Oto historia Chin oraz ich starcia z Zachodem, począwszy od XIX wieku aż po kolejne stulecie, od dekretu cesarskiego zakazującego handlu opium aż po wybuch rewolucji.


Niemal stuletni konflikt objął swoim zasięgiem rozległe tereny od Hongkongu po Pekin i Wielki Mur, wstrząsnął w posadach pełnym egzotycznych splendorów Letnim Pałacem i Zakazanym Miastem, nie oszczędzając także zwykłych wiejskich osad.

W dramatyczne zmagania uwikłany jest cały wachlarz postaci: młoda, świeżo poślubiona wieśniaczka walcząca ze skostniałą tradycją swojego ludu, mandżurskie cesarzowe i wojownicy, wpływowi eunuchowie, fanatyczni tajpingowie i zbuntowani bokserzy, nieustraszeni chińscy piraci, artyści, konkubiny, łajdacy i bohaterowie, pełni dobrych intencji misjonarze oraz chciwi kupcy, zachodni dyplomaci i żołnierze.

Cesarstwo chwieje się w posadach, a fortuny powstają i upadają.

***

Niezrównany mistrz sagi historycznej powraca… Rutherfurd kreśli pełną rozmachu opowieść, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ożywia historię całego narodu, jego tradycje i ludzi, których ta historia dotyczyła.
NEWSWEEK

Wielkie brawa; otrzymujemy monumentalny, złożony i niezwykle wciągający obraz dziewiętnastowiecznych Chin.
THE TIMES

Edward Rutherfurd urodził się w angielskim Salisbury. Studiował w Cambridge i kalifornijskim Stanford. W 1983 roku porzucił pracę w branży wydawniczej, żeby osiąść w domu rodzinnym i poświęcić się pisaniu Sarum powieści historycznej obejmującej okres dziesięciu tysięcy lat, której akcja rozgrywa się w okolicach Stonehenge. Gdy książka ukazała się cztery lata później, od razu trafiła na listy światowych bestsellerów. Od tego czasu napisał kilka poczytnych powieści m.in. Paryż, Nowy Jork, Londyn, Rosja, Dublin i Irlandia.

Edward Rutherfurd
Chiny
Przekład: Aleksandra Wolnicka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 22 marca 2023
 
 


OD AUTORA
Chiny to przede wszyst­kim powieść, lecz jej akcja roz­grywa się na tle auten­tycz­nych wyda­rzeń.
Ile­kroć w tek­ście wystę­pują postaci histo­ryczne, ich opisy są wyłącz­nie moim dzie­łem i mam nadzieję, że zdo­ła­łem oddać im spra­wie­dli­wość. Jed­nak główni boha­te­ro­wie – han­dlarz, Char­lie Far­ley, bra­cia Odstoc­ko­wie, Nio, Shi-Rong, Mei-Ling, Lako­wany Pazno­kieć, pan Liu, pan Ma, Guanji, ich rodziny i przy­ja­ciele – są wytwo­rem mojej wyobraźni.
Mam ogromny dług wdzięcz­no­ści wobec nastę­pu­ją­cych auto­rów i naukow­ców, z któ­rych badań, doty­czą­cych nie­rzadko tek­stów źró­dło­wych, czer­pa­łem, pisząc tę książkę. Pra­gnę zatem podzię­ko­wać:
OGÓLNE WPRO­WA­DZE­NIE: Joh­nowi Keay­owi za nie­zwy­kle przy­stępne wpro­wa­dze­nie do histo­rii Chin; Caro­line Blun­den i Mar­kowi Elvi­nowi za wspa­niałe kom­pen­dium wie­dzy, jakim są ich Chiny, oraz Mari­nie War­ner za jej bogato ilu­stro­waną bio­gra­fię „Smo­czej Cesa­rzo­wej”.
PRACE NAUKOWE: Julii Lovell za histo­rię wojny opiu­mo­wej 1839 r.; Pete­rowi War­dowi Fay­owi za dodat­kowe infor­ma­cje o tej woj­nie i han­dlu opium oraz Zhang Yan­gwen za dane doty­czące sto­so­wa­nia opium w Chi­nach. Realia życia eunu­chów podaję za Jia Yin­ghua, na pod­sta­wie bio­gra­fii Sun Yaotinga, kon­ku­bin i służby – za Hsieh Bao Hua, a życia słu­żą­cego – na pod­sta­wie roz­mów Idy Pru­itt z Ning Lao T’ai-t’ai. W opi­sach krę­po­wa­nia stóp opie­ra­łem się na opra­co­wa­niach Doro­thy Ko. Za wpro­wa­dze­nie w zło­żoną kwe­stię histo­rii Man­dżu­rów dzię­kuję Mar­kowi C. Ellio­towi, a przede wszyst­kim Pameli Kyle Cros­sley, któ­rej sze­roko zakro­jone bada­nia trzech poko­leń jed­nej man­dżur­skiej rodziny pomo­gły mi wykre­ować cał­ko­wi­cie fik­cyjną rodzinę Guan­jiego. Infor­ma­cje o Pałacu Let­nim zaczerp­ną­łem od Guo Daiheng, Young-tsu Wonga, a zwłasz­cza z pracy Lil­lian M. Li poświę­co­nej Yuan­min­gy­uan. W swo­ich opi­sach cesar­skiego wymiaru spra­wie­dli­wo­ści oraz prawa doty­czącego tor­tur pole­ga­łem na zna­ko­mi­tej mono­gra­fii Nancy Park. Za infor­ma­cje na temat feng shui i opisy wsi połu­dnio­wo­chiń­skiej dzię­kuję Xia­oxin He i Junowi Luo, z któ­rych arty­kułu korzy­sta­łem. Pisząc o taj­pin­gach, się­ga­łem do badań Ste­phena R. Platta i Jona­thana Spence’a. Szcze­gólne podzię­ko­wa­nia należą się Dia­nie Pre­ston za jej chro­no­lo­giczną rela­cję z oblę­że­nia lega­cji pod­czas powsta­nia bok­se­rów, która oka­zała się dla mnie nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem mate­riału.
Pra­gnę szcze­gól­nie podzię­ko­wać Julii Lovell za jej mądre i nie­zwy­kle przy­datne wska­zówki, które pomo­gły mi obrać wła­ściwy kie­ru­nek w mojej pracy; dok­to­rowi Jame­sowi Gre­en­bau­mowi, Tess John­ston i Mai Tsao za poucza­jące roz­mowy; Sing Tsung-Ling i Han­gowi Liu za dokładną lek­turę brud­no­pi­sów mojej powie­ści pod kątem per­spek­tywy kul­tu­ro­wej oraz Lynn Zhao za grun­towną wery­fi­ka­cję całego manu­skryptu pod kątem histo­rycz­nym. Odpo­wie­dzial­ność za ewen­tu­alne błędy spada wyłącz­nie na mnie.
Słowa podzię­ko­wa­nia należą się Rod­ney­owi Paul­lowi, który z nie­zwy­kłą sta­ran­no­ścią i cier­pli­wo­ścią spo­rzą­dził zamiesz­czone tutaj mapy.
Raz jesz­cze dzię­kuję moim redak­to­rom, Wil­lia­mowi Tho­ma­sowi z Double­day i Oli­ve­rowi John­so­nowi z Hod­dera, nie tylko za stwo­rze­nie wspa­nia­łych warun­ków współ­pracy, ale także za ogromną życz­li­wość i cier­pli­wość oka­zy­waną mi pod­czas dłu­go­trwa­łego i tech­nicz­nie skom­pli­ko­wa­nego pro­cesu przy­go­to­wy­wa­nia pierw­szej wer­sji tej książki. Chciał­bym rów­nież podzię­ko­wać Micha­elowi Wind­so­rowi ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych i Alas­da­irowi Oli­ve­rowi z Wiel­kiej Bry­ta­nii za dwa jakże odmienne, lecz rów­nie zna­ko­mite pro­jekty okładki. Jestem też nie­zmier­nie wdzięczny zespo­łowi z Double­day w skła­dzie Khari Daw­kins, Maria Carella, Rita Madri­gal, Michael Gold­smith, Lau­ren Weber i Kathy Houri­gan.
Jak zawsze bar­dzo dzię­kuję Carze Jones i całej eki­pie z RCW.
Na koniec chciał­bym oczy­wi­ście podzię­ko­wać mojej agentce od trzy­dzie­stu sze­ściu lat, Gill Cole­ridge, wobec któ­rej mam olbrzymi dług wdzięcz­no­ści.

