Lubisz klimat “Dawno temu w Ameryce”? To debiutancki kryminał Grzegorza Dziedzicza z pewnością trafi w Twój gust. Autor “Żadnych bogów, żadnych panów” przenosi nas w czasie do Chicago u progu lat 20. XX wieku, gdzie półświatkiem rządzą polscy gangsterzy.


Gangsterska historia osadzona w polskim Chicago u progu lat 20. XX wieku.

Zanim nastanie era prohibicji i władzę nad półświatkiem zdobędzie Al Capone, podziemiem Chicago rządzą Polacy.

W cuchnących alejkach i piekielnych ubojniach, w scenerii jak z filmu Dawno temu w Ameryce czają się ich gangi, a najbardziej zuchwałym jest Erab. Czerwone chusty, anarchistyczne hasła i rozboje pod płaszczykiem Rewolucji – to ich styl.

Gdy w tym polonijnym środowisku dochodzi do bestialskiego mordu, do sprawy oddelegowany zostaje świeżo upieczony sierżant Teodor Rucki. Szybko okaże się, że Rucki ma z gangsterami więcej wspólnego niż tylko język.

***

Od czasu Breslau Mocka nie było chyba w polskiej literaturze kryminalnej tak szczerego, czułego i równocześnie okrutnego opisu miasta. A konkurencja na tym polu jest ogromna. Włóczenie się razem z bohaterami po knajpach, tawernach, rzeźniach, bekjardach, bejsmentach, podwórkach to przyjemność sama w sobie. Dziedzic pisze tak sensualnie, że niemal czujemy woń wódki i whisky. Bardzo to jest dobre, bardzo.
Wojciech Chmielarz

***

Laureat Nagrody Wielkiego Kalibru 2022.

Grzegorz Dziedzic
Żadnych bogów, żadnych panów
Wydawnictwo Agora
Premiera: 15 marca 2023
 
 


