W nieustannym wyścigu o tempo i obniżanie kosztów produkcji zapominamy, że nic nie zastąpi pracy ludzkich rąk. Wysoka jakość i trwałość wymagają rzemieślniczej dokładności. Poznajmy ludzi i wejdźmy do ich warsztatu, w którym nadają rzeczom „duszę”.


Mniej znaczy więcej.

Ludzka kreatywność nie zna granic. Wynalazki i wprowadzane innowacje technologiczne mają oszczędzać nasz czas. Na całym świecie trwa wyścig o tempo i obniżanie kosztów produkcji.

Nie ma znaczenia, czy jest to pieczywo, bawełniana koszula czy samochód. Ludzi zastępują roboty i maszyny, które nie popełniają błędów. Szybciej, więcej, taniej.

Stop!

Zwolnijmy i zróbmy krótki rachunek sumienia. Ile z tych przedmiotów zepsuło się i nie można już ich naprawić? Jaki koszt przy takiej eksploatacji zasobów ponosi środowisko? Czy obcowanie z takimi rzeczami sprawia nam przyjemność?

W tej nieustannej pogoni zapominamy, że nic nie zastąpi pracy ludzkich rąk. Wysoka jakość i trwałość wymagają rzemieślniczej dokładności. Poznajmy ludzi i wejdźmy do ich warsztatu, w którym nadają rzeczom „duszę”.

Bartosz Pacuła jest młodym artystą, wspieranym przez Wydawnictwo Znak. Od wielu lat zajmuje się analizą zagadnień z pogranicza psychologii i socjologii. Tematyka ta ukształtowała jego późniejszą twórczość literacką.

Bartosz Pacuła
High-end. Dlaczego potrzebujemy doskonałości
Wydawnictwo Znak
Premiera: 22 marca 2023
 
 