CZERWONE SŁOŃCE, ŻÓŁTA RZEKA

Sty­czeń 1839 roku

Począt­kowo nie sły­szał woła­nia za sobą. Czer­wone słońce pra­żyło mu twarz, gdy pędził przez śro­dek świata.
Czter­dzie­ści mil od świtu, a do prze­je­cha­nia jesz­cze kil­ka­set. I tak mało czasu – a może już wcale go nie miał? Któż to mógł wie­dzieć?
Wkrótce olbrzy­mia kula w kolo­rze fuk­sji skryje się za hory­zon­tem, zapad­nie melan­cho­lijny, liliowy zmierzch i trzeba będzie odpo­cząć. Potem o świ­cie znów ruszy w drogę, gnany tą samą myślą: czy zdoła dotrzeć do ojca, któ­rego tak kochał, i prze­pro­sić go, zanim będzie za późno? List od ciotki nie pozo­sta­wiał żad­nych wąt­pli­wo­ści: ojciec był umie­ra­jący.
– Panie Jiang! – dotarło do niego wresz­cie. – Jiang Shi-Rong! Zacze­kaj­cie!
Odwró­cił głowę. Na gościńcu samotny jeź­dziec poga­niał konia. Ośle­piony sło­necz­nym bla­skiem Jiang dopiero po chwili roz­po­znał w męż­czyź­nie Wonga, sługę pana Wena. O co mogło mu cho­dzić? Ścią­gnął cugle.
Wong – niski, tęgi, łysy czło­wie­czek pocho­dzący z połu­dnia – pro­wa­dził gospo­dar­stwo uczo­nego starca, który darzył go bez­gra­nicz­nym zaufa­niem. Gdy tylko Jiang tam zawi­tał, Wong od razu wziął go pod swoje skrzy­dła. Teraz był cały zlany potem. Musiał gnać niczym cesar­ski posła­niec, żeby mnie dogo­nić – pomy­ślał mło­dzie­niec.
– Coś złego z panem Wenem? – spy­tał zanie­po­ko­jony.
– Nie, nie. Prosi jed­nak, aby­ście natych­miast wra­cali do Pekinu.
– Teraz? – Na twa­rzy Jianga odma­lo­wała się kon­ster­na­cja. – Ale mój ojciec umiera. Muszę do niego jechać.
– Sły­sze­li­ście o szla­chet­nym panu Linie?
– Natu­ral­nie. – Cały Pekin mówił o nie­zna­nym wcze­śniej nikomu skrom­nym urzęd­niku, który zro­bił tak duże wra­że­nie na cesa­rzu, że ten powie­rzył mu misję nie­zwy­kłej wagi.
– Chce was nie­zwłocz­nie widzieć.
– Mnie? – Prze­cież Jiang był nikim, gorzej – był nic nie­zna­czą­cym nie­udacz­ni­kiem.
– Pan Wen napi­sał o was szla­chet­nemu panu Linowi. Znają się, bo stu­dio­wali razem. Pan Wen nic wam nie wspo­mi­nał, żeby nie robić wam nie­po­trzeb­nie nadziei. Szla­chetny pan Lin długo nie odpi­sy­wał… – Wong zro­bił smutną minę. – Lecz dzi­siej­szego ranka, zaraz po waszym wyjeź­dzie, pan Wen otrzy­mał wia­do­mość. Moż­liwe, że szla­chetny pan Lin przyj­mie was na służbę, ale naj­pierw musi się z wami spo­tkać. Pan Wen przy­ka­zał mi gnać na zła­ma­nie karku i was zawró­cić. – Zna­cząco popa­trzył na mło­dzieńca. – To dla was ogromna szansa, Jiang Shi-Rong – dodał cicho. – Jeżeli szla­chet­nemu panu Linowi powie­dzie się jego misja, a wy mu w tym pomo­że­cie, usły­szy o was sam cesarz. For­tuna znowu zacznie wam sprzy­jać. Cie­szę się waszym szczę­ściem. – Skło­nił się lekko dla pod­kre­śle­nia przy­szłego sta­tusu mło­dzieńca.
– Ale mój ojciec…
– Może już nie żyje. Tego nikt nie wie.
– A jeśli żyje? – Mło­dzie­niec odwró­cił wzrok; jego obli­cze wyra­żało czy­stą roz­pacz. – Powi­nie­nem był poje­chać do niego wcze­śniej – wyszep­tał sam do sie­bie. – Ale za bar­dzo się wsty­dzi­łem. – Ponow­nie zwró­cił się do Wonga: – Jeśli teraz zawrócę, stracę trzy dni. Może nawet wię­cej.
– Jeżeli chce­cie coś w życiu osią­gnąć, musi­cie zary­zy­ko­wać. Pan Wen uważa, że wasz ojciec z pew­no­ścią chciałby, aby­ście spo­tkali się ze szla­chet­nym panem Linem. – Posła­niec zawa­hał się. – Pan Wen poin­for­mo­wał go, że mówi­cie po kan­toń­sku. To prze­ma­wia na waszą korzyść ze względu na cha­rak­ter misji.
Shi-Rong nie odpo­wie­dział. Oby­dwaj wie­dzieli, że to wła­śnie Won­gowi zawdzię­cza zna­jo­mość jego ojczy­stego dia­lektu kan­toń­skiego. Począt­kowo mło­dego man­da­ryna bawiło przy­swa­ja­nie sobie od sługi potocz­nych wyra­żeń, wkrótce jed­nak odkrył, że kan­toń­ski to pra­wie inny język. Był bar­dziej tonalny niż man­da­ryń­ski, lecz mło­dzie­niec miał dobre ucho i po upły­wie roku czy dwóch lat, dzięki codzien­nym poga­węd­kom z Won­giem, mówił już na tyle dobrze, aby móc się poro­zu­mieć. Jego ojciec, mający złe zda­nie o ludziach z połu­dnia, uśmiech­nął się iro­nicz­nie na wieść o tym osią­gnię­ciu, po czym przy­znał: „Kto wie, pew­nego dnia to może ci się przy­dać”. Pan Wen radził mu jed­nak: „Nie gardź kan­toń­ską mową, chłop­cze. Znaj­dziesz w niej wiele sta­ro­daw­nych słów, od dawna nie­uży­wa­nych w języku man­da­ryń­skim, któ­rym się posłu­gu­jemy”.
Wong wpa­try­wał się w niego z napię­ciem.
– Pan Wen mówi, że druga taka oka­zja może się wam nie tra­fić – rzekł.
Jiang Shi-Rong spoj­rzał w czer­wień słońca i zroz­pa­czony pokrę­cił głową.
– Wiem – odparł cicho.
Przez chwilę żaden z nich się nie poru­szył. Potem, z cięż­kim ser­cem, mło­dzie­niec popę­dził konia gościń­cem z powro­tem do Pekinu.

