Międzynarodowy bestseller obsypany nagrodami. Catherine Nixey w swojej krytyce wczesnego chrześcijaństwa jest bezwzględna, z filmową obrazowością opisuje akty chrześcijańskiego wandalizmu.


„Książkę tę poświęciłam zniszczeniom antycznego świata, jakich dopuścili się chrześcijanie. Nie tylko oni ponoszą odpowiedzialność – do zaniku kultury klasycznej przyczyniły się też pożary, powodzie, najazdy i upływ czasu – ja skupiłam się jednak przede wszystkim na atakach wyznawców Chrystusa. Nie oznacza to, że Kościół nie chronił spuścizny antyku. Chronił. Lecz opowieść o tym, co dobrego chrześcijaństwo zrobiło dla zachowania dorobku starożytnych, jest powszechnie znana: w bibliotekach i księgarniach nie brakuje publikacji na ten temat. Losy i cierpienia tych, których chrześcijaństwo pokonało, zostały jednak przemilczane”
– pisze na pierwszych stronach “Ciemniejącego wieku” Catherine Nixey.

Catherine Nixey w swojej krytyce wczesnego chrześcijaństwa jest bezwzględna, z filmową obrazowością opisuje akty chrześcijańskiego wandalizmu, jak zniszczenie świątyni Ateny w Palmirze, świątyni Serapisa (Serapejonu) w Aleksandrii czy mordy, jak ten bestialsko zadany wielkiej matematyczce i filozofce Hypatii.

Choć przed nowym Bogiem wszyscy mieli być równi, to tych, którzy go nie uznali, spotykał okrutny los, a ich miejsca kultu, posągi i pisma niszczono. Skala tych zniszczeń była ogromna i przyniosła ludzkości niepowetowane straty. Wiele bezcennych świadectw kultury antycznej przepadło bezpowrotnie.

Nowatorskość ujęcia tematu doceniono na całym świecie – „Ciemniejący wiek” został uznany za jedną z najważniejszych książek roku 2018 przez „The New York Times”, „The Spectator”, „The Observer” oraz BBC History. Tytuł wyróżniono też nagrodami: Jerwood, przyznawaną przez Królewskie Towarzystwo Literatury, oraz Nagrodę Morrisa D. Forkoscha amerykańskiej Rady na rzecz Świeckiego Humanizmu.

Książka bardzo szybko stała się międzynarodowym bestsellerem, wywołując niemały ferment w środowisku akademickim.

Catherine Nixey
Ciemniejący wiek
O niszczeniu świata klasycznego przez chrześcijan
Przekład: Jakub Jedliński
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 22 marca 2023
 
 


PROLOG

Palmira, około 385 roku


Nie istnieje zbrodnia dla tych,
którzy mają Chrystusa w sercu.