WSTĘP

Kreda stworzona z łez aniołów

Od zawsze przeczuwałem, że matematycy, chociaż chętnie stroją się w piórka twardo stąpających po ziemi, rozmiłowanych w faktach osób, są tak samo egzaltowani i kierują się emocjami w podobnym stopniu co artyści, duchowni czy politycy – a od pewnego czasu mam na to niezbity dowód. Tak się składa, że część z nich (i mowa tu nie o podrzędnych, przypadkowych uczonych, lecz o przedstawicielach czołowych amerykańskich uniwersytetów i instytucji naukowych) zapałała gorącą miłością do… kredy do pisania.
Mike Stillman, profesor matematyki na prestiżowym Cornell University, uważa, że pisząc tą jedną konkretną kredą podczas wykładów, odczuwa przypływ energii i większą pewność siebie. Brian Conrad, jego kolega po fachu, ma problem z ubraniem w słowa tego, jak rzeczona kreda bez wysiłku „płynie” po tablicy. Jeszcze mocniej wybrzmiewają słowa Maxa Lieblicha, profesora matematyki z University of Washington: „Zakładam, że specjalnym składnikiem [tych kred] są łzy aniołów”. Ich obiektem czci i pożądania jest produkowana w Japonii (jednak od pewnego czasu należąca do południowokoreańskiej firmy) wysokiej klasy kreda do pisania Hagoromo Fulltouch. Chociaż obecności anielskich łez w niej nie stwierdzono, to kontakt z nią ma być źródłem doznań z pogranicza magii i mistycyzmu.
W tym momencie każdy wielbiciel koncepcji brania wszystkiego na chłopski rozum powinien wysłać tych profesorów (i mnie do kompletu) do szpitala psychiatrycznego. Już słyszę w głowie wypowiadane przez niego z niezmąconą pewnością siebie słowa: „Kreda to tylko kreda”. Na pierwszy rzut oka nasz domorosły mędrzec będzie miał rację. Hagoromo fulltouch to nie żaden czarodziejski totem, który niczym różdżka Harry’ego Pottera wybiera nas sobie na całe życie, rozbłyskując przy okazji wewnętrznym światłem. To rzeczywiście jest „tylko” kreda, wyglądająca tak samo jak te, po które sięgają dzieci na całym świecie, kiedy chcą ozdobić chodniki nieopodal miejsca zamieszkania.
A jednak profesorowie matematyki, którzy mieli bezpośredni kontakt z tą kredą, są zgodni: pisanie hagoromo fulltouch jest doznaniem zupełnie wyjątkowym, do tego stopnia, że część z nich pokusiła się o zrobienie dziesięcioletnich zapasów, by – jeśli dopisze szczęście – móc ich używać do upragnionej emerytury. Kreda marki Hagoromo Fulltouch przynosi jej posiadaczom trudną do opisania radość. „Coś” w niej sprawia, że nie tylko jest lepsza od innych produktów tego typu – jej posiadanie i użytkowanie porusza użytkowników do głębi.
Dlaczego jednak pisanie tą konkretną kredą wywołuje takie emocje wśród intelektualnej elity najpotężniejszego mocarstwa na świecie? Próbę odpowiedzi na to pytanie podjął doktor Trefor Bazett, wykładowca University of Victoria i działający z sukcesami na YouTubie popularyzator nauki. Kilka cech, dzięki którym hagoromo fulltouch jest lepsza od innych, od razu rzuciło się Bazettowi w oczy. Przede wszystkim kreda ta prawie w ogóle nie pyli, nie brudzi palców, bajecznie łatwo można usunąć zapisane nią znaki i symbole z tablicy. Jest przy tym niewiarygodnie wytrzymała, nie kruszy się w rękach, nie łamie przy byle przeciążeniu. Nawet sposób jej pakowania (kreda jest umieszczona w pudełku z małymi przegródkami, żeby poszczególne egzemplarze się nie stykały) wysyła komunikat: „To my, hagoromo fulltouch, jesteśmy wyjątkowe!”. Dopiero jednak służąc przelewaniu myśli na tablicę, japońska kreda objawia swą doskonałość.
Doktor Bazett przez znakomitą część trwania vloga na ten temat próbuje zdystansować się nieco od tego, że tak wiele wysiłku intelektualnego i emocjonalnego wkłada w ocenę kredy do pisania. Jednak nawet pomimo ostrożnego sceptycyzmu musi on ostatecznie stwierdzić, że hagoromo fulltouch to produkt wyjątkowy, który ułatwia przeniesienie myśli na tablicę, nie stawiając żadnego oporu. Doktor Bazett być może nie do końca zdawał sobie sprawę, że poznanie hagoromo fulltouch umożliwi mu zetknięcie się z szerszym zjawiskiem, znacznie wykraczającym poza anielskie kredy i związane z nimi emocjonalne rozterki matematyków.
Zjawisko to ma wiele nazw. Niektóre z nich są związane z konkretnymi branżami. Świat krawiectwa ma haute couture (dawniej: couture création), niektóre usługi medyczne można określić mianem concierge medicine, kawosze zatracają się w małej czarnej z segmentu speciality, a wielbiciele zapachów sięgają po „perfumy niszowe”. Inne miana określające przywołany fenomen są ogólniejsze, ale wiele mówią o jego charakterystyce. Mamy rzeczy premium, wysokiej jakości, dobrego gatunku, pierwszorzędnej klasy, bespoke, wytwarzane ręcznie, handmade, totalmente a mano. Ja jednak opisuję to zjawisko jednym zbiorczym określeniem: high-end. Pozwólcie, że Wam o nim opowiem.
Z zagadnieniem tym miałem do czynienia, odkąd pamiętam – mój tata od wielu lat związany jest z branżą wysokiej jakości sprzętu audio. Kilka moich wspomnień, jeszcze z okresu przedszkola, związanych jest bezpośrednio ze słuchaniem muzyki właśnie na takim – audiofilskim – sprzęcie. Słuchawki, kolumny głośnikowe, gramofony i wzmacniacze – kiedy znakomita większość moich kolegów nie miała pojęcia, co mam w zasadzie na myśli, przywołując te przedmioty w trakcie dyskusji, ja coraz sprawniej poruszałem się w ich świecie, natrafiałem na kolejne firmy, poznawałem nowych ludzi, uczyłem się pojęć technicznych. Z czasem pasja przekształciła się w pracę. Tworzyłem notki prasowe i pisałem recenzje, jeździłem na wystawy branżowe i odwiedzałem producentów w ich manufakturach, w pewnym momencie prowadziłem nawet własną stronę internetową, gdzie temat sprzętu audio (i ogólnie jakości dźwięku) był podejmowany często i regularnie.
Prawdziwy przełom, przynajmniej jeśli chodzi o sposób myślenia o świecie, stanowiło dla mnie odejście z branży audio. Miałem wtedy czas, siłę i przede wszystkim chęci na poznanie czegoś nowego. Traf chciał, że natknąłem się na niszowe perfumy. Za sprawą znajomego, który zdobył już doświadczenie w tej branży, niemal z miejsca znalazłem się w pierwszej lidze. Jednego dnia nie miałem pojęcia o tym, że coś takiego jak „nisza” w perfumiarstwie istnieje, a następnego pod mój nos podsuwane były wyroby firm stanowiących crème de la crème świata olfaktorycznego: House of Matriarch, Histoires de Parfums czy Roja Parfums. Za niebanalnymi wonnościami podążały niezliczone godziny spędzone na czytaniu o moim nowym hobby i oglądaniu vlogów na YouTubie. W pewnym momencie uderzyła mnie jedna myśl: „Przecież sprzęt audio jest dokładnie TAKI SAM”.
Nie porównuję, rzecz jasna, fizycznych aspektów tych dwóch produktów; mam na myśli raczej ich powinowactwo duchowe. Takie same namiętności, takie same problemy, taki sam sposób snucia opowieści o produkcie, takie same spory toczone wśród fachowców – świat niszowych zapachów, początkowo tak obcy i egzotyczny, szybko przestał stanowić dla mnie tajemnicę. Okazało się, że jego mapę miałem od wielu lat w głowie, nawet o tym nie wiedząc. Po perfumach przyszedł czas na kolejne branże. Zaznajamiałem się z jakościowymi kawą i herbatą, piłem japońskie single malty, wypaliłem kilka kubańskich cygar – i w każdym z przywołanych tu przypadków doświadczałem tego samego. Chociaż mówimy o tak zróżnicowanych produktach, łączył je wspólny fundament. Jego kolejne przejawy zgłębiałem już w bardziej zorganizowany sposób, nie tyle zajmując się nowymi zainteresowaniami, ile zbierając kolejne przykłady przedsięwzięć nastawionych w pierwszej kolejności na jakość. Tak wyglądał początek intelektualnej przygody, której zwieńczeniem jest publikacja tej książki.
Słowo się rzekło: niemal wszystko występuje dziś również w wersji high-endowej, jednak z nieznanych mi powodów mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Nawet profesjonaliści pracujący przy tego typu przedmiotach czy usługach, a także pasjonaci poświęcający swojemu wyrafinowanemu hobby energię, czas i pieniądze żyją najczęściej w swoich „bańkach”; takie dążenie do perfekcji jest z ich perspektywy uzasadnione, ale wyłącznie w ramach interesującej ich dziedziny. Nie ma znaczenia, czy mówimy tu o producentach kołder z Islandii, wytwórcach francuskich win czy japońskich mistrzach ceremonii herbacianej. Lokatorom każdej z tych „baniek” wydaje się, że to oni mają rację, choć w rzeczywistości mają ją, do pewnego stopnia, wszyscy.
O ile jeszcze zdarzyło mi się spotkać osoby, które są w stanie wyjść na chwilę ze swojej bańki (ewentualnie wskoczyć do kilku baniek jednocześnie), to mało kto się zastanawia, co tak naprawdę konstytuuje high-end. Jakie są jego elementy składowe, czym przedmiot (bądź usługa) wysokiej jakości wyróżnia się na tle konkurencji, w końcu: jakie jego cechy sprawiają, że rozgorączkowany profesor matematyki w „zwykłej” kredzie do pisania będzie się doszukiwał anielskich łez? Jest to rzecz godna rozważenia, nawet jeśli część osób poczuje się w obowiązku przywdziać zawczasu zbroję sceptycyzmu i ironii. Pragnienie osiągnięcia doskonałości występuje w zbyt wielu branżach i miejscach na świecie (nie mówiąc już o śladach, które zostawiło w historii), by lekką ręką odrzucić to zjawisko, stwierdzając, że „kreda to tylko kreda”, „whisky to wódka dla bogaczy”, a „sprzęt audiofilski to dobra rzecz dla zelotów praktykujących voodoo”.
Jeszcze więcej osób w ogóle nie zdaje sobie sprawy z uniwersum przedmiotów najwyższej próby. Nie ma w tym nic dziwnego. Współczesna cywilizacja, trzeba z przykrością przyznać, z mentalnością nastawioną na jakość ma niewiele wspólnego. Kiedy rozejrzymy się wokół siebie, jest spora szansa, że nasz wzrok spocznie na czymś wykonanym maszynowo, powielonym w setkach tysięcy egzemplarzy: ani angażującym, ani ciekawym, ani dobrze spełniającym swoje funkcje. Wystarczy jednak trochę odwagi i ciekawości, by ujrzeć całkiem inną rzeczywistość, w której praca rąk ludzkich i pogoń za „czymś więcej” (czym – o tym w dalszej części książki) stanowią najwyższą wartość. Od wulkanicznej Islandii po odległe Wyspy Japońskie – cały świat, dzień w dzień, doskonali produkty, których żaden algorytm nie opracuje, żaden robot nie wykona, żadna korporacja nie zrozumie.