* * *

U schyłku tej samej nocy, pięć­set mil dalej, w przy­brzeż­nej kra­inie na zachód od portu zna­nego wów­czas resz­cie świata jako Kan­ton, znad Morza Połu­dnio­wo­chiń­skiego nad­cią­gnęła mgła, spo­wi­ja­jąc wszystko nie­prze­nik­nioną bielą.
Dziew­czyna pode­szła do furtki pro­wa­dzą­cej na dzie­dzi­niec i sądząc, że jest sama, wyj­rzała na zewnątrz.
Pomimo poran­nej mgły wyczu­wała obec­ność słońca świe­cą­cego gdzieś za tą białą zasłoną, jed­nak wciąż nie mogła dostrzec brzegu stawu odda­lo­nego od niej zale­d­wie o trzy­dzie­ści kro­ków ani roz­chwia­nego drew­nia­nego mostka, z któ­rego jej teść, pan Lung, lubił oglą­dać peł­nię księ­życa i roz­ko­szo­wać się myślą, że jest wła­ści­cie­lem stawu oraz naj­bo­gat­szym miesz­kań­cem w wio­sce.
Dziew­czyna nasłu­chi­wała w wil­got­nym powie­trzu. Cza­sem dobie­gał ją cichy chlu­pot, gdy jedna z kaczek zanu­rzała głowę w wodzie, po czym się otrzą­sała, lecz poza tym pano­wała cisza.
– Mei-Ling. – Po jej pra­wej stro­nie roz­le­gło się syk­nię­cie.
Zmarsz­czyła brwi. Z tru­dem roz­róż­niała zarysy bam­bu­so­wych zaro­śli przy ścieżce. Ostroż­nie zro­biła krok w ich stronę.
– Kto tam jest?
– To ja, Nio. – Obok bam­busa zama­ja­czyła postać i pode­szła do niej.
– Bra­ciszku! – Dziew­czyna się roz­pro­mie­niła. Cho­ciaż wiele lat nie widziała Nio, pozna­łaby go wszę­dzie. Jego nos i poli­czek na­dal zdo­biła ta sama cha­rak­te­ry­styczna bli­zna.
Nie był jej rodzo­nym bra­tem. W zasa­dzie można by powie­dzieć, że żaden z niego krewny; pocho­dził z rodziny jej babki od strony matki, która była z ludu Hakka. Po tym, jak matka i sio­stry Nio umarły pod­czas zarazy, ojciec oddał go na dwa lata pod opiekę rodzi­ców Mei-Ling, a gdy ponow­nie się oże­nił, wziął chło­paka do sie­bie.
W isto­cie nazy­wał się Niu, ale w dia­lek­cie jego rodzin­nej wio­ski brzmiało to bar­dziej jak Niok, cho­ciaż „k” było nie­mal nie­sły­szalne. Mei-Ling wybrała kom­pro­mis: wymy­śliła imię Nio, z krót­kim „o”, i tak już zostało.
Na długo przed jego powro­tem do domu ojca Mei-Ling uznała Nio za swo­jego brata i była mu odtąd Star­szą Sio­strą.
– Kiedy przy­je­cha­łeś? – szep­nęła.
– Przed dwoma dniami. Przy­sze­dłem cię odwie­dzić, ale twoja teściowa zabro­niła mi się tu poka­zy­wać. Póź­niej wybrała się jesz­cze do two­ich rodzi­ców i przy­ka­zała im, żeby mnie do cie­bie nie dopusz­czali.
– Dla­czego tak postą­piła?
Choć pięt­na­sto­letni Nio był od niej tylko o rok młod­szy, Mei-Ling uwa­żała, że na­dal wygląda dzie­cin­nie. Przez dłuż­szą chwilę wbi­jał wzrok w zie­mię, po czym w końcu wyznał: – Mogło jej cho­dzić o coś, co powie­dzia­łem.
– Skąd się tu wzią­łeś, bra­ciszku?
– Ucie­kłem. – Uśmiech­nął się, jakby to był powód do dumy.
– Och, Nio… – Zamie­rzała go dokład­nie wypy­tać, lecz gestem dał jej znak, że ktoś ich obser­wuje zza furtki za jej ple­cami.
– Cze­kaj na mnie jutro rano przy wjeź­dzie do wio­ski – rzu­ciła prędko. – Posta­ram się przyjść o świ­cie. Jeżeli mi się nie uda, spró­buję kolej­nego dnia. A teraz zmy­kaj. Szybko!
Odwró­ciła się, dopiero gdy Nio znikł za zaro­ślami bam­busa.
Przy furtce stała młoda kobieta o owal­nej twa­rzy. Wierzba była jej szwa­gierką. Zwra­cały się do sie­bie „sio­stro”, lecz na tym koń­czyła się ich zaży­łość.
Nosiła imię na cześć peł­nego gra­cji drzewa, jed­nak bez wyj­ścio­wego stroju i sta­ran­nego maki­jażu ucho­dziła za dość prze­ciętną. Uro­dziła się w sąsied­nim okręgu w rodzi­nie zamoż­nych wie­śnia­ków nazwi­skiem Wan i cho­ciaż poślu­biła star­szego syna pana Lunga, miesz­kańcy osady na­dal tytu­ło­wali ją grzecz­no­ściowo „panią Wan”, jak to było w zwy­czaju. Ze względu na wyż­szy sta­tus spo­łeczny rodziny Wan stopy Wierzby były w dzie­ciń­stwie krę­po­wane i teraz cho­dziła ona, mod­nie dro­biąc, co odróż­niało ją od bied­nych wie­śnia­czek pokroju Mei-Ling, któ­rej rodzina ciężko pra­co­wała w polu.
Wierzba była od niej nieco wyż­sza i poru­szała się, jak przy­stało damie, w lek­kim, dys­tyn­go­wa­nym pół­u­kło­nie. Niziutka Mei-Ling cho­dziła wypro­sto­wana na swo­ich nie­zde­for­mo­wa­nych sto­pach, jak wiej­ska dziew­czyna, którą była. Od maleń­ko­ści uwa­żano ją za naj­ład­niej­szą dziew­czynę w osa­dzie; gdyby jej rodzice nie byli tacy biedni, być może rów­nież krę­po­wa­liby jej stopy, ubie­rali ją w piękne stroje, a w końcu sprze­dali kup­cowi z jed­nego z oko­licz­nych mia­ste­czek jako młod­szą żonę albo kon­ku­binę. Lecz pomimo nie­zwy­kłej urody Mei-Ling nikt by się nie spo­dzie­wał, że poślubi syna boga­tego pana Lunga.
Więk­szość ludzi uwa­żała zresztą ich mał­żeń­stwo za skan­dal. Teściowa Mei-Ling była wście­kła.
Te dwie młode kobiety róż­niło coś jesz­cze: Wierzba zdą­żyła dać już swo­jemu mężowi jedno dziecko, choć – ku nie­za­do­wo­le­niu teściów – była to tylko dziew­czynka. Na szczę­ście szwa­gierka znów była w pią­tym mie­siącu ciąży.
W dro­dze powrot­nej na główny dzie­dzi­niec domu Lun­gów Wierzba spoj­rzała prze­cią­gle na Mei-Ling.
– Wiem, kto to był.
– Czyżby?
– Twój kuzyn, Nio. Sły­sza­łam o nim. Nazy­wasz go Bra­cisz­kiem. – Powoli ski­nęła głową. – Wszy­scy w domu wie­dzą, że jest w wio­sce, ale zabro­niono nam ci o tym mówić.
– Mojemu mężowi także?
– Chciał ci powie­dzieć, ale bał się, że zechcesz zoba­czyć się z Nio i będziesz miała z tego powodu kło­poty. Pró­bo­wał cię chro­nić. To wszystko.
– Powiesz matce?
– Możesz mi zaufać, sio­stro.
Na dzie­dzińcu rosło drzewko poma­rań­czowe. Wierzba przy­sta­nęła pod nim.
– Nie pró­buj się z nim spo­tkać, sio­stro. Jeśli matka się dowie, to cię wychłosz­cze. Albo zrobi coś jesz­cze gor­szego.

* * *

W Kal­ku­cie było wcze­sne popo­łu­dnie, gdy wio­ząca dwóch mło­dych Angli­ków jed­no­konna dorożka prze­mie­rzała ele­gancką pod­miej­ską dziel­nicę Chow­rin­ghee. Żalu­zje w oknie pojazdu były opusz­czone dla ochrony przed ostrym świa­tłem; cho­ciaż w Indiach trwała pora chłodna, i tak było tam sło­necz­niej i upal­niej niż przez więk­szość bry­tyj­skiego lata.
Char­lie Far­ley był pogod­nym czło­wie­kiem. Wystar­cza­jąco wysoki, aby jego wzrost budził respekt pod­czas gry w kry­kieta, w któ­rej zresztą bry­lo­wał, miał zaokrą­gloną twarz, która robiła się coraz okrą­glej­sza, w miarę jak jego jasne włosy coraz bar­dziej się prze­rze­dzały. „Jesz­cze cał­kiem nie wyły­sia­łem – zwykł żar­to­wać – ale w porze her­baty będę już łysy jak kolano”. Ukryte za oku­la­rami jasno­błę­kitne oczy miały przy­ja­zny, choć w żad­nym wypadku nie naiwny wyraz. W życiu, tak jak w kry­kie­cie, Char­lie zawsze grał fair.
Jego przy­ja­ciel, John Tra­der, był nieco wyż­szy, szczu­pły i cał­kiem przy­stojny, o wło­sach barwy czar­nych oli­wek, lecz w jego kobal­to­wych oczach nie widać było szczę­ścia.
– To naprawdę fatalny pomysł – stwier­dził ponuro.
– Non­sens, John – odparł Char­lie Far­ley. – Powie­dzia­łem puł­kow­ni­kowi, że oca­li­łeś mi życie. Potrak­tuje cię z naj­więk­szą uprzej­mo­ścią. – Kilka minut póź­niej koła dorożki zachrzę­ściły na krót­kim żwi­ro­wym pod­jeź­dzie. – Oddamy jesz­cze te listy mojej ciotce Har­riet i ruszamy w dal­szą drogę. Spró­buj wyglą­dać na zado­wo­lo­nego.
Dom jego ciotki był typo­wym par­te­ro­wym budyn­kiem kolo­nial­nym – z tych porząd­niej­szych – z werandą od frontu i od tyłu oraz sze­ro­kim oka­pem dacho­wym pod­trzy­my­wa­nym przez poma­lo­wane na biało masywne kolumny. Z prze­stron­nego holu głów­nego wcho­dziło się do pro­sto urzą­dzo­nego, acz ele­ganc­kiego salonu oraz jadalni; oba pomiesz­cze­nia ume­blo­wano w stylu angiel­skim. Ledwo dwaj męż­czyźni dotarli do drzwi, jak spod ziemi wyro­śli przed nimi hin­du­scy słu­żący w nie­ska­la­nej bieli.
Ciotka Har­riet musiała sły­szeć nad­jeż­dża­jący powóz, bo cze­kała już na nich w holu. Char­lie szcze­rze ją kochał. Podob­nie jak jej sio­stra, a jego matka, zacho­wała zło­ci­ste mło­dzień­cze loki, miała też nie­bie­skie oczy o szcze­rym wej­rze­niu. Wraz z mężem przyj­mo­wała każ­dego przy­by­sza do bry­tyj­skiej Kal­kuty z nie­wy­mu­szoną gościn­no­ścią, będącą zna­kiem roz­po­znaw­czym kup­ców na stałe miesz­ka­ją­cych w kolo­niach.
– Ty tutaj, Char­lie? – zdu­miała się. – Nie powin­ni­ście być teraz w pracy, dro­dzy chłopcy?
– Pra­co­wa­li­śmy, cio­ciu Har­riet – odparł – ale rano przy­szły listy z Anglii, w tym jeden do cie­bie od matki, więc pomy­śla­łem, że od razu ci go dostar­czę.
Ciotka się uśmiech­nęła.
– Przy­pusz­czam, że chęt­nie byście coś zje­dli?
– Wręcz prze­ciw­nie. Nie możemy zostać dłu­żej. Jemy dziś lunch z puł­kow­ni­kiem Lomon­dem.
– Z puł­kow­ni­kiem Lomon­dem? Co za zaszczyt!
– Tak się składa, że ojciec cho­dził z nim do szkoły – wyja­śnił Char­lie. – Udało mi się zdo­być zapro­sze­nie na lunch z nim w jego klu­bie. Chcia­łem, żeby John zoba­czył to miej­sce i tro­chę się roze­rwał.
– Wobec tego nie zwle­kaj­cie, chłopcy – odrze­kła ciotka. – Puł­kow­nik Lomond nie powi­nien na was cze­kać.
– Już nas nie ma – rzu­cił Char­lie na odchod­nym.