Święty Szenute z Atripe

Zniszczenie nadeszło z pustyni. Palmira musiała się tego spodziewać: gromady brodatych, odzianych w czerń zelotów, uzbrojonych w kamienie, żelazne pręty i niezłomne poczucie słuszności, od lat grasowały i terroryzowały wschodnie cesarstwo rzymskie.
Ich prymitywne, bandyckie napady odznaczały się niezwykłą skutecznością. Przemieszczali się w zorganizowanych grupach – później w hordach liczących nawet pięćset osób – siejąc spustoszenie na swoim szlaku. Za cel brali świątynie, a ich ataki okazały się zadziwiająco szybkie. Potężne kamienne kolumny, które przetrwały całe wieki, waliły się w ciągu jednego popołudnia; okaleczenie twarzy kilkusetletnich posągów trwało tylko chwilę; świątynie, będące świadkami wzrostu imperium rzymskiego, w ciągu jednego dnia zmieniały się w ruiny.
Działali brutalnie, ale bez namaszczenia. Zeloci rechotali w głos, rozbijając „złe”, „bałwochwalcze” rzeźby; szydzili podczas burzenia świątyń, zrywania dachów i bezczeszczenia grobów. Powstały nawet hymny upamiętniające te wspaniałe chwile. „Nasz dobry Zbawiciel – śpiewali z dumą pielgrzymi – zdeptał wszystkie te haniebne przedmioty […], demony i bożki”1. Fanatyzm rzadko idzie w parze z dobrą poezją.
W takiej atmosferze palmirska świątynia Ateny[1] stała się oczywistym celem napaści. Majestatyczna budowla – niewzruszone uosobienie wszystkiego, czego nienawidzili wyznawcy nowej wiary – stanowiła monumentalne napomnienie skierowane w stronę monoteizmu. Wchodzący przez wielkie wrota potrzebował chwili, by po jaskrawych promieniach syryjskiego słońca przywyknąć do panującego wewnątrz chłodnego mroku. Przyzwyczaiwszy się do ciemności, można było dostrzec dym i poczuć, że powietrze jest tu ciężkie od wonnych kadzideł, a półmrok rozpraszają lampki pozostawione przez wiernych. W górze, w ich migotliwym świetle, królowała imponująca figura Ateny.
Piękny, wyniosły profil bogini znacznie różnił się od wizerunków z Aten, ale prosty grecki nos, półprzezroczysta marmurowa skóra i pełne, lekko wydęte usta sprawiały, że postać z łatwością dało się rozpoznać. Monumentalność posągu także robiła wrażenie. Prawdopodobnie jednak bardziej godna podziwu od skali fizycznej była skala rozmachu cesarskiej infrastruktury i ambicji, które doprowadziły do postawienia rzeźby w tym miejscu. Posąg imitował te stojące na ateńskim Akropolu, oddalonego o ponad tysiąc sześćset kilometrów od Palmiry, powstał w warsztacie odległym o setki kilometrów. Nie szczędząc trudów i środków, starożytni przetransportowali rzeźbę, aby pośród piasków syryjskiej pustyni założyć oazę kultury helleńsko-rzymskiej.
Czy intruzi byli tego świadomi? Czy poczuli choć cień szacunku dla imperium, które mogło pozwolić sobie na wydobycie bloku marmuru, zamówienie rzeźby i przetransportowanie jej w tak odległe miejsce? Czy choć przez chwilę podziwiali kunszt artysty, który z twardego kamienia stworzył nęcące, delikatne usta? Czy choć na moment zadumali się nad urodą bogini?
Nic na to nie wskazuje. Zaraz po wejściu do sanktuarium mężczyźni wyjęli broń i jednym silnym uderzeniem zadali cios w potylicę Ateny, tak potężny, że głowa spadła na posadzkę. Nos bogini się złamał, gładkie niegdyś policzki pokruszyły, zostały tylko oczy spoglądające z oszpeconej twarzy.
Samo ścięcie głowy nie wystarczyło napastnikom. Padały kolejne ciosy, bogini została pozbawiona włosów i hełmu, który rozbito na drobne kawałki. Ciosy nie ustawały. Rzeźba zwaliła się z postumentu, odrąbano jej ramiona. Pozostał tylko leżący w pyle korpus. Pobliski ołtarz zburzono aż do podstawy.
Dopiero wówczas ci ludzie – chrześcijanie – uznali swoje dzieło za skończone i ponownie rozpłynęli się w bezkresie pustyni. Zrujnowana świątynia pogrążyła się w ciszy. Pozostawione same sobie lampki wotywne zgasły. Leżącą na podłodze głowę Ateny pokrywał piach syryjskiej pustyni.
Zaczął się „triumf” chrześcijaństwa.

WPROWADZENIE

Ateny, 532 rok


Widzimy te same gwiazdy, dzielimy jedno niebo, otacza nas ten sam świat. Cóż za różnica, z jakiej mądrości korzystamy, poszukując prawdy.
„pogański” autor Symmachus

Wszelki pogański przesąd musi zostać unicestwiony, to tego Bóg chce, to Bóg nakazuje, to Bóg głosi!
Augustyn z Hippony, Kazanie 24, 6