ROZDZIAŁ I

Południowe Chicago, The Bush
Niedziela, 26 maja 1918, po północy


Maryjka skręcił w prawo z Osiemdziesiątej Dziewiątej w Green Bay Street. Znad jeziora szła burza, ale była jeszcze daleko, bo choć pioruny waliły gdzieś wysoko w chmurach nad czarną wodą, to grzmotów nie było słychać tutaj, na dole. Maryjka lubił burze, mimo że te w Chicago nie przynosiły spodziewanej świeżości, którą wciągasz do płuc jak życiodajną siłę i którą chcesz zatrzymać w sobie na stałe. Nadzieję na tę świeżość Maryjka stracił wiele lat temu, podczas pierwszego lata na Bushu. Wyszedł wtedy z tawerny Wiśniewskiego na Nadbrzeżu i łakomie wciągnął powietrze, przyzwyczajony do ozonowego chłodu, ale zamiast znanego z Polski łaskoczącego orzeźwienia prawie zakrztusił się gorącą watą. Mimo to wciąż lubił burze, zwłaszcza nocą. Burza przypominała Maryjce o fakcie podstawowym: że dobry Pan Bóg stworzył niebo, ziemię, chmury i pioruny. Że stworzył rośliny, zwierzęta i ludzi, a dopiero ci ostatni zbudowali stalownie, gysernie [objaśnienia niektórych terminów znajdują się na końcu książki] i walcownie. Ta świadomość przynosiła Maryjce ulgę. Kominy się kiedyś zawalą, ściany magazynów na rudę popękają i legną w gruzach, żelazne mosty zardzewieją i runą, a na wszystko, co zostanie, jak zawsze latem, spadnie ciepły deszcz.
Maryjka szedł przed siebie i spoglądał na widoczne na ciemnym niebie kontury stalowni. Ziemia niebrukowanej ulicy była sucha, więc zszedł z drewnianego chodnika, żeby zobaczyć cały zarys zębatego komina, który – ucięty po prawej jak nożem – przechodził na wysokości dachów we wspinającą się pochyłą kreskę dachu hali odlewni. Maryjce od zawsze ten widok kojarzył się z bestią, z Baphometem, który wystawia spod ziemi kozi łeb. Właśnie otworzył paszczę, jeszcze chwila, a obnaży trójkątne zęby, jeszcze trochę, a zgłodnieje i zacznie gryźć. A potem połknie wszystko.
Józefowi Kwasigrochowi, zwanemu przez znajomych Maryjką, nie spieszyło się do domu. Piwo i gorzałka, które tego wieczoru wlał w siebie w tawernie Wiśniewskiego, spełniły swoje zadanie – uspokoiły hałas, który dudnił w jego głowie bez przerwy, a do którego Maryjka zdążył się już tak przyzwyczaić, że nie zwracał uwagi na nieustający zgrzyt, huk, posapywanie i gwizdy lokomotyw, stukanie młotów i całą gamę uderzeń oraz stukotów, które otaczały go bez przerwy. Teraz jednak w głowie Maryjki wciąż jeszcze rozbrzmiewały dźwięki tamburicy i harmonii, szedł zatem i cicho gwizdał skoczną przyśpiewkę, którą dwa kwadranse temu śpiewał cały saloon: „Nie mojaś żona, aleś kochanka, napójże, napój mojego kasztanka”. Doszedł do Osiemdziesiątej Siódmej i przez chwilę wahał się, czy pójść na skróty obok stalowni, przejść przez tory i dzięki temu szybciej znaleźć się w domu, ale ostatecznie skręcił w lewo, w kierunku Superior Avenue. Wszedł na chodnik i napomniał się, żeby patrzeć pod nogi. Rzadko rozstawione latarnie dawały blade światło, które rozpraszało się w zalegającym na Bushu smogu, o tej porze przypominającym mgłę. Łatwo było potknąć się na pełnych dziur chodnikach, które w zależności od widzimisię właściciela loty zbudowane były na różnych wysokościach i przypominały piętrową, pokraczną i ciągnącą się w mrok scenę jarmarcznego teatru. Ulica była pusta, gdzieniegdzie tylko na kocach rozłożonych na drewnianych schodach spały dzieciaki uciekające na zewnątrz przed zaduchem przepełnionych sypialni i chrapaniem dorosłych. Z naprzeciwka, zataczając się, szło dwóch mężczyzn. Niższy o pół głowy i chudy pomagał kompletnie zamroczonemu kompanowi, zwalistemu dryblasowi, który przystawał co chwilę i odwracając się w stronę budynków, pokazywał na nie palcem. Chudy zatrzymywał się, jedną ręką chwytał pijanego za klapy marynarki i rozchełstaną białą koszulę, a drugą podnosił jego opadający podbródek, próbując nawiązać z towarzyszem wyraźniejszy kontakt. Po chwili, zrezygnowany, objął dużego wpół i pociągnął ze sobą.
– Ty Polak? – zapytał chudy nadchodzącego z naprzeciwka Maryjkę. I nie czekając na odpowiedź, spytał po słowacku: – Znasz tego tu? Schlał się jak cap i nie pamięta, gdzie mieszka, tyle wie, że gdzieś na Bushu. Godzinę już go tak taskam. Może byś pomógł go dowlec do domu?
Maryjka przypatrzył się zasypiającemu na stojąco mężczyźnie. Nie znał go.
– Jak na Bushu, to musicie zawrócić – powiedział. Minął pijaków, ale po kilkunastu krokach odwrócił głowę, dokładnie w momencie, kiedy chudy posadził zwalistego pod ścianą budynku, po czym uwolnił się od jego ramienia i, klnąc, poszedł w swoją stronę. Dziesięć sekund później Józef usłyszał krótki gwizd, a spomiędzy budynków ku pijanemu wyskoczyła drobna sylwetka. Maryjce aż żal się zrobiło biedaka, bortnika z wyglądu, któremu jakiś gówniarz przetrząsał właśnie kieszenie w poszukiwaniu resztek dniówki.