* * *

Przy­szedł czas na męską roz­mowę, a skoro mieli przed sobą jesz­cze dzie­sięć minut jazdy sam na sam w dorożce, Char­lie posta­no­wił sko­rzy­stać z oka­zji.
– Wiesz, na czym polega twój kło­pot, Tra­der?
– Mów. – Tra­der zdo­był się na słaby uśmiech.
– Dobry z cie­bie przy­ja­ciel i powie­rzył­bym ci wła­sne życie, ale jesteś okrop­nie humo­rza­sty. Choćby i dzi­siaj. Wystar­czy, żebyś patrzył i dobrze się bawił.
– Wiem.
– To nie wszystko. Sęk w tym, że ciężko cię zado­wo­lić. Bez względu na to, ile byś miał, zawsze pra­gniesz cze­goś wię­cej.
– Moż­liwe.
– Oczy­wi­ście wiem, że mia­łeś paskud­nego pecha być sie­rotą. Ale to prze­cież nie koniec świata. Skoń­czy­łeś porządną szkołę. Dostał ci się w spadku zacny mają­te­czek. Masz we mnie odda­nego przy­ja­ciela. Pra­cu­jemy razem w Rat­trays, u jed­nego z naj­lep­szych pośred­ni­ków w Indiach. I cho­ciaż ty chyba w to nie wie­rzysz, cał­kiem przy­stojny z cie­bie drań. Połowa pań w Kal­ku­cie się w tobie kocha. Czego chcieć wię­cej?
– Sam nie wiem, Char­lie – odparł jego przy­ja­ciel. – Opo­wiedz mi o tym puł­kow­niku Lomon­dzie, z któ­rym się spo­ty­kamy. Ma jakąś rodzinę?
– Żonę. Zda­rza mi się ją odwie­dzać; uprzej­mość zobo­wią­zuje i tak dalej. Wytworna dama. Ich syn, tro­chę star­szy od nas, służy w armii. Mają też córkę. Raz czy dwa widzia­łem ją u nich w domu. Cał­kiem przy­jemna. – Char­lie się uśmiech­nął. – Ale zacho­wuję sto­sowny dystans. Puł­kow­nik nie byłby zado­wo­lony, gdy­bym zanadto się z nią zaprzy­jaź­nił.
– Bo sam jest ary­sto­kratą.
– Ze sta­rego szkoc­kiego rodu. Star­szy brat włada rodzin­nym zam­kiem. Wiesz, co mam na myśli?
– A my jeste­śmy kup­cami, Char­lie. Han­dla­rzami, nie­god­nymi czy­ścić mu buty.
– Trak­tuje mnie cał­kiem przy­zwo­icie.
– Tylko dla­tego, że cho­dził do szkoły z twoim ojcem. – Ciem­no­włosy mło­dzie­niec zamilkł, a gdy przy­ja­ciel mil­czał, pod­jął: – Wiesz, co mnie iry­tuje, Char­lie?
– Co?
– Że tacy jak Lomond mają nas za nic, bo jeste­śmy przed­się­bior­cami. A czymże jest impe­rium bry­tyj­skie, jeśli nie olbrzy­mim przed­się­bior­stwem han­dlo­wym? Zawsze nim było. Kto rzą­dzi w Indiach? Kom­pa­nia Wschod­nio­in­dyj­ska. Kto włada tam­tej­szą armią? Kom­pa­nia Wschod­nio­in­dyj­ska. Choć nie­ofi­cjal­nie, kom­pa­nia pełni w zasa­dzie funk­cję bry­tyj­skiego rządu, a więk­szość han­dlu jest w rękach nie­za­leż­nych kup­ców, takich jak my. Jed­nak fakty są takie, że głów­nym zada­niem armii, któ­rej ofi­ce­rami są puł­kow­nik Lomond i do niego podobni, głów­nym powo­dem jej ist­nie­nia jest ochrona han­dlu. Czyli cie­bie i mnie. Bez kup­ców nie byłoby woj­ska.
– Chyba mu tego nie powiesz, co? – zanie­po­koił się Char­lie.
– Nie­wy­klu­czone. – Tra­der spoj­rzał na niego ponuro, lecz zaraz się uśmiech­nął. – Nie oba­wiaj się.
Char­lie ścią­gnął wargi, pokrę­cił głową i pod­jął prze­rwany temat.
– Dla­czego nie możesz po pro­stu prze­strze­gać reguł tej gry, John? Zwa­żyw­szy na sytu­ację, obaj mie­li­śmy sporo szczę­ścia. Mój ojciec przez całe życie pra­co­wał dla Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej i na koniec doro­bił się spo­rego majątku. Ma wielki dom w Bath i gene­rała majora za sąsiada. Świetny chłop, grywa z ojcem w karty.
– Los nie do pogar­dze­nia, Char­lie, doprawdy.
– Gdy­bym jed­nak chciał osią­gnąć wię­cej niż on, zasada jest pro­sta: może mi się poszczę­ści w Rat­trays i uzbie­ram dość, żeby zaku­pić posia­dłość, zostać zie­mia­ni­nem i dżen­tel­me­nem. Wielu ludzi tak robi. Mój syn mógłby się dostać do dobrego regi­mentu i zostać ofi­ce­rem rów­nym stop­niem któ­re­muś z Lomon­dów. – Far­ley z powagą spoj­rzał na przy­ja­ciela. – Tak wła­śnie wygląda wspi­naczka po dra­bi­nie spo­łecz­nej, Tra­der, jeśli cię to inte­re­suje.
– Zaj­muje mnó­stwo czasu.
– Zale­d­wie kilka poko­leń. Wiesz, jak mówią… – Char­lie Far­ley odchy­lił się z uśmie­chem na opar­cie sie­dze­nia. – Szla­chec­two to tylko kwe­stia dat.
Prze­kra­cza­jąc surowy por­tal Ben­gal­skiego Klubu Woj­sko­wego, John Tra­der poczuł, że na powrót ogar­nia go przy­gnę­bie­nie. Po pierw­sze, w czar­nym sur­du­cie, odpo­wied­nim raczej na chłod­niej­szy bry­tyj­ski kli­mat, jed­nak wyma­ga­nym jako strój obo­wiąz­kowy w tym klu­bie, było mu nie­zno­śnie gorąco. Po dru­gie, cho­dziło o samo miej­sce; Bry­tyj­czycy ofi­cjal­nie nie rzą­dzili jesz­cze w Indiach, byli jed­nak panami Ben­galu, co było widoczne na każ­dym kroku w naj­więk­szym tutej­szym mie­ście, Kal­ku­cie, na torze wyści­gów kon­nych, polu gol­fo­wym, a naj­bar­dziej na bul­wa­rze, przy któ­rym monu­men­talna, kla­sy­cy­styczna fasada Ben­gal­skiego Klubu Woj­sko­wego w całym swoim kolo­nial­nym maje­sta­cie spo­glą­dała z góry na prze­chod­niów.
Wśród nich byli natu­ral­nie Hin­dusi i Anglo-Indusi, ale także oby­wa­tele bry­tyj­scy: kupcy, han­dla­rze, przed­sta­wi­ciele klasy śred­niej i pra­cu­ją­cej, to jest wszy­scy ci, któ­rzy nie wła­dali, tylko ciężko pra­co­wali.
