, że jeszcze lewica nie umarła, a Allende jest siempre presente – zawsze obecny. Redaktorzy naczelni opublikowali swoje felietony, stacje telewizyjne wyemitowały filmy dokumentalne. Pod tym względem Chile nie różni się ani trochę od reszty świata.
Ulica jednak pamięta inaczej.
Pod bramami stadionu, cały czas używanego do celów sportowych, ale będącego jednocześnie oficjalnym miejscem pamięci, wyrażana będzie pamięć zupełnie inna niż ta w garniturze i pod krawatem. Tam do głosu dojdzie pamięć wernakularna – oddolna, ludowa, spontaniczna. Jej nośnikami nie są partyjne deklaracje czy szkolne podręczniki, a raczej osobiste fotografie, pamiątki, teksty piosenek, pocztówki wysyłane z emigracji. Odnosi się nierzadko do wydarzeń, których sami nie przeżyliśmy, które nigdy nie były naszym udziałem, ale dzięki życiu społecznemu odczuwane są przez nas na równi z własnymi wspomnieniami. Tego pamiętania pod stadionem będzie najwięcej.
Niemal równo 45 lat temu dyktatura zorganizowała tu tymczasowy obóz przesłuchań i tortur. W ciągu 48 godzin od zbombardowania La Monedy zwieziono na jego płytę 7 tysięcy osób, w tym ponad 300 obcokrajowców z kilkunastu różnych krajów. Wśród nich byli również dwaj Amerykanie – Charles Horman i Frank Teruggi. Pierwszy podróżował z żoną po całej Ameryce Łacińskiej, do Chile przywiodła go fascynacja rządem Allende i ludową rewolucją, o której chciał zrobić film dokumentalny. Drugi, student, należał do międzynarodowej młodzieżówki socjalistycznej. Po przyjeździe do Santiago obaj pisywali do lokalnych gazet, spotykali się z działaczami lewicy. Bez dwóch zdań obracali się w kręgu, który z punktu widzenia Białego Domu, rządzonego wówczas przez Nixona i Kissingera, wyglądał na jawnie komunistyczny.
Hormana i Teruggiego aresztowano w czasie jednej z pierwszych łapanek po przejęciu władzy przez Pinocheta. Trafili na stadion, skąd już nigdy nie wyszli. Ich ciała odnaleziono później w kostnicy, dokąd zwożono zwłoki tych, których nie dało się zidentyfikować. Historię Hormana na ekran przeniósł w 1982 roku Costa Gavras w filmie Missing. W Hollywood wyróżniono go czterema nominacjami do Oscara, w Cannes – Złotą Palmą, w Chile – cenzurą. Miejska legenda głosi, że gdy Pinochet dowiedział się o krytycznym filmie, który Amerykanie zrobili o jego reżimie, a potem zaczęli za niego przyjmować nagrody na całym świecie, wpadł w szał i zakazał wszelkich pokazów tego obrazu w Chile. Pomimo że ani jego nazwisko, ani nawet nazwa państwa w ciągu 122 minut filmowej opowieści nie padają ani razu.
Obóz istniał tu do początku 1974 roku. W tym czasie, według ustaleń historyków z Muzeum Pamięci i Praw Człowieka w Santiago i chilijskiego Czerwonego Krzyża, zwieziono do niego pomiędzy 40 a 50 tysięcy opozycjonistów aresztowanych bez procesu – niemal wyłącznie mężczyzn. Za dnia większość czasu spędzali, siedząc w kilkuosobowych grupkach na drewnianych ławkach odkrytych betonowych trybun. Pomiędzy rzędami regularnie przechadzali się żołnierze z długą bronią, niemal zawsze w towarzystwie cywila – innego, torturowanego już wcześniej więźnia albo konfidenta tajnych służb w strukturach zwolenników Allende. Zadaniem cywila było określenie, kto w danej grupie siedzących jest socjalistycznym działaczem. Wskazanego żołnierze zabierali z trybun do podziemi stadionu, gdzie w piwnicach i szatniach urządzono centrum tortur i przesłuchań.