High-endowe dylematy

Zanim przejdziemy dalej, chciałbym poczynić kilka uwag porządkowych. Brzmi to być może mało zajmująco, ale nie pomińcie tego fragmentu: będzie on niezbędny do zrozumienia, o czym właściwie piszę, pomoże także (mam nadzieję) zaakceptować pewne wybory „artystyczne”, których musiałem dokonać w trakcie prac nad tekstem.
Zacznijmy od samego terminu, wokół którego się wspólnie zebraliśmy: „high-end”. Chociaż moja książka została napisana po polsku, najważniejszym w niej słowem pozostaje anglicyzm. Niestety nasz język nie użycza słowa o podobnej mocy i podobnym zasięgu znaczeniowym. W słowie „high-end” zawiera się esencja tego, co jest przezeń określone; mówimy tu wszakże o najlepszych przedmiotach swojej kategorii, stanowiących najdoskonalsze, najwyższe osiągnięcie danej branży. „Przedmiot doskonały”, „wyrób perfekcyjny”, „fantastyczna rzecz” – wszystko, co język polski ma w tym kontekście do zaoferowania, jest niewystarczające. Z kolei dosłowne tłumaczenie – „wysoki koniec” – brzmi absurdalnie. Mam nadzieję, że miłośnicy mowy naszych ojców wybaczą mi zaśmiecenie jej kolejnym anglicyzmem, odmienianym na dodatek przeze mnie przez wszystkie możliwe przypadki.
Wytłumaczyłem się z sięgnięcia po słowo z języka obcego, ale jedno pytanie wciąż pozostaje: dlaczego akurat po nie? Jak zdążyłem wspomnieć kilka akapitów wyżej, liczba określeń przedmiotów czy usług wysokiej klasy jest znaczna. „High-end” wydał mi się z nich wszystkich najbardziej uniwersalny. Kiedy mówimy o, na przykład, haute couture, skojarzeniowo ograniczamy swoje pole postrzegania do świata mody, słowo handmade akcentuje tylko jeden z aspektów doskonałego wyrobu (o czym więcej piszę w dalszej części wstępu), a zaprzęgając do pracy słowo concierge, będziemy mieli na myśli przede wszystkim usługi różnego typu.
Domykając wątek językowy, chciałbym skorzystać z okazji i wskazać na problem pisowni. Chociaż konsekwentnie korzystam z wariantu „high-end”, nie jest to jedyna opcja. Do wyboru pozostawały takie warianty jak „high end”, „hi end” czy „hi-end” (podobnie jak w słowie „hi-fi”). Zadecydowało tu moje doświadczenie zawodowe. W branży audio najczęściej mówi się właśnie o „high-endzie” i właśnie temu sposobowi pisania pozostałem wierny. Nic nie stoi na przeszkodzie, byście wybrali konkurencyjną wersję – wszystkie są równie dobre.