To musiała być smutna wyprawa. W 532 roku grupa siedmiu mężczyzn wyruszyła z Aten, zabierając ze sobą niemal wyłącznie dzieła filozofów. Wszyscy należeli do najsłynniejszej niegdyś greckiej szkoły – Akademii. Zgromadzeni w niej myśliciele z dumą wywodzili swoją historię w linii prostej – nazywanej „złotym łańcuchem”1 – od żyjącego niemal przed tysiącem lat Platona. Teraz ten łańcuch miał zostać rozerwany w najdramatyczniejszych okolicznościach – mędrcy opuszczali nie tylko Akademię, lecz także cesarstwo rzymskie. Ateny, miasto narodzin filozofii zachodniej, przestały być miejscem gościnnym dla filozofów.
Podczas tej podróży w nieznane niejaką pociechę przynosiła im obecność Damascjusza. Według standardów tamtych czasów ich przywódca był już w podeszłym wieku, sędziwym nawet – liczył sobie prawie siedemdziesiąt lat – nadal jednak wzbudzał respekt. Damascjusz odznaczał się błyskotliwym, subtelnym umysłem, swoje pisma okraszał równaniami matematycznymi i niechętnie znosił głupców. Poświęcone filozofom cierpkie who’s who jego autorstwa wypełniają miażdżące komentarze na temat myślicieli, których inteligencję lub odwagę uznał za niewystarczające. W życiu bywał równie nieumiarkowany, jak w pismach; pewnego razu zamiast czekać na przewoźnika, rzucił się wpław przez rzekę i prawie utonął.
Wielokrotnie ryzykował życie, służąc umiłowanej nauce. Udzielił schronienia w swoim domu poszukiwanemu filozofowi, wyruszył w daleką, niebezpieczną podróż w nieznane, narażał się na tortury i więzienie. Uważał, że takie postępowanie powinno być normą. „Ludzie mają skłonność zwać cnotą bezczynne życie – napisał z pogardą. – Ja się na to nie zgadzam […], mędrcy siedzący w kącie i snujący wzniosłe rozważania na temat sprawiedliwości i umiaru okrywają się hańbą, gdy stają przed koniecznością podjęcia działania”2.
Dla filozofów nie był to odpowiedni czas na filozofowanie. „Tyran”3 – by posłużyć się ich określeniem – nacierał i przejawiał wiele niepokojących zachowań. W epoce Damascjusza wchodzono do domów w poszukiwaniu nieprawomyślnych książek i przedmiotów. Dzieła rekwirowano i triumfalnie palono na miejskich placach. Dyskusje na tematy religijne w miejscach publicznych uznano za „godną potępienia zuchwałość” i prawnie ich zakazano4. Składanie ofiar dawnym bogom miało być karane śmiercią. W całym cesarstwie dochodziło do napaści na stare, piękne świątynie, z budowli zrywano dachy, przetapiano znajdujące się w nich skarby i rozbijano rzeźby. Władze, aby mieć pewność, że ustanowione prawo jest przestrzegane, zaczęły zatrudniać szpiegów, urzędników i informatorów, którzy donosili o tym, co dzieje się na ulicach, miejskich rynkach i w prywatnych domach. Wpływowy kaznodzieja chrześcijański stwierdził, że jego wierni powinni ścigać i sprowadzać grzeszników na drogę zbawienia równie nieustępliwie, jak łowcy zapędzający zwierzynę do sieci5.
Łamanie nowych praw wiązało się z surowymi konsekwencjami, a filozofia stała się niebezpiecznym zajęciem. Brata Damascjusza uwięziono i torturowano, by wyjawił imiona pozostałych filozofów, ale „w milczeniu i z hartem ducha przyjął razy, które spadły na jego grzbiet”6. Inni myśliciele z tego kręgu też zostali poddani torturom; podwieszano ich za związane w nadgarstkach ręce do czasu, aż wyjawili imiona towarzyszy. Jeden z uczonych kilka lat wcześniej został żywcem obdarty ze skóry. Innego tak długo biczowano przed sędzią, aż z jego pleców spłynęła krew.
Bezlitosnym „tyranem” było chrześcijaństwo. Niemal od pierwszych lat panowania chrześcijańskiego cesarza, które rozpoczęło się w 312 roku, na terenie cesarstwa rzymskiego zaczęto ograniczać wolność jego mieszkańców. W 529 roku zadano ostatni cios. Wydany wówczas dekret odbierał prawo nauczania ludziom tkwiącym „w szaleńczym błędzie pogaństwa” – innymi słowy: Damascjuszowi i pozostałym filozofom z jego kręgu. Co gorsza, ogłoszono również, że jeszcze nieochrzczeni mają się ujawnić i natychmiast zgłosić do „Świętego Kościoła” lub udać na wygnanie. Karą dla osoby ochrzczonej, która powróciła do praktyk pogańskich, miała być śmierć.