Józef poszedł dalej, wyjął z kieszeni spodni kupioną u Wiśniewskiego pintę wódki i pociągnął niewielki łyk. Alkohol dodał mu sił, pozwolił zatrzeć na moment nadchodzące zmęczenie po dwunastu godzinach pracy i miłym wieczorze w tawernie. Jutro miał wolne, będzie spał do dziewiątej, a na jedenastą pójdzie z żoną i dzieciakami na sumę do Świętego Michała Archanioła. Po południu postawi wszystkim lody na Commercial Avenue i zajrzą na festyn do parku Russella. A wieczorem Maryjka pójdzie znowu do tawerny Wiśniewskiego, zamówi piwo i usiądzie przy barze jak najbliżej krzątającej się przy szklankach Wandzi Wiśniewskiej. Będzie siedział tak do późna i oczekiwał na te chwile, kiedy Wandzia skręci się mocniej, sięgając na półkę z butelkami, a biała bluzka napnie się na jej piersiach tak, że ich kształtu Maryjka nauczy się na pamięć.
Skręcił w Superior. Na północy, po prawej stronie, nad piecami Illinois Steel Company unosił się ciężki dym, widoczny o tej porze dzięki pomarańczowej łunie, która oświetlała jedną trzecią nieba. Po lewej ze spiczastą godnością sterczały godne katedry wieże kościoła parafialnego pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła. Lewa górowała nad prawą, a kościół nad całą okolicą. Maryjka przeżegnał się odruchowo i jak zawsze poczuł ciepły przypływ dumy, choć równie możliwe, że zaczęła działać wódka, której łyk, tym razem spory, jeszcze bardziej poprawił mu nastrój. Skręcił w Osiemdziesiątą Piątą, minął dwa krótkie bloki i wszedł w elę, żeby się odlać. Dzwon na kościelnej wieży wybił pierwszą. Maryjka przystanął przy drewnianym płocie, lewą ręką oparł się o poprzeczną deskę przytrzymującą przybite w równych odstępach pionowe żerdzie. Odgłosy stalowni, które otaczały go z trzech stron, weszły w jazgotliwą kakofonię brzmiącą jak wesele w dantejskim infernie, ale po oddzieleniu od siebie, odsączeniu z hałasu dźwięki tworzyły dobrze znaną pieśń. Pieśń gorąca i stali, z rytmem wystukiwanym przez odbijające formy młoty, skrzypieniem przechylanego konwertora, głuchymi strzałami glinianych kul z madgana, suchymi trzaskami wspinających się do nasady pieców wagoników z rudą. Maryjka znał te hałasy aż za dobrze i choć znajome, nie przestawały niepokoić go brutalnością, zapowiedzią nagłej, czającej się zewsząd śmierci. Skończył oddawać mocz i do domu przy Mackinaw Avenue postanowił dojść już tą elą. Znał tu każdą dziurę, każdą śmierdzącą zaschłym błotem kałużę, na ślepo mógłby omijać usypane na tyłach domów pagórki śmieci. Łyknął jeszcze wódki, by zagłuszyć hałas, i zapalił papierosa. Dym orzeźwił go i wgryzając się w gardło, wypełnił płuca cierpkim spokojem. Piętnaście, może dwadzieścia jardów przed nim coś się poruszyło i Józef Kwasigroch zmrużył oczy, żeby wyostrzyć wzrok przyzwyczajony do mroku.
„Pewnie te cholerne kaczki od Kopciów wylazły spod domu przez dziurę” – pomyślał. Jako robotnik postępowy w słabym poważaniu miał hołyszostwo trzymające pod domami – w bejzmentach i na attikach – kury, kaczki, a nawet kozy czy świnie.
Maryjka hodował tylko gołębie i uważał to za pasję szlachetną, dającą radość i spełnienie. Ale nie próbował nawet wytłumaczyć sąsiadom, że trzymanie kaczek w przestrzeni między ziemią a stojącym na palach domem to oznaka polskiego zacofania, które nie pasuje do najnowocześniejszego miasta świata. Podszedł bliżej i zobaczył dwa bezpańskie kundle. Całe ich watahy kręciły się po okolicy, polując na szczury i rozgrzebując odpadki. Maryjka gwizdnął krótko, chcąc powiadomić psy o swojej obecności i nie ryzykować pogryzienia przez zaskoczone zwierzęta. Jeden z nich łypnął na Józefa, nie przestając lizać leżącej na ziemi bryły, która wyglądała z tej odległości jak worek z mąką, jakie wozami dostarczają dwa razy w tygodniu z młyna do piekarni na Green Bay Avenue.
– Poszły w chuj – warknął Józef i cisnął w kierunku psów podniesioną z ziemi deszczułkę, a do tego poprawił kopniakiem w ziemną bruzdę, wzniecając chmurę pyłu i grudek błota, które doszły celu. Psy spłoszyły się i odbiegły z podkulonymi ogonami, a Józef zaciągnął się papierosem. Nagle zabrakło mu tchu, bo to, co zobaczył, sprawiło, że niedopałek wypadł mu z ust. W ułamku sekundy wytrzeźwiał, a w gardle poczuł pieprzny smak gulaszu, który tego wieczoru zjadł pod gorzałkę u Wiśniewskiego. Maryjka zgiął się wpół i rzygnął sobie na buty. Sięgnął po fosforowe zapałki, wyjął od razu trzy i potarł o drewnianą ścianę domu Kopciów. Rozbłysło jasne światło.
Na ziemi leżał męski kadłub bez rąk, nóg i głowy. Kończyny obcięte były równo i czysto, przy stawach, głowę oddzielono równie starannie. Józef wypuścił zapałki dopiero, kiedy osmaliły mu palce, ale zanim to zrobił, zdążył przeczytać nabazgrany na szarej ścianie, czarny w nikłym świetle, choć z pewnością ciemnoczerwony napis. Jedno krótkie słowo, które nic mu nie mówiło – NI.
– O Jezusie Maryjko – pisnął Józef Kwasigroch, po czym z gardła wydobył mu się wysoki, łamiący się krzyk.
 