Dzisiaj stadion jest punktem odniesienia dla całego narodu – jednym z niewielu w publicznej debacie o przeszłości Chile. Głównie dlatego, że w przeciwieństwie do pozostałych (i nieporównywalnie bardziej opresyjnych) tajnych więzień dyktatury, tutaj wszyscy więźniowie byli równi. Nie różnicowano ich jeszcze na ważniejszych i mniej ważnych, kobiety i mężczyzn, politycznych i uznanych za terrorystów. Wszyscy na trybunach znaleźli się w jednakowej sytuacji i ramię w ramię dzielili taki sam los.
To tu zaczął się terror Pinocheta, to tu zaraz po zamachu stanu mieszały się szok, strach, niepewność i niedowierzanie, że taka tragedia dzieje się w kraju o najsilniejszych na kontynencie tradycjach demokratycznych. To tu w pierwszych tygodniach dyktatury zamordowano według różnych szacunków od 300 do nawet ponad tysiąca osób. Archiwa historii mówionej chilijskich instytucji pełne są relacji o seriach z karabinów maszynowych, których odgłosy rozlegały się przez całą dobę w niemal równych, 45-minutowych odstępach. Ginęli tu nie tylko zasłużeni działacze, dorośli mężczyźni, ale też młodzież, czasem dzieciaki mające zaledwie 12–13 lat. Nie da się dokładnie stwierdzić, ile osób straciło tu życie, głównie dlatego, że dyktatura nie prowadziła żadnych rejestrów zatrzymań i aresztowań. Wielu więźniów zamordowano jako bezimiennych, ich ciał nigdy nie zidentyfikowano, zrzucając do masowych grobów lub prosto do oceanu z wojskowych helikopterów. Ciał nie miał też kto identyfikować, bo dyktatura nie odpowiadała na petycje rodzin o wydanie zwłok. Poszukujący swoich krewnych zgłaszali się na policję, ale ta odpowiadała im zawsze, że osoba o wskazanym przez nich nazwisku nie widnieje w rejestrach aresztowanych. DINA (Dirección Nacional de Inteligencia, Narodowa Dyrekcja Wywiadu), jak we wczesnych latach nazywała się tajna policja dyktatury, po swoich działaniach nie zostawiała śladu na papierze, sprawiając wrażenie, jakby opozycjoniści po prostu rozpływali się w powietrzu. Dlatego szybko zaczęli być nazywani desaparecidos – co na język polski można przetłumaczyć jako „zaginieni”, chociaż znacznie lepiej pasuje tu słowo „zniknięci”. Ich tragedia nie była spowodowana przypadkiem, zbiegiem okoliczności – tylko celowym działaniem opresyjnego reżimu, który ideologicznych przeciwników eliminował z niebywałą skutecznością. Przez 17 lat dyktatury Augusta Pinocheta „znikniętych” zostało 40 tysięcy osób.
Niektórych więźniów ze stadionu uwolniono po kilku tygodniach tortur i przesłuchań. Często jednak wcześniej czy później wpadali znów w ręce dyktatury, trafiając do innych więzień – Venda Sexy, Tejas Verdes, Villa Grimaldi, Londres 38. Wielu wywieziono stąd w ciągu kilku dni od zamachu, umieszczając w koloniach karnych i obozach pracy rozrzuconych po całym kraju – na północy, w pustynnym regionie Atacama, na południu – w chilijskiej Patagonii, a nawet na odosobnionych wyspach Oceanu Spokojnego. Większość przepadła bez śladu i chociażby z tego powodu ogólną liczbę 3 tysięcy ofiar śmiertelnych dyktatury Pinocheta powszechnie uznaje się za zaniżoną. Setek, być może nawet tysięcy innych śmierci udowodnić ani nawet udokumentować się dziś nie da.