O czym właściwie rozmawiamy?

Problematykę sformułowania mamy już za sobą, należy teraz zdefiniować przedmiot moich zainteresowań. Na potrzeby niniejszej publikacji high-end chciałbym zdefiniować następująco: to przedmiot bądź usługa nastawione na osiągnięcie możliwie najwyższej jakości w swojej dziedzinie.
Droga, której celem jest uzyskanie produktu możliwie najwyższej klasy, wygląda podobnie, by nie powiedzieć tak samo w niemalże wszystkich branżach. Im wyższej klasy przedmiot, tym więcej w nim znajdziemy elementów wykonanych ręcznie, z równoczesnym minimalizowaniem (a nawet wyeliminowaniem) pracy maszyn. Proces powstawania będzie długi, skomplikowany, miejscami nawet nużący. Im wyższy finalny poziom wykonania zamierzamy osiągnąć, tym większą wagę będziemy przywiązywali do pojedynczych składników. Podporządkowanie wszystkiego najwyższej osiągalnej jakości stanowi o istocie high-endu, jest jego esencją.
Czy w takim razie, mógłby ktoś zapytać, rzemiosło jest high-endem? W Słowniku języka polskiego wydawnictwa PWN zdefiniowano ten termin w niezbyt pomocny dla nas sposób:

1. «drobna wytwórczość obejmująca wykonywanie i naprawianie przedmiotów użytkowych ręcznie lub prostymi narzędziami» 2. «umiejętność wykonywania takich przedmiotów» 3. «w odniesieniu do dziedzin sztuki: opanowanie techniki, warsztat twórczy» 4. daw. «zawód, zajęcie».