 

ROZDZIAŁ II

Południowe Chicago, Back of the Yards
Niedziela, 26 maja 1918, po północy


Posterunkowy Bannon poluzował szeroki pas policyjnego munduru o jedną dziurkę, a stare krzesło oparte o drewnianą zewnętrzną ścianę tawerny Szafrańcowej skrzypnęło ostrzegawczo, kiedy na nim usiadł. Eric Bannon najchętniej poszedłby już do domu, klepnął w tyłek swoją tłustą jak on sam żonę o imieniu Marion i z gazetą usiadł w ulubionym fotelu obitym wyświechtanym zielonym pluszem. Poszedłby już do domu, bo czuł, że rozbiera go wódka, której nie sposób było nie pić na tym polskim weselu. Poszedłby, ale miał zapłacone do drugiej, a był człowiekiem słownym i dobrym policjantem. Wiedział też z doświadczenia, że to pod koniec, a nie na początku, wesela robi się gorąco, goście zaś łapią się za gardła, nawet jeśli przed chwilą śpiewali razem i obiecywali sobie przyjaźń po grób.
„Potrzebuję mocnej kawy” – pomyślał.
Posterunkowy Bannon odmawiał przez pierwszą godzinę częstującym go wódką mężczyznom o podgolonych modnie czuprynach, którzy tego dnia jak jeden mąż przebrali się za Amerykanów, i tylko te ich oczy były zupełnie nieamerykańskie, choć jak najbardziej stąd, przynależne do tego śmierdzącego gównem i zakrzepłą krwią zakątka świata przylegającego do plątaniny torów, niekończących się rzędów drewnianych zagród, wysokich ceglanych budynków rzeźni i nitki tego czegoś, co kiedyś było chyba rzeczką. Ta rzeczka stanowiła dom dla ryb, traszek, żab i innych wodnych stworzeń, zanim panowie Armour, Swift i Morris, ci chicagowscy królowie mięsa i ludzkich losów, wrzucili do niej tony flaków, sierści, odchodów i resztek tłuszczu, a te utworzyły na powierzchni Bubbly Creek cuchnące, lepkie wyspy, wokół których w ciepłe dni bulgotała woda, zupełnie jakby ktoś ją zagotował. Smród strumienia było czuć na milę i nie przebijały go nawet parujące wzgórza wilgotnego obornika, z którym nie bardzo wiadomo było, co robić, więc zalegał w śmierdzących hałdach. Hałdach, które istnieć mogły tylko tutaj, w tym miejscu do życia gorszym pewnie nawet bardziej niż ciemna strona księżyca. Tam podobno były jeziora, ogrody i lasy z drzewami o długich, spiralnie skręconych liściach, a miejscowi byli wiotcy, niemal przezroczyści i mieli skrzydła ważek. Zapewne zupełnie nie przypominali mieszkańców Back of the Yards – tych żylastych mężczyzn żyjących z zadawania śmierci, mistrzów patroszenia i wykrawaczy o dłoniach bez palców, poprzecinanych zgrubieniami blizn. I ich kobiet o spojrzeniach onieśmielających smutkiem, pod którym czaiła się nieobliczalna determinacja.
Posterunkowy Bannon rozumiał tych ludzi, bo jego ojciec, wujowie i starszy brat pracowali u Armoura. Rozumiał ich ból i właśnie ten ból sprawiał, że od zawsze się ich obawiał. Polacy byli inni, nie pojmowali, co się do nich mówi, nie śmiali się z żartów, a każde słowo i gest odbierali osobiście, byli szybcy do obrazy i jeszcze szybsi do bitki. Odmawiał więc wódki bez przekonania przez pierwszą godzinę, ale uległ, tak jak uległby każdy na jego miejscu, bo nie wypić za zdrowie państwa młodych było nie do pomyślenia. Szczególnie że panem młodym był kolega z posterunku, ten młody, zacięty w sobie Polak o hardym spojrzeniu, który mało mówił, ale już drugiego dnia stażu był ze wszystkimi po imieniu i nie obrażał się, kiedy starzy gliniarze urządzali sobie żarty. Po prawdzie nie obśmiewali go za bardzo, bo w młodym Polaku było coś, co budziło respekt, a poza tym wszyscy wiedzieli, czyim jest protegowanym.
Eric Bannon beknął głośno i skrzywił się, gdy poczuł w ustach kwaśny smak. Pieprzony refluks. Splunął przed siebie i wstał, bo ze środka tawerny dobiegł dźwięk tłuczonego szkła, potem krótki kobiecy pisk, hałas przewracanych krzeseł i rwane krzyki w tym dziwnym szeleszczącym języku. Zwlókł się z krzesła, które znowu skrzypnęło w proteście, dobył ciężkiej krótkiej pałki z toczonego drewna i wszedł do zatłoczonej sali. Naprzeciwko wejścia znajdował się bar, za którym uwijali się jak w ukropie: dwie kobiety, starsza i młoda, prawie dziecko jeszcze, oraz żylasty mężczyzna w przepoconej pod pachami koszuli i z wąsem tak sumiastym, że mógłby wycierać nim do sucha kieliszki i kufle. Wokół baru kłębili się krzepcy mężczyźni w odświętnych garniturach, o tej porze wymiętych już i przepoconych jak oni sami, w poluzowanych krawatach, zawadiacko przekrzywionych na bok kapeluszach lub dużych filcowych kaszkietach. Ci przy barze zamawiali kolejne darmowe kolejki, z reguły po prostu piwo lub czystą, inni za nimi czekali cierpliwie, jakby czekanie było ich stanem naturalnym, sensem samym w sobie.