Dla nich wszystkich – znanych i nieznanych z nazwiska osób, którym wydarzenia z 11 września 1973 roku i ich następstwa przerwały życie raz na zawsze, organizowany jest dziś wieczorem velatón. Bardzo popularny w krajach latynoskich obrzęd kommemoracyjny, wigilia światła, chwila oddania hołdu bliskim po zmroku, gdy świat żywych zaczyna się łączyć ze światem martwych. Pod bramami stadionu pojawią się dzisiaj tysiące osób, choć nikt ich liczyć nie będzie. Będą skandować hasła polityczne, wyśpiewywać rewolucyjne ballady, wsłuchiwać się w przemówienia. Albo po cichu, na uboczu oddawać hołd tym, których może nawet nie znali, ale o których pamiętają. Milczenie też jest formą pamiętania.
Doña Cristina odradza mi uczestnictwo w velatónie, bo sama rocznicy zamachu nie obchodzi. W jej przypadku to nie jest jednak ani forma osobistego przeżywania kolektywnej traumy, ani decyzja o zapomnieniu. Wobec pamięci ofiar tamtych czasów jest raczej obojętna, głównie dlatego, że według niej przewrót był potrzebny. Urodzona w klasie średniej, przez kilka miesięcy wspólnego mieszkania będzie regularnie karmić mnie opowieściami o dobrobycie, który krajowi przyniósł Pinochet na spółkę z Chicago Boys1, a który wyrósł na żyznej glebie przez lata nawożonej ciężką pracą tutejszych kupców, producentów, handlowców – słowem, chilijskiej burżuazji. Usłyszę od niej o solidnej edukacji, jaką otrzymała w prowadzonych przez zakonników szkołach, o sektorze finansowym rozsądnie zarządzanym przez braci Piñerów (starszego, głównego ekonomistę czasów Pinocheta, i młodszego, wtedy prezydenta) oraz inne złote dziecko chilijskiego neoliberalizmu, Hernána Alberto Büchiego. I przede wszystkim o terrorze, który siała „komunistyczna hołota” – jak niemal w każdej rozmowie ze mną określać będzie zwolenników rządu Allende.
– Doprowadzili nas wszystkich na skraj bankruc­twa – mówi, podając mi herbatę w swojej ciasnej kuchni. – Przez Allende w sklepach były takie pustki, że pół dnia spędzałam w kolejce po jednego kurczaka. Ta hołota terroryzowała sprzedawców, napadała na sklepy, zabierała jedzenie w imię jakichś bzdur, idei. Oni to nazywali sprawiedliwością, a dla mnie w tym żadnej sprawiedliwości nie ma. To zwykła kradzież była.
– I to wszystko jest wina Allende?
– A kogo innego? – oburza się tak, że filiżanka prawie wypada jej z rąk. Równowagę odzyskuje w ostatniej chwili. – Przecież to on ich namawiał, on nimi kierował. Nawkładał młodym do głów bzdury, oni go słuchali, bo na wszystko pozwalał. Długie włosy, wagary w szkole, obrażanie autorytetów, sprzeciw wobec tradycji. Kościoła też nienawidzili – wymienia jednym tchem najcięższe jej zdaniem grzechy ówczesnej lewicy.
– Ale czy naprawdę trzeba było to zastępować dyktaturą, która zamordowała parę tysięcy osób?
Ostrożnie, bo to jedna z naszych pierwszych rozmów, a w domu Cristiny mam spędzić co najmniej cztery miesiące. Muszę ważyć słowa, ponieważ przeprowadzka i szukanie nowej kwatery w Santiago niespecjalnie mi się uśmiecha. Również z powodów finansowych. Produkt krajowy brutto per capita jest w Chile o prawie tysiąc dolarów wyższy od polskiego, ale średnie miesięczne wynagrodzenie oscyluje w granicach 2800 zł, a koszty życia w Santiago są wyższe niż w Warszawie. Ma to bezpośrednie przełożenie na ceny wynajmu mieszkań i ogólnie – na nierówności społeczne. Mierzący je wskaźnik Giniego (im jego niższa wartość, tym równiejsze społeczeństwo) wynosi tu według danych Banku Światowego 44,9 – nieźle, jak na Amerykę Łacińską, ale słabo jak na cały świat. Dla porównania wynik Polski to 30,2.