Rozszerzoną definicję rzemiosła przyjmują z kolei Katarzyna Młynarczyk i Bartłomiej Rak, autorzy książki Rzemieślnicy. 10 inspirujących historii o pracy ludzkich rąk. Według nich na rzemiosło składają się elementy takie jak indywidualizm, autentyczność, unikatowość, rzetelność i dobra robota czy wytrzymałość. Z tej perspektywy znacznie bliżej do high-endu, ale to wciąż nie to samo, „rzemiosło” za bardzo kojarzy nam się bowiem z tradycyjnym wytwórstwem. Rolnik, cieśla, szewc czy krawiec, czyli modelowi rzemieślnicy, których przedmioty mogą przynależeć do sfery high-endu, nie wypełniają jej jednak całkowicie. Sprzęt audio, aparaty fotograficzne, autobusy miejskie – one również mogą być wykonywane z największą pieczołowitością, a przecież jeszcze na początku XIX wieku nikt o nich nie śnił.
Tradycyjne rzemiosło może reprezentować wysoką jakość, co staram się udowodnić w kolejnych rozdziałach. Tajskie gongi, japońskie łuki kyūdō, angielskie kapelusze dla kobiet, francuskie kontrabasy, a nawet drewniane wiadra – wszystkie te przedmioty, wykonane umiejętnie, w duchu mistrzowskim, reprezentują dziedzinę high-endu. Jednak to, że jakieś rzeczy zostały wykonane ręcznie, bez pomocy maszyn, nie sprawia jeszcze, że wyróżniają się wysoką klasą. Kiedy udamy się na targi bożonarodzeniowe, organizowane w każdym większym polskim mieście, zobaczymy kramy zastawione rękodziełem, które z high-endem nie ma nic wspólnego. Nie oznacza to, że jest przez to gorsze czy mniej wartościowe, ale że jego wytwórcy przyświecała inna idea.
Co ciekawe, to, że „rzemiosło” nie musi oznaczać przedmiotu dobrego gatunku, sugeruje nam również pewien nawyk językowy. Kiedy mówimy o kimś, na przykład o artyście, sportowcu czy księgowym, że jest dobrym rzemieślnikiem, mamy na myśli, że wykonuje swoją pracę porządnie, ale daleko mu do prawdziwych wirtuozów dziedziny, w której ramach się realizuje. Być rzemieślnikiem to dotrzeć do pewnego poziomu jakościowego i nie móc go przeskoczyć. Tymczasem w high-endzie to właśnie najwyższa jakość jest najważniejsza.
Biorąc pod uwagę ceny, które trzeba zapłacić za najlepsze rzeczy dostępne na rynku, należy również wyjaśnić i tę kwestię: czy przedmiot high-endowy równa się przedmiotowi luksusowemu? Również tutaj sprawa nie jest prosta. Wiele high-endowych rzeczy można bez problemu wliczyć w zastępy wyrobów luksusowych. Ręcznie tkane dżinsy, niszowe perfumy, kubańskie cygara, wołowina wagyu, porcelanowe filiżanki, wysokiej klasy drewniane meble, sprzęt audiofilski: to wszystko sytuuje się gdzieś pomiędzy oboma światami. Niektóre z tych przedmiotów produkuje się z myślą o mniej uświadomionym kliencie z zasobnym portfelem, inne dla obytych w temacie znawców, którzy są w stanie oszczędzać w innych aspektach, by móc sobie pozwolić na wymarzoną rzecz. Część z nich (szwajcarskie zegarki) „padła ofiarą” instagramowego sukcesu i coraz mocniej pozycjonuje się w kategorii luksusu, inne (supersamochody) od wielu dekad wyceniane są w taki sposób, by trafiały wyłącznie do najbogatszych.
Na rynek trafiają także wyroby, które z wysoką jakością mają niewiele wspólnego, ale ze względu na otaczający je nimb bogactwa i przepychu są obiektem pożądania milionów ludzi na całym świecie. Perfumy, których znaczną część budżetu stanowi gaża dla pląsającej w ich reklamach hollywoodzkiej gwiazdki, są dobrym przykładem tego zjawiska. Jeszcze mocniej, to znaczy bardziej bezpośrednio, sytuację tę opisuje Witold Rybczyński w książce Dom. Krótka historia idei: „Może trudno uwierzyć, ale Pierre Cardin nie używa wody kolońskiej swojej firmy i za nic nie ubrałby się w coś (produkowanego w jakiejś norze w Bombaju), co nosi jego emblemat”. A to dlatego, że Pierre Cardin, w odróżnieniu od swoich klientów, bardziej ceni sobie wyjątkową jakość niż luksus – przynajmniej jeśli chodzi o przedmioty dla siebie.
Są w końcu wyroby, które wyjątkowo starannie usiłują połączyć oba te królestwa: zbytku i high-endu. Za przykład niech posłuży wyceniony na nieprawdopodobną wręcz kwotę ponad 7,5 tysiąca euro koniak Richard Hennessy. Alkohol ten stanowi ukoronowanie oferty marki Hennessy, będąc popisem opanowania sztuki przygotowania tego szlachetnego trunku. Za najnowszą inkarnacją trunku, przynajmniej jeśli chodzi o projekt karafki, stoi Daniel Libeskind, urodzony w Łodzi amerykański architekt (znany w Polsce przede wszystkim z warszawskiego „Żagla”, czyli prestiżowej inwestycji Złota 44).
Gdyby firmie Hennessy przyświecała wyłącznie chęć pogoni za najwyższą możliwą jakością produktu, bez wątpienia powinni zwrócić się do innej osoby, Libeskind nie jest bowiem specjalistą od alkoholi – jest gwiazdą współczesnej architektury. Nawet jeśli sam zainteresowany był świadom, że kształt opakowania może wpłynąć na jakość produktu (cytat z reklamowego tekstu zamieszonego w pierwszym wydaniu „Vogue Polska Living”: „Brak ograniczeń czasowych stworzył przestrzeń do zgłębiania rytuału delektowania się koniakiem oraz przeanalizowania, w jaki sposób konstrukcja karafki wpłynie na jego smak”), nie jest to przedmiot jego wiedzy eksperckiej. W wypadku koniaku Richard Hennessy górę wzięła chęć zaoferowania klientom przedmiotu nie tylko jakościowego, lecz także luksusowego, nawet jeśli dostępni byli specjaliści, którzy pewne rzeczy wykonaliby lepiej.
W próbie pokazania różnicy między obiektem luksusowym a high-endowym wcale nie musimy się pastwić nad Bogu ducha winnym Libeskindem. Inne przykłady, być może nawet lepsze, również się znajdą. Weźmy model pistoletu 1911 od Amerykanów z Cabot Guns. Mająca siedzibę w Pensylwanii firma przygotowała dla miłośników broni palnej wyjątkową parę „tysiącdziewięćsetjedenastek” wykonanych z kawałków meteorytu (!) Gibeon. Użycie nietypowego materiału zostało podyktowane nie chęcią poprawy parametrów pistoletu, ale pragnieniem zaoferowania rzeczy pięknej, unikatowej i drogiej – a więc luksusowej. Za The Big Bang Set trzeba było zapłacić wyraźnie więcej niż za regularny model 1911, a różnicy w cenie nie da się wyjaśnić niczym innym niż luksusowością kosmicznego zestawu.
Ostatnią z uwag w tym podrozdziale kieruję w stronę pasjonatów, hobbystów, miłośników branż, które przywołuję na kolejnych stronach książki. Może się zdarzyć tak, że z Waszej perspektywy będę mówił wcale nie o high-endzie, lecz o rzeczach, które – w sprzyjających okolicznościach – noszą jego znamiona. Wynika to z decyzji, którą musiałem podjąć, przystępując do pisania, to znaczy: chciałem wziąć pod uwagę i ograniczyć błąd perspektywy.
Dla osoby, która od wielu lat zajmuje się kaligrafią, przywołane przeze mnie w piątym rozdziale długopisy Caran d’Ache z serii 849 wcale nie będą reprezentowały najwyższej jakości, nadając się w najlepszym razie na początek przygody z markowymi przyborami do pisania. Jednak z punktu widzenia osoby, która sporą część życia „przepisała” kiepskimi długopisami za kilkadziesiąt groszy, przeskok do produktów Caran d’Ache i tak przyczyni się do daleko idącej (nierzadko: wstrząsającej) zmiany świadomości. Wydaje mi się, że nie ma potrzeby ograniczać świata high-endu do promila rzeczywiście najlepszych w swej dziedzinie rzeczy, że warto go potraktować szerzej, z wyrozumiałością i szacunkiem do osób, które nie miały do tej pory okazji zetknąć się z tą tematyką. Każdy kiedyś od czegoś zaczynał – a biorąc pod uwagę i tak wysoki próg wejścia w niektóre wyrafinowane branże, nie ma potrzeby podnoszenia go jeszcze bardziej.