Człon­ko­wie Ben­gal­skiego Klubu Woj­sko­wego byli bowiem wład­cami. Ofi­ce­rami, sędziami, admi­ni­stra­to­rami impe­rium bry­tyj­skiego, spad­ko­bier­cami cesa­rzy Rzymu – a przy­naj­mniej sami tak sie­bie postrze­gali. Niczym rzym­scy sena­to­ro­wie, będący dla nich nie­do­ści­głym wzo­rem, owi wojow­nicy i posia­da­cze ziem­scy gar­dzili wszyst­kimi żyją­cymi z han­dlu, a zwłasz­cza kup­cami.
Puł­kow­nik Lomond cze­kał już w prze­stron­nym lobby o ścia­nach zawie­szo­nych obra­zami, z któ­rych gene­ra­ło­wie i mężo­wie stanu zda­wali się łypać potę­pia­jąco na Johna. Zaraz też zapro­wa­dzono ich do jadalni.
Biały lniany obrus był wykroch­ma­lony i sztywny jak deska. Geo­r­giań­skie sre­bra, zastawa Wedgwo­oda, cięż­kie krysz­tały, na począ­tek: sherry i zupa. Pomimo mody na fran­cu­ską kuch­nię puł­kow­nik nie był jej ama­to­rem, podano więc porządny kawał woło­winy z kapu­stą i ziem­nia­kami upra­wia­nymi na miej­scu w zakła­da­nych przez Bry­tyj­czy­ków ogro­dach warzyw­nych. Do tego dosko­nałe wino. Krótko mówiąc, można by pomy­śleć, że sie­dzą w klu­bie w samym sercu Lon­dynu.
Puł­kow­nik Lomond wło­żył tego dnia mun­dur, twa­rzową czer­woną kurtkę i czarne spodnie. Wysoki i szczu­pły, miał prze­rze­dzone, lecz wciąż ciemne włosy. Brwi o unie­sio­nych koń­cach nada­wały mu wygląd szla­chet­nego jastrzę­bia; wypisz wyma­luj wódz szkoc­kiego klanu.
Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że bar­dzo się stara oka­zy­wać życz­li­wość mło­demu Far­ley­owi: zwra­cał się do niego „mój chłop­cze”, a o miesz­ka­ją­cym obec­nie w Bath panu Far­leyu senio­rze mówił „twój drogi ojciec”.
– Otrzy­ma­łem list od twego dro­giego ojca. Pisze w nim, że nie­da­leko mieszka stary gene­rał Fro­bi­sher.
– Zna go pan, sir?
– Ow­szem. Zna­ko­mity myśliwy. Polo­wał na grubą zwie­rzynę.
– Tygrysy?
– Natu­ral­nie. Gdy pierw­szy raz tu przy­je­chał, wypra­wiano się na nie jesz­cze pie­szo. Nie to, co te dzi­siej­sze eska­pady na sło­niach. – Przy­chyl­nie ski­nął Char­liemu głową.
Co takiego miał w sobie Char­lie Far­ley, że puł­kow­nik Lomond darzył go sym­pa­tią? Po czę­ści, podob­nie jak jego ojciec, zawdzię­czał to oczy­wi­ście swo­jej pogod­nej natu­rze. Był szczery, uprzejmy i przy­jemny w oby­ciu. Ale cho­dziło o coś jesz­cze; znał swoje miej­sce w sze­regu i potra­fił się z tego cie­szyć. Char­lie nie prze­kro­czyłby ni­gdy usta­lo­nych gra­nic. Gdy otwar­cie wyznał Lomon­dowi, że jego przy­ja­ciel chęt­nie zoba­czyłby wnę­trze klubu, lecz on sam nie ma szans zaspo­koić tej cie­ka­wo­ści – „Chyba że pan zapro­siłby nas na lunch, sir” – Lomond od razu pospie­szył z zapro­sze­niem. „Zuchwały smar­kacz” – okre­ślił go póź­niej w roz­mo­wie z żoną, z taką samą apro­batą w gło­sie, z jaką wyra­ziłby się o odważ­nym mło­dym ofi­ce­rze. Jed­nak Char­lie Far­ley ni­gdy nie przy­niósłby mu wstydu, pró­bu­jąc wstą­pić w sze­regi człon­ków klubu. Puł­kow­nik Lomond nawet nie­szcze­gól­nie by się temu prze­ciw­sta­wiał; jak każdy z rzą­dzą­cych impe­rium bry­tyj­skim po pro­stu zda­wał sobie sprawę, że w poje­dyn­czym odstęp­stwie od reguły nie ma niczego złego – sęk w tym, do czego by to dopro­wa­dziło.
Myśl ta kazała puł­kow­ni­kowi skie­ro­wać wzrok na Johna Tra­dera.
Coś mu się nie podo­bało w tym mło­dym czło­wieku, lecz nie był pewien, o co wła­ści­wie cho­dzi. Mając do czy­nie­nia z przy­ja­cie­lem Far­leya, natu­ral­nie zamie­rzał trak­to­wać go uprzej­mie, jed­nak lata życia w Indiach i bacz­nej obser­wa­cji innych ludzi wyostrzyły jego szó­sty zmysł. Puł­kow­nik Lomond odczu­wał obec­nie taki sam nie­po­kój jak w dniu, gdy zna­lazł w swoim domu jado­witą kobrę.
– Z jakiego zakątka naszej ojczy­zny pan pocho­dzi? – zagad­nął na począ­tek; to było z reguły bez­pieczne pyta­nie.
– Począt­kowo wycho­wy­wa­łem się w West Coun­try, sir – odparł Tra­der – a potem pod Lon­dy­nem, w Blac­khe­ath.
– W Blac­khe­ath, hę? Czy to nie tam gra­so­wali nie­gdyś przy­drożni rabu­sie? – Uwagę tę puł­kow­nik wygło­sił żar­to­bli­wym tonem, ale czy nie kryła się w niej przy­pad­kiem suge­stia, jakoby sam John Tra­der także był rabu­siem? Nie, na pewno nie! – Ma pan tam rodzinę?
– Nie mam żad­nych żyją­cych krew­nych – odrzekł Tra­der.
– Naprawdę nikogo?
– Przed laty żyli chyba jacyś dalecy krewni mego ojca. Ale po rodzin­nej kłótni doszło do zerwa­nia wszel­kich kon­tak­tów. Nie wiem nawet, jak się nazy­wali ani gdzie ich szu­kać.
– Ach tak. – Puł­kow­nik spró­bo­wał z innej strony. – Pan i Far­ley nie koń­czy­li­ście tej samej szkoły, prawda?
– Nie, sir. Ja uczęsz­cza­łem do Char­ter­ho­use.
– Dobra, stara szkoła. – Puł­kow­nik upił łyk wina. Oczy­wi­ście nie to co Har­row, gdzie uczył się on sam i obaj Far­ley­owie.
– Tra­der oca­lił mi życie – wtrą­cił Char­lie z nadzieją w gło­sie.
Puł­kow­nik obrzu­cił go prze­lot­nym spoj­rze­niem. Obaj wie­dzieli, że Char­lie już mu o tym wspo­mi­nał. Puł­kow­nik nie chciał jed­nak dawać satys­fak­cji ciem­no­wło­semu nie­zna­jo­memu.
– Miło mi to sły­szeć – rzekł z lek­kim ski­nie­niem głowy. – Jeśli kie­dyś zjemy razem obiad – rzu­cił nie­zo­bo­wią­zu­jąco w kie­runku Tra­dera – będzie musiał mi pan wszystko dokład­nie opo­wie­dzieć.