Dla greckiego mędrca i jego zwolenników oznaczało to koniec. Nie mogli już czcić swoich bogów. Nie mogli zarabiać. A przede wszystkim nie mogli nauczać filozofii. Przez pewien czas pozostali w Atenach, próbując żyć z oszczędności. W 532 roku zorientowali się, że dłużej nie dadzą rady. Doszły ich słuchy, że na Wschodzie rządzi władca, który sam jest wielkim filozofem. Mimo ryzyka związanego z podróżą podjęli decyzję, aby się do niego udać. Akademia, największa i najsławniejsza szkoła antycznego świata – a być może wszech czasów – o niemal tysiącletniej historii, została zamknięta.
Nie sposób sobie wyobrazić, jak bolesna była ich droga przez Ateny. Idąc, mijali ulice i place, gdzie niegdyś spacerowali, pracowali i spierali się ich wielcy poprzednicy: Sokrates, Platon, Arystoteles. Wszystko przypominało im, że te sławetne czasy minęły. Zamknięte ateńskie świątynie popadały w ruinę, a wiele wspaniałych, zdobiących je rzeźb zbezczeszczono lub usunięto. Nawet Akropol nie ocalał w pełni: stojący na wzgórzu posąg Ateny został obalony.
Większość prac Damascjusza zaginęła, ale zachowane do naszych czasów pojedyncze zdania wystarczą, aby zorientować się, co czuł. Cała jego ścieżka życia – napisał – została „starta przez rwącą rzekę”7. Wcześniejsze utwory innego greckiego autora, Palladasa z Aleksandrii, ujawniają podobną rozpacz: „Hellenowie – napisał – my w proch obróceni […]. Nic już w świecie nie jest tym, czym było”8. W innym posępnym epigramie ten sam umęczony poeta zastanawiał się: „Czyż prawdą nie jest, że my, Grecy, martwi jesteśmy i żywych tylko udajemy […]. A może to życie jest martwe, a my żywi pozostajemy?”9.
Gdy historycy opisują czasy, w których dawne religie umierały, a nowa wiara ostatecznie zyskała całkowitą przewagę, zwykle nazywają ten okres „triumfem chrześcijaństwa”. Warto jednak przypomnieć pierwotne znaczenie łacińskiego słowa „triumf”. Prawdziwy rzymski triumf nie był jedynie wiktorią zwycięzcy10. Oznaczał całkowite i zupełne podporządkowanie pokonanego. Podczas triumfu rzymskiego przegrani maszerowali przez miasto, a zwycięzcy przyglądali się wrogowi, którego armię zgładzili, którego własność rozgrabili, a przywódców upokorzyli.
Triumf nie oznaczał jedynie „zwycięstwa”. Oznaczał unicestwienie.
Kwestie poruszane w tej książce nie są powszechnie znane ludziom spoza kręgów akademickich. Z pewnością nie miałam o nich dostatecznej wiedzy, gdy dorastałam w Walii jako córka byłej zakonnicy i byłego mnicha. Moje dzieciństwo, jak łatwo się domyślić, upływało w religijnej atmosferze. Co niedzielę chodziliśmy do kościoła, zmawialiśmy dziękczynną modlitwę przed posiłkami, a ja wieczorem klękałam do pacierza (albo robiłam rachunek sumienia). Kiedy odwiedzali nas krewni z dziećmi, nie bawiliśmy się w odgrywanie scen z filmów, lecz inscenizowaliśmy przystąpienie do pierwszej komunii albo po prostu przyjęcie Eucharystii. Ten straszny grzech (a i zabawa średnia) pozwalał dostać od dorosłych dolewkę soku z czarnej porzeczki.
W moim dzieciństwie Bóg, a przynajmniej tradycje religii katolickiej, były wszechobecne. Trzeba jednak zaznaczyć, że wiary moich rodziców, choć łącznie spędzili w murach klasztoru dwadzieścia sześć lat, nigdy nie cechował dogmatyzm. Kiedy pytałam o początki świata, raczej mówili o Wielkim Wybuchu niż o Księdze Rodzaju. Gdybym zapytała o pochodzenie człowieka, pewnie opowiedzieliby mi o ewolucji, a nie o stworzeniu Adama. Nie przypominam sobie, abym jako dziecko kiedykolwiek kwestionowała istnienie Boga – ale już jako nastolatka byłam prawie pewna, że go nie ma. Moja wiara umarła, a rodzice albo tego nie zauważyli, albo niewiele o to dbali. Podejrzewam zresztą, że gdzieś między klasztorem a światem ich wiara też umarła.
W naszej rodzinie wiecznie żywa pozostała natomiast wiara w edukacyjną misję Kościoła. Rodziców w dzieciństwie uczyli zakonnicy i zakonnice, oni sami w klasztorze też zajmowali się nauczaniem. Byli święcie przekonani, że Kościół, który oświecił ich umysły w odległej przeszłości, zapewnił również oświecenie całej Europie. To Kościół – mówili – podtrzymywał pamięć o klasycznej łacinie i grece w mrokach średniowiecza, aż wróciły do łask w epoce renesansu. Podczas wakacji zwiedzaliśmy muzea i biblioteki, gdzie przyjęto ten sam punkt widzenia. Jako dziecko patrzyłam na połyskujące złotem, iluminowane manuskrypty i wierzyłam, że niosły oświecenie w wiekach ciemnoty umysłowej.