Kwadratura koła

High-end jest wszędzie – powtarzam z uporem maniaka i sięgam po kolejny dowód. Chociaż zwykło się uważać, przynajmniej w Europie, że wśród wszelkiego typu trunków wysoką jakość pod względem smaku są w stanie zapewnić tylko wybrane alkohole (przede wszystkim wina), niemalże każda branża specjalizująca się w wysokogatunkowych napojach sięga dokładnie po to samo narzędzie, by móc lepiej opisać wrażenia sensoryczne. Mam na myśli koła smaków i aromatów, które mogą się okazać pomocne przy zdefiniowaniu tego, co czujemy w kawie, herbacie, piwie, whisky, a nawet miodzie.
Po koła smaku chętnie sięgają autorzy licznych książek specjalistycznych, stanowią one bowiem elegancki sposób, by wprowadzić odbiorcę w tematykę ocen wrażeń sensorycznych. W tej powtarzalności, chciałbym zaznaczyć, nie ma nic złego. Koło smaków i aromatów to dobre narzędzie, w które może wyposażyć się każdy poszukiwacz prawdy, każdy pielgrzym chcący doświadczyć perfekcji.
Jest coś takiego w symbolice koła, co porusza nas do głębi. Koło jest jednym z fundamentów ludzkiej cywilizacji; śnimy o nim, wyrażamy za jego pomocą treści nieświadome (na co wskazywał Carl Gustav Jung, tworząc i analizując mandale); sięgamy po koło lub okrąg w sztuce, tak jak to zrobił Leonardo da Vinci, tworząc jeden z najważniejszych renesansowych rysunków – Człowieka witruwiańskiego. Dlatego kiedy redaktor prowadzący moją książkę zaproponował, po rozmowie ze mną, by sięgnąć po ten obraz i wykorzystać go jako symbol high-endu, nie wahałem się ani chwili.
Koło symbolizuje to wszystko, czym w swojej istocie jest przedmiot moich zainteresowań. Doskonałość. Precyzję. Holizm. Kieruje naszą uwagę na świat duchowy, wciąż wymykający się współczesnej manii kwantyfikowania wszystkiego. Podobnie jak koło, high-end można uznać za zjawisko proste (za cel ma „tylko” dążenie do wysokiej jakości), jedynie wtedy, gdy ma się o nim niewielkie pojęcie. Jest niejednoznaczny, złożony, zaskakujący, miejscami nieuchwytny, trudny, wymagający, uwodząc przy tym pięknem, wabiąc niebanalnością, kusząc wspaniałością.
Witajcie w świecie high-endu.

ROZDZIAŁ 1


Jest wszędzie!