– Po pierwsze: nie dyktatura, tylko rząd Pinocheta – poprawia mnie Cristina.
Tym samym sięga po jeden z ulubionych argumentów postpinochetowskiej prawicy, który charakter opresyjnego reżimu zmiękcza, dopisując mu popularną legitymizację. Dla Cristiny i innych apologetów rządów wojskowych fakt, że wszyscy sprawcy przewrotu nosili mundury, nie ma większego znaczenia. Działali na polecenie demokratycznie wybranego parlamentu, więc nie można zdaniem prawicy mówić o władzy Pinocheta jako władzy bezprawnej. Ale to argument co najmniej moralnie wątpliwy. O ile rzeczywiście kilka tygodni przed zamachem, w ostatnich dniach sierpnia 1973 roku ostatecznie rozpadł się sojusz Jedności Ludowej z chadekami w Kongresie, przez co Allende stracił w nim większość, to nikt Pinochetowi nie nakazał robienia przerwy w chilijskiej demokracji na 17 lat. Liderzy opozycji apelowali do wojska o coś zupełnie przeciwnego – ochronę porządku konstytucyjnego, który ich zdaniem przez Allende był nieustannie naruszany. Generał zresztą szybko wyrwał się spod patronatu swoich mocodawców, bo zaraz po przejęciu władzy zawiesił parlament, a potem zdelegalizował wszystkie partie polityczne. Najpierw wziął się za tych, których uznawał za marksistów, a więc za siedem największych ugrupowań popierających rząd Jedności Ludowej i Allende. Pozostałym, w tym chadekom, dał na chwilę nadzieję, mówiąc, że ich działalność tylko „zawiesza” do momentu, kiedy cała marksistowska konspiracja zostanie wyłapana. „Zawieszenie” potrwało jednak tak samo długo, jak rządy generała.
Jego zwolennicy do teraz lubią wywlekać fakt, że o ile Pinochet rządził metodami dyktatorskimi, o tyle nie wszystko w jego reżimie przeprowadzane było rękami wojskowych – co zdaniem wielu zwolenników dyktatury miało ją odróżniać od innych tego typu reżimów, zwłaszcza latynoamerykańskich. W „konstytucji wolności”, jak nazywano wprowadzoną przez dyktaturę ustawę zasadniczą z 1980 roku, Pinochet zapisał przecież datę przekazania władzy w ręce cywilnego prezydenta – zakładając przy tym oczywiście, że będzie to on sam. Prawdą jest też, że wiele fundamentów chilijskiej rzeczywistości politycznej, w tym tej wdrożonej po plebiscycie z 1988 roku i pierwszych wyborach demokratycznych rok później, wymyślili i wcielali w życie ludzie z armią niezwiązani – jak Büchi czy bracia Piñera.
Jednak w tym samym czasie, gdy panowie w garniturach spełniali w Chile sny Miltona Friedmana, gdzieś na obrzeżach Santiago funkcjonariusze nowego porządku, wśród których znajdowali się nierzadko zbiegli z III Rzeszy naziści, przypinali komuś elektrody do organów płciowych, bili pałkami na śmierć, straszyli gwałtami na członkach rodziny. I robili to w imię dyktatury – tej, na której czele stał, którą utrzymywał i którą osobiście kierował Augusto Pinochet.