I pod pewnymi względami rodzice mieli rację, ponieważ jest to prawda – w klasztorach rzeczywiście ocalono znaczną część antycznej wiedzy.
Nie jest to jednak cała prawda. Ta oficjalna atrakcyjna narracja niemal całkowicie przysłoniła wcześniejsze, mniej chwalebne wydarzenia. Kościół siał spustoszenie, zanim zaczął chronić. W IV i V wieku rozpętał się niewyobrażalny szał zniszczenia, który wywołał wstrząs u wielu niechrześcijańskich świadków. Kościół w tych stuleciach zburzył, unicestwił i przetopił niezliczoną ilość dzieł sztuki. Posągi antyczne strącano z cokołów, oszpecano, bezczeszczono i pozbawiano członków. Miejsca kultu zrównywano z ziemią i doszczętnie palono. Burzono świątynie uznawane za najwspanialsze dzieła architektury w imperium. Wiele rzeźb z Partenonu zniszczono, okaleczano twarze posągów, odrąbywano bogom ręce, nogi i głowy. Niektóre arcydzieła niemal na pewno rozbito na gruz, który wykorzystano przy wznoszeniu kościołów. Księgi – często przechowywane w świątyniach – też straszliwie ucierpiały. W ten sposób chrześcijanie zniszczyli największą bibliotekę antycznego świata, księgozbiór liczący prawdopodobnie około siedmiuset tysięcy tomów. Przez ponad tysiąc lat żadna inna biblioteka nie była w stanie zgromadzić nawet przybliżonej liczby książek. Obrazoburcze dzieła filozofów zostały ocenzurowane i rzucone na stosy – całe imperium rozświetlił płomień trawiący zakazane księgi.
Te dramatyczne wydarzenia nie wyrządziły jednak tak wielkich szkód, jakich dokonało prozaiczne zaniedbanie. W zacisznych skryptoriach mnisi uratowali wiele dzieł, ale jeszcze więcej bezpowrotnie zniszczyli. Wokół niechrześcijańskich autorów panowała jadowicie wroga atmosfera. Zakonnicy, aby nie zakłócać nakazu milczenia, używali gestów, gdy potrzebowali jakiejś księgi: wyciągnięte dłonie i ruch rąk imitujący odwracanie stron oznaczały prośbę o psałterz. O pogańskie dzieła mnich prosił, wkładając dwa palce do ust, jakby się krztusił11.
Nic dziwnego, że pisma tych pogardzanych autorów ucierpiały. W czasach, gdy o pergamin nie było łatwo, słowa wielu antycznych pisarzy starto, by ponownie zapełnić karty bardziej wzniosłymi treściami. Palimpsesty (starogreckie palin – ponownie; paso – ścieram) wskazują na czas, kiedy te antyczne dzieła zniknęły. Komentarzami Augustyna do psalmów zapisano ostatnią kopię O państwie Cycerona. Autobiograficzne dzieło Seneki zmieniono w kolejny egzemplarz Starego Testamentu. Dzieje Salustiusza zostały starte, aby pozyskać pergamin dla świętego Hieronima. Inne antyczne teksty utracono z powodu ignorancji. Pogardzane i porzucone na wiele lat rozsypały się i zmieniły w pokarm dla myszy, ale nie dla myśli. Całkowicie utraciliśmy dzieło Demokryta, jednego z największych greckich filozofów i ojca teoretycznych podstaw anatomii. Do naszych czasów przetrwał jeden procent literatury łacińskiej, dziewięćdziesiąt dziewięć – przepadło. Wiele można osiągnąć, posługując się tępym narzędziem obojętności i zwykłej głupoty.
Bezlitosne ataki, do których dochodziło w tym okresie, nie były domeną jedynie fanatyków i szaleńców. Agresję wobec posągów służących „szalonym”, „nikczemnym” i „obłąkanym”12 poganom popierały najważniejsze osobistości Kościoła. Sam wielki święty Augustyn podczas zgromadzenia wiernych w Kartaginie stwierdził, że „wszelki pogański przesąd musi zostać unicestwiony, to tego Bóg chce, to Bóg nakazuje, to Bóg głosi!”13. Święty Marcin z Tours, do dziś jeden z najpopularniejszych francuskich świętych, siał spustoszenie w całej Galii, niszcząc świątynie i wzbudzając trwogę wśród ludności. W Egipcie święty Teofil z Aleksandrii doprowadził do zrównania z ziemią jednej z najpiękniejszych budowli antycznego świata. W Italii z inicjatywy Benedykta z Nursji obrócono w ruiny świątynię Apolla. W Syrii bezwzględne bandy mnichów terroryzowały kraj, obalały posągi i zrywały dachy z pogańskich świątyń.