Potraficie sobie wyobrazić globus za pół miliona złotych? Taki przedmiot naprawdę istnieje: powstał najpierw jako plan w czyjejś głowie, następnie wysiłkiem zdolnych rąk uzyskał konkretny kształt, by na samym końcu trafić do garstki szczęśliwych osób z odpowiednio zasobnym portfelem. Jeśli nie wierzycie, wcale się nie przejmujcie. Po lekturze niniejszej książki istnienie takich produktów będzie dla Was oczywistością.
Globus, o którym wspominam, to model Churchill, stanowiący ukoronowanie oferty założonej w Londynie przez Petera Bellerby’ego manufaktury Bellerby & Co. Firma specjalizuje się w doskonałej jakości ręcznie przygotowywanych globusach, których niemalże nic (może poza światem, który odwzorowują) nie łączy z tymi kojarzonymi z naszej codzienności, na przykład licealnych lekcji geografii. Kosztujące kilkadziesiąt złotych za egzemplarz nie mogły reprezentować sobą nic szczególnego. Wykonywane z kiepskiego plastiku, trafiające na rynek w setkach tysięcy sztuk – korzystanie z nich, czy to w ramach edukacyjnych, czy estetycznych, stanowiło wątpliwą przyjemność. Inaczej ma się sprawa z modelami Bellerby & Co. Każdy z nich to pełnoprawne dzieło sztuki i najlepszy dowód tego, że ludzka pomysłowość jest niemalże nieograniczona.
Co konkretnie składa się na globus z oferty londyńskiej manufaktury? Jakie elementy stanowią o jego jakości? Czy można w jakikolwiek sposób uzasadnić koszt związany z jego nabyciem? To zasadne pytania, szczególnie w sytuacji, w której za najtańszy model produkowany przez Brytyjczyków (Pocket Globe) trzeba zapłacić prawie 1300 funtów. Można to uznać za oszustwo, traktowanie ludzi jako naiwniaków, którzy być może skuszą się na absurdalnie wysoko wycenione kawałki drewna, papieru i metalu. Zachęcałbym jednak, by spojrzeć nieco szerzej niż tylko przez pryzmat pieniędzy. Wtedy naszym oczom ukaże się wyjątkowy produkt, którego istnienie jest efektem godnego podziwu talentu, ciężkiej pracy i pieczołowitych przygotowań trwających nie tygodnie czy miesiące, ale lata.
Listę niepodważalnych atutów globusów produkowanych przez Bellerby & Co. otwierają przygotowywany przez profesjonalnych kartografów doskonały projekt dwuwymiarowej mapy oraz umiejętne przeniesienie jej w trzeci, kulisty wymiar. W parze z tymi elementami idzie perfekcyjny odlew ziemskiego globu. Ze względu na fakt, że nasza planeta nie jest idealną kulą, nie jest to sprawa prosta. Jak zaznacza Peter Bellerby, przygotowanie takiego odlewu jest przedsięwzięciem na tyle skomplikowanym, że odpowiedzialni za niego są podwykonawcy przygotowujący części dla zespołów Formuły 1. Co więcej, globus musi zostać umiejętnie wyważony, by w elegancki, niczym niezakłócany sposób się obracał, a nie „słaniał pijacko niczym przyciężkawa piłka do ping-ponga”, jak obrazowo opisał to Peter Bellerby.
Najważniejszym elementem procedury wytwarzania brytyjskich globusów jest ich malowanie. Wymaga to nieprawdopodobnie pewnej ręki, sokolego oka przy tak licznych niuansach (na przykład przy nanoszeniu linii szerokości i długości geograficznych, czyli detali, które przez wytwórców masowo produkowanych egzemplarzy są zawsze zaniedbane) oraz sporego zapasu czasu. Proces ten, ze względu na skomplikowanie i szczegóły, które trzeba wziąć pod uwagę, musi zostać wykonany w całości ręcznie. Żadna maszyna, niezależnie od tego, jak zmyślnie skonstruowana, nie mogłaby przygotować na równie wysokim poziomie ani jednego z modeli sygnowanych przez Bellerby & Co.
Oczywiście, można poprzestać na stwierdzeniu, że „globus to tylko globus”, ale minęlibyśmy się wtedy z prawdą. Egzemplarze opuszczające brytyjską manufakturę przynoszą ich posiadaczom trudną do opisania radość. „Coś” w nich sprawia, że nie tylko są lepsze od tańszych odpowiedników – ich posiadanie i użytkowanie porusza człowieka do głębi. Pod takim stwierdzeniem bez wątpienia podpisałby się Morgan Freeman, który miał okazję podpatrywać Petera Bellerby’ego i jego drużynę przy pracy. „Bóg” nie może się mylić, prawda?
High-end to zjawisko, które występuje powszechnie, niemal na całym świecie i prawie w każdej branży. High-endowe może być tradycyjne rzemiosło i całkowicie nowoczesne projekty. High-endowo można hodować bydło i pozyskiwać przyprawy. High-end odgrywa na tyle ważną, choć często niedostrzeganą, rolę w naszym życiu, że zainteresowanie nim wykazują liczne rządy państw, od tych demokratycznych po autorytarne. High-end to w końcu idea, która towarzyszy ludziom od tysięcy lat, rozwijana w cieniu piramid, przenoszona rzymskimi traktami, uświetniająca życie średniowiecznych władyków i XVII-wiecznych mieszkańców Amsterdamu. Mówiąc krótko: high-end jest wszędzie.

Przeżyj zimę jak wiking

Na Islandii występuje pewien gatunek ptaka: edredon zwyczajny. To niepozorne zwierzę, na które niewiele osób zwróciłoby uwagę. Ot, kolejny ptak wodny, który z grubsza przypomina znaną z naszej codzienności kaczkę. W tym ptaku wszystko jest zwyczajne – i nazwa (dosłownie), i wygląd. Nawet fakt, że wkrótce będzie to gatunek zagrożony wyginięciem, nie stanowi w XXI wieku niczego wyjątkowego (co za smutna konstatacja). Istnieje jednak jedna cecha edredona, która go wyróżnia, wywyższa ponad innych kaczkowatych: jego puch. To wybitny termoizolator o hydrofobowych właściwościach, na dodatek fantastycznie lekki: wszystko w jego charakterystyce przemawia za tym, by wykorzystywać go przy produkcji kosztownych kołder i poduszek.
Jego pozyskanie jest przy tym skomplikowane i czasochłonne. W odróżnieniu od tradycyjnego pierza puchu edredonowego nie można tak po prostu wyrwać z kupra przerażonego ptaka. Zamiast tego trzeba przygotować się na niezliczone godziny marszu w srogim islandzkim klimacie, klucząc, szukając, pływając od wysepki do wysepki, chodząc od gniazda do gniazda, podbierając w końcu puch pozostawiony przez dziko żyjące zwierzę. Ten cenny materiał jest produktem ubocznym wychowywania edredoniątek, które – dojrzewając jeszcze w jajku – spoczywają na obłędnie drogiej wyściółce, nawet o tym nie wiedząc.
Wszystko w puchu edredonowym krzyczy: „To będzie kosztować!”. Ptaków, a więc produkowanego przez nie puchu, jest jak na lekarstwo – to raz. Dość powiedzieć, że firma Icelandic Eider, znajdująca się w pierwszej piątce największych sprzedawców puchu, może zebrać ledwie 65 kilogramów rocznie. Po drugie, cały zbiór odbywa się ręcznie, zajmuje mnóstwo czasu i wymaga nie lada kondycji; ptaki za nic mają wysiłki ludzi i swoje gniazda budują tam, gdzie im się podoba. W końcu, ze względu na kluczową rolę, jaką puch odgrywa w rozmnażaniu ptasiej populacji, nie można go tak po prostu wziąć, nie licząc się ze zwierzęciem. Ludzie mogą korzystać z dobrodziejstw natury, ale muszą to robić rozsądnie, w sposób ekologicznie zrównoważony. Właśnie w taki sposób puch trafia w ręce człowieka. Niestety, to dopiero pierwszy krok.