* * *

Przed dese­rem uprząt­nięto obrus, a puł­kow­nik puścił w obieg karafkę porto. Dobrze pod­je­dli. Jeśli nawet pod­czas posiłku puł­kow­nik nie zwra­cał się wprost do Tra­dera, spo­glą­da­jąc przy tym z życz­li­wo­ścią na Char­liego, można to było uznać za objaw roz­tar­gnie­nia. Teraz jed­nak wyglą­dał, jakby coś go gry­zło.
– Powiedz mi, mój chłop­cze, ta wasza agen­cja… Rat­trays… – Nachy­lił się do Char­liego na tyle, żeby dać wyraz swemu zatro­ska­niu. – Są godni zaufa­nia?
– Cał­ko­wi­cie, sir. Pełne bez­pie­czeń­stwo finan­sowe. – Char­lie się uśmiech­nął. – Ojciec zadał mi to samo pyta­nie. Po ostat­nim kra­chu, sir, w Rat­trays sta­wiamy teraz na umiar­ko­wa­nie.
– Zna­ko­mi­cie. – Puł­kow­nik ski­nął głową. Zale­d­wie dwa lata minęły od upadku wiel­kiego domu han­dlo­wego Pal­mers, który stał się ofiarą nad­mier­nej chci­wo­ści i zadłu­że­nia, prze­śla­du­ją­cych okre­sowo każdy rynek na podo­bień­stwo zarazy. Jego ban­kruc­two pocią­gnęło na dno więk­szość pośred­ni­ków w Kal­ku­cie, dopro­wa­dza­jąc do ruiny liczne wdowy i sie­roty. – Oczy­wi­ście – przy­znał nad szkla­neczką porto – w minio­nym wieku część naba­bów z Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej rap­tem w kilka lat doro­biła się olbrzy­mich for­tun. – Jego spoj­rze­nie stało się nie­obecne, suge­ru­jąc, że nawet tak dzielny żoł­nierz jak on nie pogar­dziłby dodat­ko­wym zastrzy­kiem gotówki w postaci stu tysięcy fun­tów, gdyby łaska­wym zrzą­dze­niem losu nada­rzyła się taka oka­zja.
– Obec­nie szansę na szyb­kie wzbo­ga­ce­nie się mają tylko ci, sir – rzekł Char­lie – któ­rzy podró­żują do Kan­tonu i han­dlują z Chiń­czy­kami.
– Tak sły­sza­łem. To chyba dość szem­rane inte­resy – dodał ciszej puł­kow­nik.
– My w każ­dym razie ich nie pro­wa­dzimy – zapew­nił go Char­lie, dzięki czemu zasłu­żył na pełne apro­baty ski­nie­nie.
Mil­czący uprzej­mie od dłuż­szego czasu John Tra­der posta­no­wił wresz­cie prze­mó­wić.
– Żałuję, że nie pochwala pan han­dlu z Chi­nami, sir – ode­zwał się. – Wszak mówimy tu o her­ba­cie, prawda? – Czy w jego gło­sie dało się sły­szeć led­wie wyczu­walną groźbę?
– O her­ba­cie. Natu­ral­nie. – Puł­kow­nik odchrząk­nął.
– Bry­tyj­czycy piją her­batę impor­to­waną z Chin, ponie­waż rośnie ona w zasa­dzie tylko tam. Han­del nią jest opo­dat­ko­wany, a poda­tek her­ba­ciany pokrywa więk­szość bie­żą­cych wydat­ków bry­tyj­skiej mary­narki.
– Nie­wiele wiem na ten temat – mruk­nął puł­kow­nik.
– Zatem to nie her­bata budzi pań­ski sprze­ciw, sir – cią­gnął Tra­der. – Może cho­dzi raczej o opium, które dostar­czamy Chiń­czy­kom w zamian za her­batę?
– Śmiem twier­dzić, że od Chiń­czy­ków zależy, co od nas kupują – oznaj­mił puł­kow­nik Lomond i wymow­nym spoj­rze­niem dał znać Char­liemu, iż ma dość tej roz­mowy.
– Tra­dy­cyjna angiel­ska fili­żanka her­baty – wtrą­cił pogod­nie Char­lie. – Nie do uwie­rze­nia, ile się jej pije. Wszak rzecz nie w tym, że kto­kol­wiek naprawdę potrze­buje her­baty, a jed­nak nie potra­fimy się bez niej obejść i z roku na rok pijemy jej coraz wię­cej. – Posłał Tra­de­rowi ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie. – W isto­cie pła­cimy za nią sre­brem. – Zwró­cił się do puł­kow­nika. – Oba­wiam się, sir, że na nas już czas. Praca czeka i tak dalej.
– Natu­ral­nie, drogi chłop­cze. Zawsze miło mi cie­bie widzieć – odparł z wdzięcz­no­ścią Lomond.
– Mamy tu do czy­nie­nia z trój­ką­tem han­dlo­wym – cią­gnął Tra­der cicho, lecz nie­ubła­ga­nie. – Opium tra­fia do chiń­skich han­dla­rzy przez naszych pośred­ni­ków w Kan­to­nie. Chiń­czycy płacą za nie w sre­brze. Za to sre­bro pośred­nicy kupują her­batę. Skąd jed­nak pocho­dzi opium? Z Indii, a głów­nie z Ben­galu. Za jego upra­wami stoi Kom­pa­nia Wschod­nio­in­dyj­ska. Czy nie tak, sir?
Puł­kow­nik Lomond nie odpo­wie­dział. Wstał od stołu i ująw­szy Char­liego po przy­ja­ciel­sku za ramię – jed­nak w taki spo­sób, że Tra­der był zmu­szony za nimi podą­żyć – odpro­wa­dził ich do wyj­ścia.
Chwilę póź­niej scho­dzili razem po scho­dach wio­dą­cych do klubu i zapewne roz­sta­liby się na ulicy, gdyby nie prze­szko­dził im w tym okrzyk: „Papo!” – który dobiegł z kry­tego powozu, jadą­cego bul­wa­rem. Podró­żo­wała nim młoda dama z para­solką, cała w jedwa­biach, w towa­rzy­stwie swej matki, słu­żą­cego, woź­nicy oraz fory­siów. Powóz zatrzy­mał się przy nich.
– Dzień dobry, papo – ode­zwała się Agnes Lomond. – Ufam, że lunch się udał.
Puł­kow­nika Lomonda zasko­czyło to nagłe spo­tka­nie, lecz zwró­cił się do córki z uśmie­chem, rzu­ca­jąc zara­zem żonie ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie, które owa dama w lot pochwy­ciła.
– Oczy­wi­ście zna­cie obie mło­dego Far­leya – rzekł jowial­nie, gdy kobiety witały się z Char­liem. – To zaś – dodał jakby od nie­chce­nia, wska­zu­jąc Tra­dera ruchem ręki, która opa­dła w pół gestu – jest jego przy­ja­ciel.
– John Tra­der – przed­sta­wił się Tra­der i uśmiech­nął uprzej­mie do pani Lomond, po czym prze­niósł na jej córkę spoj­rze­nie ciem­no­nie­bie­skich oczu. A gdy to zro­bił, już go od niej nie odry­wał.
Agnes Lomond miała dwa­dzie­ścia lat i była damą. Ina­czej nie spo­sób było jej okre­ślić. Szczu­pła jak ojciec i nieco wyż­sza od matki – przy­stoj­nej, postaw­nej matrony – miała twarz o cudow­nej, jasnej, nie­tknię­tej słoń­cem kar­na­cji. Nos, zbyt długi, aby można ją uznać za pięk­ność, pod­kre­ślał jej ary­sto­kra­tyczny wygląd. Innych cech cha­rak­teru nie spo­sób było oce­nić.
Może spra­wiła to jej rezerwa, kasz­ta­nowe włosy albo fakt, że była dla niego nie­osią­galna pod wzglę­dem towa­rzy­skim – a może raczej jej ciem­no­orze­chowe oczy albo głę­bo­kie pra­gnie­nie, aby wykraść ją ojcu – dość, że John Tra­der roz­dzia­wił usta i jak w tran­sie wpa­try­wał się w Agnes Lomond.
Jej matka natych­miast zain­ter­we­nio­wała.
– Zabie­rzesz się z nami? – zwró­ciła się do męża, który czym prę­dzej wsiadł do powozu. – Nie chcemy odcią­gać pana i pań­skiego przy­ja­ciela od pracy, panie Far­ley. – Ski­nęła głową Char­liemu, który odkło­nił się jej, gdy powóz ruszał.
Tra­der zapo­mniał o ukło­nie. Stał tylko i patrzył.