Celem ataków stały się nie tylko dzieła sztuki. Wszystko, począwszy od jedzenia na talerzu (które miało być proste i koniecznie pozbawione przypraw), a skończywszy na sprawach łoża (które również miało być proste i nijakie), po raz pierwszy w historii znalazło się pod kontrolą religii. Męski homoseksualizm wyjęto spod prawa; depilacją pogardzano, tak samo jak makijażem, muzyką, zmysłowym tańcem, wyszukanym jedzeniem, purpurową pościelą, jedwabnymi tkaninami… Lista jest długa.
Osiągnięcie tego okazało się niełatwe. Wszechmogący Bóg miał, co prawda, wgląd nie tylko w ludzkie serca, ale i domy, jednak duchownym było trudniej rozciągnąć bezgraniczną kontrolę. Rozwiązanie znalazł Jan Chryzostom: zachęcał swoich parafian do szpiegowania współwyznawców. Mieli wchodzić do cudzych domów. Wtrącać się w cudze sprawy. Unikać tych, którzy się nie podporządkowują. Donosić na grzeszników, aby otrzymali zasłużoną karę. W przeciwnym razie ich również czekały konsekwencje. „Jak myśliwy zewsząd otaczają trudne do schwytania zwierzęta i w ten sposób wpędzają je do sideł, tak i my złamanych moralnie razem pędźmy, a przez to wnet ich do sieci zbawienia pochwycimy”14. Żarliwi chrześcijanie wchodzili do cudzych domów w poszukiwaniu książek, posążków i malowideł uznawanych za dzieło Szatana. Tej obsesyjnej inwigilacji nie uważano za okrucieństwo. Przeciwnie: więzienie, atakowanie, wypędzanie, a nawet stosowanie siły wobec grzesznika miały sprowadzić go na „drogę prawości” i służyły jego ocaleniu. Święty Augustyn, mistrz pobożnych paradoksów, nazywał taką postawę „miłosierną srogością”15.
Wszystko to wywołało wstrząs i trwogę wśród niechrześcijan. Mieszkańcy miast spieszyli oglądać burzenie świątyń znanych w całym starożytnym świecie. Intelektualiści z rozpaczą patrzyli na niszczejące w płomieniach, rzekomo antychrześcijańskie księgi, które w rzeczywistości często były tekstami z zakresu nauk humanistycznych. Miłośnicy sztuki z przerażeniem obserwowali, jak ludzie zbyt tępi, aby docenić arcydzieła – a z pewnością zbyt głupi, żeby je odtworzyć – rozbijali najwspanialsze prace rzeźbiarzy. Czasem chrześcijanie, uzbrojeni w swe prymitywne młoty i drabiny, mieli problem nawet ze skutecznym niszczeniem: wiele posągów i świątyń przetrwało wyłącznie dzięki temu, że stały zbyt wysoko, by mogli ich dosięgnąć.
Początkowo zamierzałam napisać książkę o charakterze dziennika podróży, pomyślałam, że ciekawie byłoby podążać za Damascjuszem – świętym Pawłem pogan – wędrującym po śródziemnomorskim świecie. Syria, Damaszek, Bagdad, część Egiptu, południowa granica Turcji, wszystkie miejsca, do których się udał, choć podróż nie należała do łatwych, były dla mnie osiągalne. Jednakże w okresie między pojawieniem się pomysłu a przystąpieniem do pisania realizacja tego planu stała się niemożliwa.
W rezultacie wojny domowej część Syrii została włączona do nowego islamskiego kalifatu. Brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych odradzało podróże na północną część półwyspu Synaj. W 2015 roku zwolennicy Państwa Islamskiego rozpoczęli burzenie leżącego na południe od Mosulu asyryjskiego miasta Nimrud, ponieważ znajdujące się w nim zabytki uznano za „bałwochwalcze”. Świat obiegły zdjęcia islamistycznych ekstremistów, którzy zrzucali z cokołów posągi liczące trzy tysiące lat i rozbijali rzeźby młotami. „Fałszywi idole” musieli zostać zniszczeni. W Palmirze pieczołowicie odrestaurowany posąg Ateny doświadczył ponownej agresji. Po raz kolejny bogini odcięto głowę, raz jeszcze odrąbano jej ramię.
Wymarzona wyprawa okazała się nierealna. Rezultatem jest ta książka, swego rodzaju historyczny dziennik podróży. Będziemy wędrowali po imperium rzymskim, zatrzymując się w istotnych miejscach i przełomowych momentach. Jak w przypadku każdego dziennika podróży, opisywane miejsca są moim osobistym – a przez to łatwym do podważenia – wyborem. Opowieść rozpoczynam w Palmirze, ponieważ właśnie na wschodzie imperium w latach osiemdziesiątych IV wieku sporadyczne ataki wymierzone w starych bogów i ich świątynie eskalowały w poważniejsze akty przemocy. Mogłam jednak wybrać zburzenie innej, wcześniejszej lub późniejszej świątyni. Dlatego właśnie są to początki, a nie początek. Swoją opowieść kończę w Atenach około 529 roku, ale znów równie dobrze mogłam wybrać inne, położone dalej na wschodzie miasto, którego mieszkańców – gdy nie udało się nawrócić ich na chrześcijaństwo – zmasakrowano, odcięto im ręce i nogi, a ciała wystawiono na widok publiczny, ku przestrodze.