Bannon przecisnął się między nimi, pchnął drzwi wahadłowe i wszedł do głównej sali w chwili, gdy kapela znowu zaczęła grać skoczną polkę, a pary, które przed momentem się rozpierzchły, wróciły na parkiet, jakby nic się nie stało. Jedynym śladem zakłóconego porządku były połamane resztki krzesła, które Szafrańcowa chowała właśnie pod sięgającym prawie do ziemi obrusem przykrywającym długi stół zastawiony półmiskami z kiełbasą, pieczystym, kaszą, ziemniakami, chlebem i sałatkami. Policjant omiótł salę wzrokiem, ale nie zauważył niczego wymagającego interwencji. Oprócz wirujących z przytupem tancerzy goście, jak zwykle na weselach, zbili się w niewielkie grupy. W jednych toczyły się jakieś zacięte dyskusje, w innych brzmiały toasty. Największa, kilkunastoosobowa grupa siedząca w rogu sali śpiewała piosenkę o wyjątkowo rzewnej melodii, nic sobie nie robiąc z radosnego rytmu granej przez muzykantów polki. Pod dłuższą ścianą, na środku, za stołem siedzieli: para młoda, drużbowie i najbliższa rodzina nowożeńców. Bannon napotkał wzrok pana młodego, który skinieniem głowy dał mu znak, że wszystko jest pod kontrolą. Obok niego siedziała panna młoda, już po oczepinach. Wyglądała pięknie w białej sukni, cała w koronkach i muślinie, z białymi haftowanymi różyczkami biegnącymi łukiem od ramienia do ramienia, a nad biustem rozkwitającymi kwiatową rozetą. Dziewczyna miała błyszczące duże oczy i wypieki na policzkach, spod czepka po jej ramieniu spływał gruby jasny warkocz, a kilka kosmyków zawinęło się od wilgoci w urocze sprężynki. Rozglądała się, rozdając uśmiechy, ale jasne było, że stara się zapamiętać tę chwilę, że uczy się jej na pamięć, bo czekała na ten moment od dziecka i uwierzyła, że jest najszczęśliwszym w jej krótkim życiu. „Będziesz łatwo rodzić” – pomyślał posterunkowy Bannon i uśmiechnął się do panny młodej, kłaniając się lekko i muskając palcami daszek czapki. Uważnie, by nie wejść pod nogi rozpędzonym tancerzom, przeszedł przy samym krańcu drewnianego podwyższenia dla orkiestry i skierował się do stołu, na którym stały dzbanki z napojami, lemoniadą dla dzieci, kompotem z truskawek i duży garnek z letnią już, ale mocną i czarną jak smoła kawą. Sięgnął po biały kubek, zdjął pokrywkę i nalał sobie kawy chochelką. Wypił solidny łyk. Gorycz naparu była orzeźwiająca, ale Eric nie zdążył wziąć kolejnego łyku. Tylne drzwi od sali otworzyły się nagle i stanęła w nich przestraszona chuda dziewczyna, a z jej ust wydobył się krzyk. Dziewczyna krzyknęła po polsku, a posterunkowy Bannon zrozumiał tylko pierwszą część: „Jezus Maria!”.
Kilku mężczyzn zerwało się od stołów i wybiegło z sali. Policjant zaklął pod nosem, postawił obok garnka kubek z kawą, wcisnął mocniej czapkę i, śmiesznie kołysząc się na boki, pobiegł za nimi. Noc była jasna, jak to przy pełni, ale w uliczkę za tawerną wpadało niewiele księżycowego światła. Nie sposób było rozróżnić kłębiących się postaci, które otoczyły ciasnym kółkiem walczących mężczyzn. Chuda dziewczyna wciąż krzyczała, a jej głos wwiercał się w uszy i docierał do tej części mózgu, która reaguje tylko na alarm, wezwanie do walki lub ucieczki.
Posterunkowy Bannon przepchnął się przez obserwujących walkę mężczyzn w chwili, gdy bójka, jak to każda porządna bójka, przeniosła się na ziemię. Sekundę wcześniej ciężki, ale niespodziewanie przy swojej tuszy szybki mężczyzna kopnął przeciwnika w brzuch, a kiedy ten zgiął się z jękiem, wyprostował go strasznym hakiem, aż trzasnęły kości. Uderzony padł na ziemię, na wznak, a gruby był na nim, zanim jeszcze głowa omdlałego chłopaka spadła na ziemię. Gruby wydał z siebie świszczący dźwięk, usiadł na nim, ścisnął kolanami jak wierzgającego konia. Jedną ręką złapał leżącego za gardło i oparł się na nim całym ciężarem, a drugą bił raz za razem. Mocno, z całej siły. Ciosy spadały na nos i usta nieprzytomnego mężczyzny z chrzęstem, a każdy coraz bardziej zmieniał twarz w krwawą masę. Posterunkowy Bannon krzyknął coś o zaprzestaniu i spokoju, a potem rzucił się na plecy olbrzyma w chwili, gdy ten wyprowadził potężny cios i trafił leżącego w oczodół, łamiąc kość. Policjant złapał grubasa pod łokieć, a drugą ręką próbował chwycić go od tyłu za szyję i założyć duszenie, ale nie zdążył. Gruby wyprężył się, lewą