Kolejnym jest staranna selekcja. Znaczną część zbioru stanowią nienadające się do użycia odpady, które muszą zostać usunięte w procesie pieczenia materiału w dużej temperaturze. To nie koniec. Tak potraktowany puch przechodzi następnie przez długotrwały i wymagający proces ręcznego odsiewu, dzięki czemu do końcowego produktu, na przykład poduszki, trafia materiał najwyższej jakości. Niestety, nie da się tego w żaden sposób pominąć. Maszyna, niezależnie od tego, jak precyzyjna, nie jest w stanie dokonać równie dobrego wyboru co doświadczony pracownik, a przy takim przedsięwzięciu nie może być mowy o kompromisie.
Rozprawiamy tutaj o wyrobach z najwyższej półki, co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Wystarczy tylko przejrzeć ofertę internetowego sklepu jednej z firm specjalizujących się w puchu edredonowym: Icelandic Down. Za najmniejszą dostępną kołdrę (140 × 200 cm) w wersji light musimy zapłacić prawie 2900 euro; opcja warm tej samej wielkości to już wydatek rzędu 4300 euro. Kwoty te bledną jednak w porównaniu z ceną, którą przyjdzie nam zapłacić za kołdrę US King OS (295 × 250 cm) w wariancie warm: tutaj musimy wydać ponad 11 000 euro.
Zapłacić tyle za zwykłą kołdrę – brzmi to nieprawdopodobnie. Niemniej osoby, które miały okazję przetestować produkty wykonane z opisywanego tu materiału, zgodnie twierdzą, że są one warte każdych pieniędzy. Bajecznie ciepłe, otulające ciało, zapewniające trudny do opisania komfort. Jeśli ktoś dba o jakość swojego snu, nie może przejść obok tego produktu obojętnie. To także interesująca propozycja dla miłośników kultury skandynawskiej. Mieszkańcy Islandii już około 800 roku naszej ery mieli ratować się wykorzystaniem puchu edredonowego, dzięki czemu życie w równie pięknym, co niegościnnym środowisku mogło być nieco znośniejsze.
High-end związany z fauną i florą nie kończy się na ekstrawaganckich kołdrach. Znaczną jego część stanowią produkty spożywcze, na przykład sery. Jeśli mieliśmy okazję ich spróbować, to pewnie w towarzystwie wina. By podkreślić smak białego musującego trunku, wybierzmy Selles-sur-Cher z koziego mleka, do białego wytrawnego dobierzmy z kolei alpejski L’Etivaz – razem stworzą doskonałą parę. W tym układzie ser odgrywa rolę pomagiera, mniej istotnego składnika winiarskiej uczty, którego jedynym zadaniem jest pomóc gwieździe wieczoru zalśnić jeszcze jaskrawiej. Tymczasem takie sery mogą być równie fascynujące co najlepsze wina z Burgundii.
Przy wytwarzaniu jakościowego przysmaku trzeba zadbać o niezliczoną liczbę elementów, które mają wydatny wpływ na jego końcowy smak. Carolina Pietyra i Kamil Wernicki, autorzy książki Ser. Dojrzewający przewodnik dla koneserów, każą zwrócić uwagę między innymi na: pokarm („trawę, kwiaty i zioła”), którymi raczyło się zwierzę, od którego wzięliśmy mleko na ser, temperaturę i wilgotność w miejscu, w którym żyło, nie tylko gatunek zwierzęcia (to oczywiste), ale także jego rasę, gdyż – jak się okazuje – krowa krowie nierówna, podobnie jak owca owcy czy koza kozie. Krowa rasy normandzkiej jest mniej wydajna, ale odwdzięcza się mlekiem o złożonym aromacie i głębokim smaku; rasa prim’holstein to z kolei propozycja dla serowarów przedkładających ilość ponad jakość. Duży wpływ na smak sera ma również wysokość nad poziomem morza, na której żyją hodowane zwierzęta. Dokładnie tak jak w wypadku jakościowej kawy, wyższe położenie może dobroczynnie wpływać na produkt końcowy, czego przykładem może być Beaufort des Alpages, ser, który jest w stanie wywołać na twarzy degustującego „łzy szczęścia”.

 
Wesprzyj nas