– Ofiary były konieczne, zresztą i tak umarło mniej osób, niż gdyby rządzili nami komuniści od Allende – dodaje Cristina, niespokojnie popijając herbatę. Na jej pełnej zmarszczek, przyozdobionej silnym makijażem twarzy pojawiają się grymasy niezadowolenia. Kiwa głową na boki, jakby zdumiewały ją moja niezdolność zrozumienia postawy Pinocheta i brak zachwytu dla jego późniejszych zasług. – Oni kradli prywatne mienie, rozdawali je na lewo i prawo, chcieli tu zrobić drugą Kubę. Popatrz, synu, ja pracowałam w banku całe życie, wiem, co mówię. Gdyby nie Pinochet, cała gospodarka by się zawaliła. A czy naprawdę umarło przez niego tyle osób? Wątpię, żeby o wszystkim wiedział. Nie był w stanie przecież sam o wszystkim decydować, Chile to ogromny kraj, a jemu służyło wielu ludzi. To, że paru dewiantów trafiło się wśród wojskowych, nie było przecież jego winą.
Ten sam argument usłyszę jeszcze wielokrotnie: w Chile, ale również w Polsce, od osób usprawiedliwiających rządy Pinocheta w imię jego skutecznej walki z globalnym komunizmem. Że ofiary były konieczne, że wybierał mniejsze zło, a w ogóle to o wielu rzeczach nie wiedział, bo wiedzieć nie mógł – za dużo miał na głowie, zajęty był przecież ratowaniem cywilizacji przed „czerwoną zarazą”.
Refren o poświęceniu i niewiedzy pojawi się w tej opowieści jeszcze przynajmniej raz. Opis szlachetnego lidera, przywódcy o epokowym rozmiarze, który może i podjął kilka złych decyzji, ale powinien być z nich rozgrzeszony za zasługi w walce z komunizmem, jednocześnie nie ponosząc winy za wykroczenia swoich podwładnych, o których nic nie wiedział, wybrzmi jednakowo głośno i w Polsce, i w Chile, kiedy zacznę pytać o relacje pomiędzy Pinochetem i Janem Pawłem II.
Pomimo przestróg Cristiny decyduję się jednak na wieczorny spacer pod Stadion Narodowy. Od mojej kwatery to jakieś 25 minut na piechotę – sporo, jak na spacer po zmroku w nieznanym mieście, mało, jak na warunki Santiago, metropolii, w której mieszka jedna trzecia 19-milionowego społeczeństwa. Jeszcze w drzwiach właścicielka próbuje mnie odwieść od tego pomysłu, wyciągając z rękawa argument natury historycznej:
– Słuchaj, rób, jak chcesz, ale to naprawdę nie są jakoś szczególnie bezpieczne okolice. Obok naszego domu zamordowali Jaime Guzmána. Uważaj! – krzyczy z kuchni, jakby chciała zasugerować, że mogę podzielić los współtwórcy konstytucji z 1980 roku i założyciela UDI, Niezależnej Unii Demokratycznej, cywilnego skrzydła pinochetowskiej prawicy. Już po transformacji ustrojowej, 1 kwietnia 1991 roku wieczorem został zastrzelony przed bramą wschodniego kampusu Papieskiego Uniwersytetu Katolickiego, gdzie wykładał prawo konstytucyjne. Kampus zaczyna się dosłownie po drugiej stronie ulicy od domu Cristiny, z okien jej salonu widać zabytkowe wieże głównego budynku.