ręką sięgnął za głowę i chwycił go za kołnierz munduru, po czym skręcił całe ciało i przerzucił posterunkowego Bannona nad głową, jakby rzucał świńską półtuszą. Świat przed oczami Erica zawirował, a zwalisty gość zwinnym skokiem przygwoździł go do ziemi, wbijając mu kolano w grdykę. Policjant zakrztusił się i zabrakło mu tchu. Instynktownie zasłonił twarz przedramieniem, spodziewając się uderzenia. Słusznie, bo dostał, ale nie w twarz, lecz w mostek, w sam środek splotu słonecznego, krótkim młotem z góry, a siła ciosu odebrała mu oddech. Rozdziawił usta jak wyjęty z wody karp. Zacharczał i spróbował wziąć haust powietrza, ale nie mógł. Zamiast wdechu Eric poczuł podchodzącą do gardła treść żołądka, a jednocześnie strach i wzbierającą falę paniki, przez którą przebił się krótki gwizd i rozkaz jak szczeknięcie:
– Zostaw, Polikarp. Nie rusz!
Ucisk zelżał, a gruby chłopak zwany Polikarpem zdjął kolano z gardła posterunkowego, który leżał na plecach, trzymając się za brzuch. Bannon przetoczył się na bok i rozkaszlał. Z ust pociekły mu rzygi i gęsta ślina, a z oczu łzy, bo posterunkowy Bannon zawsze płakał przy rzyganiu, choć nie umiał pojąć zasad tego sprzężenia. Polikarp ukląkł przy policjancie i zrobił coś, co wprawiło Erica w większe zdumienie niż cios, który przed chwilą prawie złamał mu mostek. Gruby delikatnie pogłaskał go po policzku i klepnął dobrotliwie tak, jak klepie się młodszego brata po zapasach lub bitwie na poduszki. Powiedział coś po polsku i zaniósł się wysokim śmiechem. Ścisnął jeszcze delikatnie, w geście pojednania i przeprosin, ramię próbującego uklęknąć policjanta, po czym wstał, otrzepał ubranie z kurzu i, pohukując, poszedł w kierunku tylnych drzwi tawerny. Przy posterunkowym kucnął mężczyzna, który przed chwilą uratował go przed ciężkim pobiciem.
Pomógł mu usiąść, chwytając pod łokieć.
– Proszę mu wybaczyć, panie oficerze – powiedział po angielsku z ledwie zauważalnym akcentem. – Wypił za dużo, wie pan, jak to jest. I nie poznał pana, bo ciemno przecież.
– No ciemno – przytaknął głupkowato posterunkowy Bannon, który złapał właśnie pierwszy oddech i poczuł wielką ulgę.
– Polikarp jest jak duże dziecko, rozumie pan. – Mężczyzna zakręcił wskazującym palcem kółko przy skroni. – Rozumie pan, nie ten tego. Sierota, bez matki i ojca. Zaburzony. – Rozłożył przepraszająco ręce.
Obok dwóch innych biesiadników z trudem zdołało postawić na nogi znokautowanego przez Polikarpa osiłka, któremu krew, ślina i smarki spływały po brodzie, tworząc na odświętnej koszuli plamę przypominającą mapę nieodkrytej jeszcze wyspy. Pobity bełkotał coś i powłóczył nogami, kiedy towarzysze prowadzili go elą. Gdy skręcili za róg, zaintonowali pijackimi głosami jakąś polską piosenkę, pewnie tę samą, którą przed chwilą śpiewali, siedząc przy stoliku, ale Eric Bannon nie był tego zupełnie pewien.
– Idź po Teo, ale migiem – powiedział po polsku mężczyzna do kogoś, kto stał za nimi. – Może papierosa? Wstaniemy powolutku? – zwrócił się po angielsku do policjanta.
Wstali. Bannon wziął kilka głębszych oddechów i wymacał pod mundurem splot słoneczny, jakby spodziewał się w tym miejscu wybitej na wylot dziury. Wsadził do ust papierosa. Błysnął płomień zapalniczki. Pięknej, sześciokątnej, z wygrawerowanym orłem w koronie z rozłożonymi skrzydłami. Mężczyzna też zapalił, a w świetle płomienia posterunkowy zobaczył jego twarz. Spod robociarskiego kaszkietu na wysokie czoło opadała chuligańska grzywka. Mężczyzna miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, ciemne oczy, semicko zakrzywiony nos i wyraźnie zarysowane, prawie po kobiecemu ładne usta. Nad białym wykrochmalonym kołnierzykiem wykwitała fantazyjnie zawiązana chustka.
– Lepiej? – Uśmiechnął się pojednawczo, wypuszczając z ust dym nad głową policjanta.
Drzwi otworzyły się szerzej, a żółte światło z tawerny rozświetliło uliczkę rozszerzającym się po ziemi pasem. W drzwiach stanął pan młody, sierżant chicagowskiego departamentu policji, Teodor Rucki.
– Co się tu wyprawia, Gabriel? Obiecałeś mi, kurwa, że spokój będzie – powiedział z wyrzutem po polsku, oceniając, kto tu kontroluje sytuację, ale szybko się zmitygował. – Wszystko w porządku, Eric?
Posterunkowy Bannon skrzywił się w grymasie przypominającym przepraszający uśmiech i kiwnął głową, że w porządku. Rucki podszedł do nich i chwycił młodego mężczyznę powyżej łokcia, odciągając go na bok, trzy kroki dalej. Bannon nie rozumiał, o czym mówią, ale ton Ruckiego nie pozostawiał wątpliwości. Mężczyzna zwany Gabrielem próbował coś tłumaczyć, rozkładał ręce w geście bezsilności, ale niebawem skinął głową, zupełnie jak uczeń, który obiecuje, że to się więcej nie powtórzy.