* * *

Czer­wone słońce ponow­nie zbli­żyło się do hory­zontu, gdy Jiang Shi-Rong, wyło­niw­szy się z sosno­wego lasu, przez który biegł stary gości­niec, ujrzał przed sobą mia­sto. Wysoko w górze, niczym żebra jakie­goś olbrzyma, niebo prze­ci­nały ciemne pasma chmur, zabar­wione poma­rań­czową poświatą zacho­dzą­cego słońca. Jak zawsze na widok tych potęż­nych murów, wież i roz­le­głych, zakrzy­wio­nych dachów z poły­skli­wych pły­tek zaparło mu dech w pier­siach.
Pekin. Coś wspa­nia­łego.
Ale czy to naprawdę było jego mia­sto?
Jiang wie­dział, że trzy tysiące lat wcze­śniej ci, któ­rych nazy­wają ludem Hanów – jego ludem – zbu­do­wali w tym miej­scu oko­lone murami mia­sto, lecz przed pię­ciu­set laty Kubi­laj-chan, wnuk Czyn­gis-chana, wiel­kiego mon­gol­skiego zdo­bywcy, obwo­łał się władcą Chin i wznió­sł­szy wśród ste­pów, na swo­ich let­nich tere­nach łowiec­kich, baj­kowe Xanadu, wybrał ową pół­nocną sie­dzibę na swoją chiń­ską sto­licę.
Jed­nak już po nie­spełna stu latach wywo­dząca się z rodzi­mego ludu Hanów czci­godna dyna­stia Ming zdo­łała prze­pę­dzić Mon­go­łów i umoc­nić Wielki Mur, tak aby odstra­szał ewen­tu­al­nych najeźdź­ców. Zacho­wali wszakże dawną sto­licę Kubi­laja i przez trzy stu­le­cia rzą­dzili Chi­nami.
Był to zaiste złoty wiek, w któ­rym kwi­tły lite­ra­tura i sztuka. Chiń­scy uczeni wydru­ko­wali naj­więk­szą ency­klo­pe­dię zio­ło­lecz­nic­twa, jaką widział świat, chiń­ska flota zapusz­czała się na zachód aż do Afryki, a por­ce­lana dyna­stii Ming sta­no­wiła przed­miot zazdro­ści innych naro­dów.
Lecz i ta świa­tła epoka w pew­nym momen­cie dobie­gła końca. Sche­mat był ten sam, co po tyle­kroć wcze­śniej w dzie­jach Chin: stop­niowy upa­dek i osła­bie­nie cesa­rza; bunt wie­śnia­ków; ambitny, żądny wła­dzy gene­rał. W tym kon­kret­nym wypadku doszli jesz­cze potężni najeźdźcy z pół­nocy, Man­dżu­ro­wie – zjed­no­czone klany przy­byłe z nie­prze­bra­nych lasów i roz­le­głych rów­nin na pół­nocny wschód od Wiel­kiego Muru.
W skład ich wojsk wcho­dziły wiel­kie kom­pa­nie zwane cho­rą­gwiami, a każ­dej z nich prze­wo­dził książę lub zaufany wódz. Po tym, jak cesar­stwo Ming upa­dło i zna­la­zło się pod man­dżur­skim jarz­mem, wokół naj­więk­szych miast cesar­stwa wyro­sły koszary, a cho­rą­żo­wie pozo­stali w nich na kolejne stu­le­cia.
Dumny chiń­ski lud Hanów stał się naro­dem pod­da­nym. Jego męż­czyźni zmu­szeni byli nosić się jak Man­dżu­ro­wie: golić włosy nad czo­łem, a resztę zapla­tać w długi, poje­dyn­czy war­kocz – cienki jak mysi ogo­nek – który zwi­sał im aż na plecy.
Chiń­czycy co prawda ule­gli, jed­nak ich kul­tura wciąż żyła. Man­dżu­ro­wie byli oczy­wi­ście dumni ze swo­jej boha­ter­skiej prze­szło­ści, lecz gdy tylko wzięli we wła­da­nie wiel­kie chiń­skie mia­sta, pałace i świą­ty­nie, ich dyna­stia przy­jęła chiń­ską nazwę – Qing, albo Ch’ing – a rządy nie róż­niły się w zasa­dzie od rzą­dów poprzed­nich cesa­rzy. Skła­dali oni rytu­alne ofiary bogom, a nie­któ­rzy stali się wręcz znaw­cami chiń­skiej lite­ra­tury.
Jiang był im winien posłu­szeń­stwo. Mimo to, podob­nie jak wielu chiń­skich Hanów, na­dal czuł, że to on i jego lud są praw­dzi­wymi dzie­dzi­cami tysiąc­let­niej chiń­skiej kul­tury i że powi­nien stać wyżej od tych, któ­rym obec­nie słu­żył.
Potężny zewnętrzny mur mia­sta cią­gnął się na cztery mile ze wschodu na zachód, pośrodku zaś tkwiła wielka brama. Za murem po pra­wej stro­nie, wysoko ponad oko­liczne zabu­do­wa­nia, wzno­siła się przy­po­mi­na­jąca wielki bęben pagoda Świą­tyni Nie­bios, gdzie cesarz odpra­wiał tra­dy­cyjne cere­mo­nie, bła­ga­jąc bogów o pomyślne zbiory. W gasną­cej czer­wieni nieba nie­bie­skie płytki na trzech kon­dy­gna­cjach świą­tyn­nego dachu przy­brały odcień indygo.
Prze­kro­czyw­szy bramę, ruszył wraz z Won­giem drogą bie­gnącą przez kolejne dwie mile gro­blą na pół­noc, w kie­runku jesz­cze bar­dziej impo­nu­ją­cych for­ty­fi­ka­cji Wewnętrz­nego Mia­sta, które zaj­mo­wało powierzch­nię czte­rech mil kwa­dra­to­wych. Chro­nił je wewnętrzny mur na pla­nie zbli­żo­nym do kwa­dratu, z wysoką wieżą straż­ni­czą w każ­dym naroż­niku.
Zmierz­chało, gdy wje­chali do mia­sta, minąw­szy straż­ni­ków cho­rą­gwi w ich man­dżur­skich czap­kach, kafta­nach i wyso­kich butach. Kramy po obu stro­nach sze­ro­kiej ulicy wła­śnie się zamy­kały, sprze­dawcy zdej­mo­wali szyldy na noc. Pochy­leni nad swo­imi szu­flami śmie­cia­rze – kilku w kape­lu­szach z sze­ro­kim ron­dem, więk­szość w ści­śle przy­le­ga­ją­cych do głowy małych, okrą­głych cza­pecz­kach – zgar­niali gnój do wiel­kich gli­nia­nych naczyń. W powie­trzu uno­siła się woń łajna zmie­szana z zapa­chami soi i żeń-sze­nia.
Jed­nak Wewnętrzne Mia­sto nie sta­no­wiło by­naj­mniej serca Pekinu. W jego obrę­bie, za potężną bramą Nie­biań­skiego Spo­koju Tia­nan­men, znaj­do­wała się kolejna oto­czona murami twier­dza, czyli Cesar­skie Mia­sto, gdzie za murami w kolo­rze pur­pury, oddzie­lone fosą i ukryte przed wzro­kiem więk­szo­ści miesz­kań­ców, lśniły złote dachy Zaka­za­nego Mia­sta, naj­święt­szego miej­sca wszyst­kich Chiń­czy­ków. Tam, w roz­le­głym pałacu, miesz­kał sam władca Nie­bios: cesarz.
Tego wie­czoru ich celem była pół­nocno-wschod­nia dziel­nica Wewnętrz­nego Mia­sta, gdzie w cichej uliczce, w przy­jem­nym domu nie­opo­dal małej świą­tyni, miesz­kał uczony pan Wen. Utru­dzony Jiang marzył już tylko o odpo­czynku.
Led­wie jed­nak wje­chali na nie­wielki dzie­dzi­niec, sta­rzec wybiegł im na spo­tka­nie.
– Naresz­cie! – wykrzyk­nął. – Musisz natych­miast udać się do szla­chet­nego pana Lina. Jutro wyru­sza w drogę, lecz jeśli zaraz tam pój­dziesz, zdą­żysz się z nim dziś wie­czo­rem zoba­czyć. Prędko. – Wci­snął Jian­gowi w dłoń wypi­saną prze­pustkę do Cesar­skiego Mia­sta. – Wong cię zapro­wa­dzi – dodał. – Zna drogę.
Poszli pie­szo nie przez Bramę Tia­nan­men, ale mniej­szą furtę we wschod­nim murze i wkrótce dotarli do wystaw­nego cesar­skiego domu gościn­nego o roz­ło­ży­stym dachu, w któ­rym zatrzy­mał się szla­chetny Lin. Kilka minut póź­niej Shi-Rong zna­lazł się w nie­du­żej sali, gdzie na sze­ro­kim, rzeź­bio­nym fotelu z pali­san­dru sie­dział czło­wiek, z któ­rym miał się spo­tkać.
Na pierw­szy rzut oka wyglą­dał zgoła prze­cięt­nie – w tłu­mie krę­pych man­da­ry­nów w śred­nim wieku niczym by się nie wyróż­niał. Miał siwie­jącą, spi­cza­stą bródkę i sze­roko roz­sta­wione oczy. Zwa­żyw­szy na jego osła­wioną sro­gość, Jiang spo­dzie­wał się, że wysoki komi­sarz będzie miał wąskie, zaci­śnięte usta, lecz jego wargi oka­zały się raczej pełne.
Miał w sobie dosto­jeń­stwo i wielki spo­kój; można by go wziąć za opata klasz­toru.
Jiang ukło­nił mu się.
– Wybra­łem już mło­dzieńca, który miał dołą­czyć do mego orszaku jako sekre­tarz – prze­mó­wił cicho szla­chetny Lin bez żad­nych wstę­pów – jed­nakże zacho­ro­wał. Cze­ka­łem, aż wyzdro­wieje, ale pogor­szyło mu się. Tym­cza­sem otrzy­ma­łem list od uczo­nego pana Wena, któ­rego darzę zaufa­niem. Uzna­łem to za znak. Pisze o panu różne rze­czy, jedne pochlebne, inne tro­chę mniej.