Książkę tę poświęciłam zniszczeniom antycznego świata, jakich dopuścili się chrześcijanie. Nie tylko oni ponoszą odpowiedzialność – do zaniku kultury klasycznej przyczyniły się też pożary, powodzie, najazdy i upływ czasu – ja skupiłam się jednak przede wszystkim na atakach wyznawców Chrystusa. Nie oznacza to, że Kościół nie chronił spuścizny antyku. Chronił. Lecz opowieść o tym, co dobrego chrześcijaństwo zrobiło dla zachowania dorobku starożytnych, jest powszechnie znana: w bibliotekach i księgarniach nie brakuje publikacji na ten temat. Losy i cierpienia tych, których chrześcijaństwo pokonało, zostały jednak przemilczane. Dlatego skupiam się właśnie na tych kwestiach.
Uwzględniłam rozległy obszar, z konieczności jest to więc historia fragmentaryczna, a narracja gna przez czas i przestrzeń. I ma to swoje uzasadnienie. Książka obejmuje zbyt długi okres, aby traktować go linearnie – opowieść byłaby wówczas zwyczajnie nudna. Starałam się oddać uczucia, jakich doświadczamy, stając przed antyczną świątynią; zapach panujący w jej wnętrzu; przyjemność, jaką sprawia widok popołudniowego światła przenikającego przez kłęby pary w starożytnych termach. I znów – ma to swoje uzasadnienie. Z takim podejściem wiąże się pewien problem: czy można poczuć zapach świątyni antycznej, nie będąc wewnątrz budowli? Ale rezygnacja z ożywienia tego świata równałaby się z przekłamaniem innego rodzaju: starożytni nie żyli w świecie składającym się wyłącznie z wyraźnie rozgraniczonych okresów historycznych i dat wielkich bitew. W ich świecie w świąteczny dzień kłęby dymu ofiarnego wypełniały ulice; ludzie w centrum Rzymu wypróżniali się za posągami; w teatrach światło połyskiwało na mokrych, nagich ciałach młodych nimf. Dla zrozumienia ludzi z przeszłości konieczne są zarówno daty, jak i ciała.
Wszelkie próby pisania o historii starożytnej są obarczone trudnościami. Hilary Mantel stwierdziła kiedyś: „Historia to nie jest przeszłość […]. To jest to, co pozostanie na sicie, gdy przetoczą się wieki”. W przypadku późnego antyku pozostałości te okazują się wyjątkowo skąpe. Dlatego informacje pochodzące z nielicznych dostępnych dla nas źródeł często bywają zawzięcie podważane, a o niektóre z nich badacze starożytności od wieków toczą spory. Nawet edykt, zdawałoby się dokument tak jasny i prosty, nieraz stanowi przedmiot wieloletnich nieporozumień – jedni badacze uznają go za pismo brzemienne w skutki, inni za zwyczajny list. W przypisach odnotowałam najważniejsze rozbieżności, ale nie wszystkie: byłoby to niemożliwe, a już z całą pewnością niestrawne w lekturze.
Do tego, co się zachowało – obojętnie, czy wzbudza kontrowersje, czy nie – należy podchodzić ostrożnie. Jak w przypadku całej historii starożytnej, cytowani przeze mnie autorzy mają ograniczone perspektywy i własne priorytety. Kiedy święty Chryzostom z triumfem obwieszczał zniszczenie greckich pism, w większym stopniu wyrażał swoje nadzieje, niż stwierdzał fakt. Gdy hagiograf świętego Marcina z zapałem opisywał niszczone w całej Galii świątynie, bardziej zależało mu na inspirowaniu niż relacjonowaniu rzeczywistych wydarzeń. Dziś uznalibyśmy te pisma za propagandowe. Każdy ukazany w nich punkt widzenia można podważyć, żaden cytat nie jest w pełni wiarygodny. Krótko mówiąc, późnoantyczni autorzy byli ludźmi, dlatego należy spojrzeć na ich słowa krytycznie, ale powinniśmy ich czytać, gdyż warto się dowiedzieć, co mieli do powiedzenia.
Moja opowieść zaczyna się w Egipcie, gdzie narodził się monastycyzm, następnie, gdy nowa religia pojawia się na Zachodzie, przenosi się do Rzymu. Później wędruje do północnej Turcji, ponieważ w Bitynii niechrześcijanie po raz pierwszy odnotowali istnienie wyznawców Chrystusa. Dociera do Aleksandrii w Egipcie, miejsc najcięższych profanacji, po czym rusza w głąb syryjskiej pustyni, zamieszkiwanej przez ludzi należących do najtwardszych „zawodników” w dziejach – mnichów, którzy tak bardzo umiłowali Boga, że decydowali się spędzić całe życie na słupach, drzewach albo w klatkach. Na koniec trafia do Aten, kolebki zachodniej filozofii i miejsca jej śmierci w 529 roku.