Rucki podszedł do kolegi z posterunku i poklepał go po plecach.
– Koledzy ze szkoły, Eric. – Wzruszył ramionami. – Przepraszam cię i Gabriel też. Jakoś zadośćuczynimy, co nie? – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, z pliku banknotów wyłuskał dwa i wetknął do bocznej kieszeni munduru Bannona. – Jak chcesz, możesz już iść do domu, poradzimy sobie.
– A która godzina?
– Kwadrans po północy – powiedział Gabriel, patrząc na wyjęty z kieszonki kamizelki zegarek na dewizce.
– To nie, jeszcze ze dwie godziny, ale jak chcesz, mogę zostać dłużej.
– Dłużej nie trzeba, o drugiej będziemy kończyć. A na razie chodźmy się napić. Co złego, to nie my. – Rucki pojednawczo znów poklepał policjanta po plecach.
W sali głównej, na tyłach tawerny, drużbowie rozpoczęli właśnie weselną zabawę w tłuczone talerze. Jej zasady były proste. Pod niezastawioną stołami ścianą, w samym rogu, ułożyli rzędem białe talerze. Zwykłe, z grubego fajansu, jakie można kupić w każdym sklepie na sztuki, a u Goldblattów, w tym ich pięknym dużym domu towarowym na Ashland, o wiele taniej, bo w kompletach po sześć, osiem lub dwanaście sztuk. Mężczyźni stali trzy duże kroki od ściany i próbowali zbić talerze, rzucając w nie srebrnymi dolarówkami. Któremu udało się to zrobić albo choćby ukruszyć talerz, ten brał w ramiona pannę młodą i ruszał z nią wkoło sali w polkę albo oberka, cokolwiek akurat spodobało się zagrać muzykantom. Monety, które nie zbiły żadnego talerza, trafiały do kapelusza, a potem do państwa młodych. Te, które rozbiły, też. Rzucali młodzi i starsi, prawie wszyscy, bo nie przynieść na wesele kilku albo kilkunastu srebrnych dolarówek to był wstyd, znak, że sobie nie radzisz, żeś mameja i luzer, a nie facet. Techniki rzutu były różne. Starsi i bardziej obyci po weselach rzucali sposobem, próbując podkręcić monetę, by wirując wokół własnej osi, nabrała większego pędu, albo celowali w ścianę nad talerzami, a odbita dolarówka trafiała w fajans, spadając pod kątem. Młodzi, jak to młodzi, walili w talerze, jakby puszczali kaczki na jeziorze Michigan, ufni w siłę przedramienia i połączone z nim celne oko. Ci trafiali rzadziej, więc sięgali do kieszeni po kolejne dolary. Nie zatańczyć z panną młodą wróżyło pecha, szczególnie w miłości.
Teodor Rucki, Gabriel Chomsky i Eric Bannon zatrzymali się na moment za plecami celujących do talerzy. Gabriel przepchnął się do przodu i rzucił, raz, drugi, a trafił wreszcie za trzecim. Talerz zachybotał się i zadrżał, ale nie pękł. Gabriel wzruszył ramionami, roześmiał się i ruszyli w stronę baru. Posterunkowy znał ten zwyczaj, podobnie jak inne polskie, litewskie czy słowackie obrzędy weselne. W sezonie ślubnym obstawiał wesela prawie w każdy weekend i w miesiącu zarabiał na tym dodatkowo blisko połowę swojej policyjnej pensji. Marion narzekała trochę, że wraca późno i pijany, ale nie skarżyła się zbyt głośno, bo Eric oddawał jej prawie całe zarobione pieniądze, a jedzenie, które przynosił z weselisk, było świeże, smaczne i starczało dla całej rodziny do wtorku albo i środy. Najlepsze było polskie, bo Litwini gotowali za tłusto, a Słowacy dodawali dziwne przyprawy. O Węgrach nie wspominając, ich gulasz palił w język, jakby diabeł w niego nasrał.
Problem z polskimi weselami był taki, jak przed chwilą. Można było oberwać. Szczęście i dostatek młodej parze zapewniała obecność irlandzkiego policjanta, ale przede wszystkim porządna i krwawa bójka. Posterunkowy Bannon już dawno się nauczył, że nie ma sensu rozdzielać walczących. Sięgał więc po pałkę niejako dla zasady, czasem klepnął lekko co bardziej pijanego i agresywnego weselnika, najczęściej w takich przypadkach jak niedawno, kiedy sytuacja wyglądała groźnie. Wybite zęby, połamane nosy i podbite oczy były na weselach czymś zwyczajnym, zdarzało się, że ktoś złamał rękę, komuś wypłynęło oko, a kto inny od uderzenia stracił słuch w jednym uchu.
Być może, jak myślał Eric, Polacy wierzyli, że weselne burdy przynoszą szczęście nowożeńcom, ale gdyby komuś stało się coś poważnego, byłoby na niego. Wieść rozniosłaby się po dzielnicy szybciej niż smród z ubojni i prawie połowę policyjnej pensji zgarniałby na weselach ktoś inny.