– Wysoki komi­sa­rzu, sto­jący tu pokorny sługa poczy­tuje sobie za wielki zaszczyt, że jego nauczy­ciel, pan Wen, o nim pomy­ślał. Nic nie wie­dzia­łem o tym liście – wyznał Jiang – lecz opi­nia pana Wena jest zawsze spra­wie­dliwa.
Lek­kie ski­nie­nie głowy świad­czyło o tym, że jego odpo­wiedź zado­wo­liła roz­mówcę.
– Poin­for­mo­wał mnie rów­nież, że wyru­szył pan w odwie­dziny do swego umie­ra­ją­cego ojca.
– Jak rze­cze Kon­fu­cjusz: „sza­nuj ojca swego”, wysoki komi­sa­rzu.
W całych Dia­lo­gach kon­fu­cjań­skich nie było waż­niej­szego prze­sła­nia.
– I ojców ojca twego – dodał cicho pan Lin. – Dla­tego nie śmiał­bym panu prze­szko­dzić w wypeł­nie­niu tego obo­wiązku. Wezwa­łem pana tutaj w waż­nej spra­wie, a moja misja została mi powie­rzona przez samego cesa­rza. – Umilkł. – Naj­pierw muszę jed­nak pana lepiej poznać. – Spoj­rzał surowo na mło­dzieńca. – Imię Shi-Rong ozna­cza „naukowe zaszczyty”. Ojciec naj­wy­raź­niej wiąże z panem duże nadzieje. Nie zdał pan jed­nak swo­ich egza­mi­nów.
– Było tak, jak rze­kłeś, panie. – Jiang zwie­sił głowę.
– Dla­czego? Czy przy­kła­dał się pan jak trzeba?
– Tak sądzi­łem. Jest mi bar­dzo wstyd.
– Pań­ski ojciec zdał swój egza­min urzęd­ni­czy za pierw­szym razem. Pra­gnął pan oka­zać się lep­szy od niego?
– Nie, eks­ce­len­cjo. Świad­czy­łoby to o moim braku sza­cunku. Czu­łem jed­nak, że go zawio­dłem, a chcia­łem tylko spra­wić mu radość.
– Jest pan jego jedy­nym synem? – Lin spoj­rzał ostro na Jianga, a gdy młody czło­wiek przy­tak­nął, zauwa­żył: – To cięż­kie brze­mię. Czy egza­miny budziły w panu lęk?
– Tak, wysoki komi­sa­rzu.
Mało powie­dziane: podróż do sto­licy, rząd cia­snych komó­rek, w któ­rych na całe trzy dni trwa­nia egza­minu zamy­kano wszyst­kich kan­dy­da­tów… Mówiło się, że jeśli któ­ryś z nich umarł w trak­cie pisa­nia, zwłoki zawi­jano w całun i zrzu­cano z murów miej­skich.
– Nie­któ­rzy kan­dy­daci prze­my­cają na egza­min doku­menty. Oszu­kują. Pan także?
Jiang drgnął. Zanim zdo­łał się opa­no­wać, na jego twarz wypły­nął rumie­niec gniewu i dumy. Zaraz też schy­lił z sza­cun­kiem głowę i dopiero po chwili odwa­żył się znów pod­nieść wzrok.
– Sługa wasz tak nie uczy­nił, panie.
– Kariera pań­skiego ojca była udana, choć skromna. Nie doro­bił się majątku na sta­rość. – Lin znowu umilkł i przy­glą­dał się Jian­gowi, który nie wie­dział, co ma o tym myśleć. Przy­po­mniaw­szy sobie jed­nak osła­wioną suro­wość wyso­kiego komi­sa­rza i sztywne zasady moral­no­ści, jakimi się kie­ro­wał w swoim postę­po­wa­niu, odparł zgod­nie z prawdą:
– Eks­ce­len­cjo, wie­rzę, że ojciec mój ni­gdy w życiu nie przy­jął łapówki.
– Gdyby przy­jął – odrzekł star­szy męż­czy­zna – nie byłoby pana tutaj. – Znów przyj­rzał mu się z namy­słem. – Miarą naszej war­to­ści są nie tylko nasze zwy­cię­stwa, ale i wytrwa­łość, mło­dzień­cze. Gdy upa­damy, dwa­kroć bar­dziej musimy się sta­rać. Ja także za pierw­szym razem nie zda­łem egza­mi­nów urzęd­ni­czych. Wie­dział pan o tym?
– Nie, panie.
– Zgło­si­łem się do nich ponow­nie i znowu nie zda­łem. Dopiero za trze­cim razem. – Pozwo­lił swoim sło­wom wybrzmieć i pod­jął surowo: – Jeżeli uczy­nię pana swoim sekre­ta­rzem, będzie pan musiał być silny. I ciężko pra­co­wać. Jeżeli ponie­sie pan porażkę, wycią­gnie pan z niej wnio­ski i następ­nym razem lepiej się spi­sze. Ni­gdy się pan nie podda. Zro­zu­miano?
– Tak, eks­ce­len­cjo.
– Według pana Wena za dru­gim podej­ściem zda pan egza­miny. Ale naj­pierw powi­nien pan popra­co­wać dla mnie. Zga­dza się pan na to?
– Tak, eks­ce­len­cjo.
– Dobrze. – Lin ski­nął głową. – Pro­szę mi zatem powie­dzieć, co pan wie na temat opium.
– Ci, któ­rych na nie stać, lubią je palić – odrzekł Jiang. – Szybko się jed­nak uza­leż­niają i tracą cały swój mają­tek. Cho­rują. Decy­zją cesa­rza opium jest nie­le­galne. – Umilkł nie­pewny, czy ośmieli się powie­dzieć prawdę. – Lecz naj­wy­raź­niej wszy­scy mają do niego łatwy dostęp.
– Zga­dza się. W ostat­nim poko­le­niu han­del opium wzrósł dzie­się­cio­krot­nie. Podob­nie jak liczba uza­leż­nio­nych, któ­rzy z powodu swego nałogu stają się bez­u­ży­teczni, sta­czają się w ubó­stwo… Ruj­nują się, giną… To wszystko jest straszne. Ludzie nie są w sta­nie pła­cić podat­ków, a sre­bro wypływa z cesar­stwa sze­ro­kim stru­mie­niem jako zapłata za opium.
– Część opium upra­wia się w Chi­nach, jak sądzę.
– To rów­nież się zga­dza. Prze­wa­ża­jąca więk­szość dociera jed­nak spoza naszych gra­nic. Chiń­scy prze­myt­nicy kupują opium od bar­ba­rzyń­skich pira­tów. Cóż zatem możemy zro­bić?
Czyżby ocze­ki­wał odpo­wie­dzi na swoje pyta­nie?
– Sługa wasz sły­szał, eks­ce­len­cjo, że można ludzi z tego nałogu leczyć.
– Sta­ramy się to czy­nić, ale nie zawsze się udaje. W związku z tym cesarz upo­waż­nił mnie do poczy­nie­nia nie­zbęd­nych kro­ków. Prze­myt­nicy zostaną stra­ceni. Jakie inne pro­blemy pan prze­wi­duje? – Przyj­rzaw­szy się mło­dzień­cowi, dostrzegł jego skrę­po­wa­nie. – Pra­cuje pan teraz dla mnie. Ma pan być ze mną szczery.
Shi-Rong nabrał powie­trza.
– Sły­sza­łem, eks­ce­len­cjo – choć mam nadzieję, że to nie­prawda – że prze­myt­nicy opła­cają miej­scowe wła­dze na wybrzeżu, aby przy­my­kały oko na ich pro­ce­der.
– Wyła­piemy ich i uka­rzemy. Śmier­cią, jeśli to będzie konieczne.
– Ach. – Jiang zaczął prze­czu­wać, że cze­ka­jące go zada­nie nie będzie łatwe. Odmó­wić przyj­mo­wa­nia łapó­wek to jedno, ale nara­zić się na wro­gość połowy urzęd­ni­ków na wybrzeżu to coś zgoła innego. Nie wró­żyło to dobrze jego karie­rze.
– Poza cesa­rzem i mną nie będzie miał pan wielu przy­ja­ciół, mło­dzień­cze.
Shi-Rong zwie­sił głowę. Roz­wa­żał, czy nie mógłby udać nagłej cho­roby – jak zapewne (teraz to do niego dotarło) uczy­nił jego poprzed­nik ubie­ga­jący się o to sta­no­wi­sko. Nie, to raczej wyklu­czone.
– Sługa wasz jest wielce zaszczy­cony. – I cho­ciaż czuł, że ogar­nia go para­li­żu­jący strach, cie­ka­wość kazała mu zadać jesz­cze jedno pyta­nie. – Jak zamier­za­cie roz­pra­wić się z pira­tami, eks­ce­len­cjo? Z zamor­skimi bar­ba­rzyń­cami.
– Jesz­cze nie posta­no­wi­łem. Prze­ko­namy się o tym, gdy dotrzemy na wybrzeże.
Shi-Rong ponow­nie skło­nił głowę.
– Mam jedną prośbę, komi­sa­rzu. Czy mogę zoba­czyć się z ojcem?
– Niech pan zaraz do niego jedzie i pochowa go albo się z nim poże­gna. Na pewno ura­duje go wia­do­mość, że otrzy­mał pan tak zaszczytne sta­no­wi­sko. Ale nie może pan długo tam zaba­wić. Choćby poczu­cie obo­wiązku kazało panu zostać i go opła­ki­wać, ma pan nie­zwłocz­nie udać się na wybrzeże. Pro­szę to potrak­to­wać jak roz­kaz samego cesa­rza.
Gdy wra­cali z Won­giem do domu pana Wena, Shi-Rong nie wie­dział, co ma o tym wszyst­kim sądzić. Jed­nego był pewien: musi się wyspać i o świ­cie znów wyru­szyć w drogę.
Naza­jutrz zdu­miał się, widząc Wonga w sio­dle, goto­wego mu towa­rzy­szyć.
– Poje­dzie z tobą aż do Zheng­zhou – oznaj­mił mu pan Wen. – W dro­dze musisz poćwi­czyć swój kan­toń­ski.
Jego stary nauczy­ciel pomy­ślał o wszyst­kim.

 
Wesprzyj nas