Pod bramę stadionu docieram chwilę przed ósmą wieczorem, kiedy formalnie ma się zacząć velatón. Na miejscu są już tłumy, a przy bramie ustawiona jest niewielka scena muzyczna. Wokół mnie powiewają wielkie proporce socjalistów i komunistów, ale przez kilka najbliższych godzin zobaczę tu insygnia wszystkich ugrupowań, które sprzeciwiały się dyktaturze. Będą więc również chadecy, zieloni, socjaldemokraci. Przy samej scenie powiewa szczególnie dużo flag Frontu Patriotycznego Manuela Rodrígueza, z karabinem pomalowanym w chilijskie barwy narodowe. Dostrzegam prawie tyle samo flag Mapuczów – pierwszych mieszkańców tych ziem, plemienia uważanego za niezwykle odważne, zdolne do poświęceń, które do perfekcji opanowało metody walki partyzanckiej. Zamieszkujący pierwotnie tereny dzisiejszej Argentyny i Chile, długo stawiali opór hiszpańskim konkwistadorom, którzy również z powodu uciążliwych walk z nimi podbój tej części świata zatrzymali mniej więcej na wysokości Santiago. Dalszy marsz na południe nie opłacał się im z powodu nieprzyjaznego klimatu, niekorzystnego ukształtowania terenu i właśnie Mapuczów, regularnie i z dużym powodzeniem atakujących hiszpańskie oddziały. Później, już po uzyskaniu niepodległości, Mapucze będą w Chile grupą społeczną najpierw kompletnie niewidoczną, potem – prześladowaną. Dyktatura pozamyka wielu z nich w obozach pracy, obawiając się, że z powodu niskiej pozycji społecznej mogliby stać się łatwym celem dla komunistycznych propagandystów. Po transformacji ich sytuacja wcale się nie poprawi – kolejne rządy będą odmawiać im prawa do edukacji w rodzimym języku mapudungun. Szczególnie brutalni będą wobec nich Carabineros de Chile. Członkowie tej formacji noszą długą broń, przypominając bardziej amerykańskie oddziały SWAT wykorzystywane do działań antyterrorystycznych niż zwykłe miejskie organy porządku.
Chilijscy carabineros znani są z łatwego sięgania po broń palną i regularnego używania nadmiernej siły, nie tylko wobec Mapuczów – choć akurat ci w starciach z organami ścigania są wyjątkowo bezsilni. MACEDA, internetowa baza danych dokumentująca przypadki przemocowych interwencji policji w konflikcie pomiędzy społecznościami Mapuczów i państwem chilijskim, zawiera ponad 2800 zgłoszeń dotyczących użycia przemocy od upadku dyktatury. Ich realna liczba może być jednak nawet kilkakrotnie wyższa, bo, podobnie jak w przypadku zaginięć i ofiar śmiertelnych z czasów rządów Pinocheta, oficjalnych i wiarygodnych statystyk państwo w tym zakresie nie prowadzi. Badacze z brytyjskiego Uniwersytetu w Yorku, którzy prowadzą rejestr MACEDA, opierają się na doniesieniach z prasy lokalnej, mediów społecznościowych i raportach przesyłanych przez lokalnych informatorów. Co ciekawe, media głównego nurtu często donoszą o znacznie wyższych wskaźnikach przestępczości wśród samych Mapuczów – powołując się najczęściej na informacje z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Rządowi centralnemu, również w czasach, gdy kierowali nim socjaliści, zależy bowiem na przedstawieniu obszarów zamieszkanych przez Mapuczów jako szczególnie niebezpiecznych, a ich samych – jako terrorystów gotowych do walki zbrojnej w imię swoich ideałów. Dlatego praktycznie każda interwencja policji wśród Mapuczów może przerodzić się w wielodniowe protesty, zwłaszcza na południu kraju, w regionach Biobío i Araucanía, gdzie pierwszych mieszkańców terytorium dzisiejszego Chile jest najwięcej.

1 Chicago Boys – grupa neoliberalnych ekonomistów, bliskich ideom Miltona Friedmana i innych przedstawicieli chicagowskiej szkoły ekonomicznej. W Chile kształcili się przede wszystkim na Papieskim Uniwersytecie Katolickim (Pontifícia Universidade Católica, PUC), choć wielu z nich studiowało również w Stanach Zjednoczonych, między innymi na Uniwersytecie Harvarda i Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych współtworzyli chilijski rząd, dzierżąc między innymi teki ministrów gospodarki i finansów. Stanowili środowisko prominentne w chilijskich kręgach władzy, aktywnie wspomagając poprzez narzędzia gospodarcze i fiskalne reżim Pinocheta. Jedni z ojców „chilijskiego cudu” (przyp. red.).

 
Wesprzyj nas