– Trzy wódki. – Teodor uniósł nad głowę rozczapierzone palce. Młodziutka barmanka miała nie więcej niż trzynaście lat, chudziutkie przedramiona i cienkie warkoczyki. Polała alkohol w zgrabne literatki, z czubkiem. Wypili, zagryźli kiszonym ogórkiem i chlebem ze smalcem.
– Na drugą nogę? – spytał Gabriel po polsku, a posterunkowy Bannon pokręcił głową, bo znał to wyrażenie. Wiedział też z doświadczenia, że Polacy to istoty wielonożne.
Podziękował i palcem wskazał na drzwi, dając do zrozumienia, że zaraz wróci. Musiał się przewietrzyć, bo czuł, że letnia wódka podchodzi mu do gardła. Wyszedł na drewniany chodnik przed tawernę i ciężko opadł na skrzypiące krzesło. Zapalił murada i zaciągnął się głęboko. Żołądek się uspokoił, a wódka zrobiła swoje, pogłaskała go od środka uspokajającym ciepłem. Posterunkowy Bannon siedział, palił i patrzył na księżyc, zastanawiając się, czy jego mieszkańcy rzeczywiście mają w życiu lepiej od niego. Czy też mają polskie wesela i czy jako wykidajłów zatrudniają na nich podstarzałych, otyłych irlandzkich gliniarzy? Prawdopodobnie nie, ale Eric nie był zupełnie pewien.
Z zadumy wyrwał go warkot silnika. Czarny, błyszczący nowością chevrolet zatrzymał się przed tawerną, motor mruknął jak głodna bestia i zgasł, wydając z siebie charakterystyczne cykanie. Z automobilu wysiadł mężczyzna, a zanim zatrzasnął drzwi, powiedział coś półgłosem do siedzącej wewnątrz kobiety. Ta kiwnęła głową przystrojoną w ogromnych rozmiarów kapelusz, jakie eleganckie damy noszą na bale, do teatru i na wyścigi konne. Mężczyzna był wysoki i dobrze zbudowany, szedł sprężystym krokiem, a mowa jego ciała sygnalizowała, że jest kimś ważnym. Ubrany był w ciemny garnitur, śnieżnobiałą koszulę z wysokim kołnierzykiem oraz ciemny krawat. Kiedy wszedł na chodnik, księżycowa poświata zagrała na jego lakierkach. Posterunkowy rozpoznał go dopiero teraz, zerwał się, wciągnął brzuch i wygładził mundur. Poczuł, że błyskawicznie trzeźwieje. Zasalutował najsprężyściej, jak mógł.
– Popilnuj automobilu – rzucił mężczyzna, przykładając dwa palce do ronda melonika.
– Tak jest, panie kapitanie. Oczywiście. Popilnować automobilu – wybąkał Eric.
Mężczyzna zniknął za drzwiami tawerny, a posterunkowy Bannon ukłonił się w stronę czekającej w chevrolecie kobiety i uznał, że może nie wypada, żeby pilnował, stojąc tu i paląc. Wyrzucił peta, podszedł bliżej i zatrzymał się na brzegu chodnika, cały czas z wciągniętym brzuchem.
Mężczyzna w ciemnym garniturze i świecących lakierkach stanął w progu lokalu i rozejrzał się, ale zanim odnalazł wzrokiem Teodora Ruckiego, ten go zauważył i prawie zakrztusił się wypijaną właśnie na kolejną nogę wódką. Odstawił szklankę, otarł usta wierzchem dłoni, w myślach karcąc się, że zaraz tę samą rękę poda swojemu sponsorowi i mentorowi, kapitanowi Claytonowi Trotwoodowi. Człowiekowi, bez którego pomocy i wsparcia nie miałby szans zostać policjantem. Byłby nikim. Szczerze mówiąc, prędzej spodziewałby się na swoim weselu własnego ojca. Albo i samego diabła.
– Teo! – krzyknął mężczyzna przyjacielsko, uścisnął dłoń Polaka, a drugą ręką ścisnął go za ramię. – Gdzie zgubiłeś panią Rucką? Już schowałeś ją przed światem? Nie dziwię się, też bym chował. – Roześmiał się tubalnie, pokazując równe rzędy zdrowych zębów.
Rucki skinął głową w kierunku towarzysza pozostawionego przy barze, a ten jak zawsze bezbłędnie zrozumiał, o co mu chodzi, i pobiegł do tylnej sali po pannę młodą.
– Panie kapitanie, nie spodziewaliśmy się… To ogromny zaszczyt.
Trotwood machnął ręką. Uśmiechnął się, pokazując szparę między siekaczami, wielkimi jak klocki domina.
– Nie darowałbym sobie, gdybym was osobiście nie uściskał. Chciałem zdążyć do kościoła, ale wiesz, Margaret uwielbia operę, a sezon w pełni. O, jest i Sophie! – Ruszył w kierunku dziewczyny, która zatrzymała się wpół kroku i speszona dygnęła jak służąca. Kapitan Trotwood chwycił ją za ręce, obrócił i uścisnął. – Wszystkiego dobrego, moi drodzy – powiedział. – To początek waszego nowego życia. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej dwie koperty. Jedną wręczył Teodorowi, a drugą Zosi. – Szczęścia wam życzę. I gromadki dzieci umazanych czekoladą. – Cmoknął w policzek dziewczynę, poklepał po plecach pana młodego i wyszedł, zanim Teodor zdążył pomyśleć, gdzie go usadzić i czym poczęstować.
Posterunkowy Bannon wypuścił brzuch dopiero wtedy, gdy światła automobilu zniknęły za rogiem.

 
Wesprzyj nas