Odnotowane w niniejszej książce zniszczenia są niewyobrażalne – a jednak nowożytny świat o nich zapomniał. Jeden z najbardziej wpływowych historyków Kościoła opisał przejęcie władzy przez chrześcijan jako czas ustania ucisku, kiedy to z „uśmiechniętym obliczem i wzrokiem promiennym spoglądali na siebie ci, którzy przedtem byli przygnębieni”16. Późniejsi historycy mieli dołączyć do tego chóru pochwalnych głosów. Dlaczego Rzymianie mieliby sprzeciwiać się nawróceniu? Byli przecież – taki wysuwano argument – wrażliwymi ludźmi, nigdy tak naprawdę nie wierzyli w tych swoich pozbawionych godności, wiecznie pobudzonych seksualnie Jupiterów i lubieżne Wenus. Zgodnie z tą wizją Rzymianie czekali na religię chrześcijańską i zamierzali porzucić swoje absurdalne, skomplikowane politeistyczne rytuały, gdy tylko na horyzoncie pojawi się rozsądna (czytaj: monoteistyczna) wiara. Wyrażając ten pogląd, Samuel Johnson jak zawsze ujmuje rzecz dobitnie: „Pogan łatwo było nawrócić, ponieważ w istocie nie mieli niczego do porzucenia”17.
Mylił się. Wielu chętnie nawróciło się na chrześcijaństwo, to prawda. Ale wielu innych nie. Licznym Rzymianom i Grekom nie podobał się zanik wolności wyznania, z której dotychczas korzystali – fakt, że ich księgi wrzucano do ognia, świątynie burzono, a uzbrojone w młoty bandy zelotów rozbijały antyczne posągi. Ta książka opowiada historię z punktu widzenia niechrześcijan; opłakuję w niej największe zniszczenia dzieł sztuki, jakie zna ludzkość. Ukazuję tragedie stojące za „triumfem” Kościoła.
Uwaga na temat słownictwa: starałam się unikać określenia „poganin”, z wyjątkiem fragmentów, w których relacjonowałam myśli i czyny chrześcijan. Byłoby to pejoratywne i obraźliwe, tego słowa żaden niechrześcijanin nie użyłby w odniesieniu do siebie. To określenie jest również innowacją nowej wiary – przed dojściem chrześcijan do władzy niewielu ludziom przyszłoby do głowy opisywanie siebie poprzez wyznanie. Po nadejściu chrześcijaństwa świat na zawsze podzieliły granice nakreślone przez religie, a wyrazem tego stały się słowa. Do najpowszechniejszych zaliczało się pojęcie „poganin”. Początkowo odnosiło się ono raczej do cywilów niż żołnierzy. Po nadejściu chrześcijaństwa żołnierzami nie byli rzymscy legioniści, lecz ci, których zwerbowano do armii Chrystusa. Później chrześcijańscy autorzy ukuli fałszywą, niepochlebną etymologię tego wyrazu; twierdzili, że wywodzi się on od terminu pagus i łączy z określeniem chłopstwa i wsi. Mimo że nie jest to prawda, obraźliwa narracja się przyjęła i „pogaństwo” nabrało mało zachęcającego, utrzymującego się do dziś zapaszku wiejskości i zacofania.
Starałam się też, gdy było to możliwe, unikać przypisywania nowożytnych narodowości antycznym bohaterom, zamiast tego przyporządkowuję ich do języka, w którym przede wszystkim tworzyli swoje dzieła. Dlatego oratora Libaniosa z Antiochii, choć urodził się i żył w Syrii, będę nazywała Grekiem, a nie „Syryjczykiem”. Antyczny świat cechował kosmopolityzm i każdy – od Aleksandrii po Ateny – mógł uważać się za „Hellena”, czyli Greka – co starałam się odzwierciedlić.
Od czasu do czasu, dla ułatwienia lektury, używam słowa „religia”, żeby oddać szerokie spektrum wierzeń grecko-rzymskiego społeczeństwa przed pojawieniem się chrześcijaństwa. To określenie również ma swoje ograniczenia – jednym z ważniejszych jest fakt, że sugeruje znacznie bardziej scentralizowaną i wewnętrznie spójną strukturę niż ta, która istniała w rzeczywistości. Wydaje się ono jednak znacznie elegantsze niż wiele bardziej kłopotliwych alternatywnych określeń.
I na koniec trzeba zaznaczyć, że wielu prawych ludzi wiara chrześcijańska zainspirowała do szlachetnych czynów. Wiem o tym, bo niemal codzienne sama doświadczam ich dobroci. Ta książka nie jest atakiem na nich i mam nadzieję, że nie zostanie w ten sposób odebrana. Nie ulega jednak wątpliwości, że istnieli ludzie – i nadal istnieją – którzy wykorzystują monoteizm do niegodziwych celów. Chrześcijaństwo stanie się lepszą i silniejszą religią, gdy zaakceptuje ten fakt – i przeciwstawi się temu.

 
Wesprzyj nas