O tym, jak zewnętrzne wydarzenia mogą wtargnąć do naszego życia, mimowolnie kształtując ludzką osobowość i pozostawiając trwałe zmiany, opowiedział Tarjei Vesaas w dwóch powieściach – “Wiosenna noc” i “Zamek z lodu”, które ukazały się w jednym tomie i w nowym tłumaczeniu nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.
Norweski pisarz Tarjei Vesaas, choć w swojej ojczyźnie powszechnie znany i wyróżniony Nagrodą Literacką Rady Nordyckiej, wielokrotnie wymieniany także jako kandydat do literackiej Nagrody Nobla, dla polskich czytelników może być obco brzmiąca postacią z literackiego świata. Choć jego książki ukazywały się już w naszym kraju, to nie zyskały takiego zainteresowania, na jakie bez wątpienia zasługują.
Dwie z jego powieści “Wiosenna noc” i “Zamek z lodu” należą do utworów tak ponadczasowych, że z opisanymi w nich doświadczeniami utożsamić się może czytelnik z każdego pokolenia. Choć ich bohaterami są osoby młode, przeżywające właśnie okres dojrzewania, to zdarzenia, których doświadczają są na wskroś uniwersalne. Polegają one na konieczności skonfrontowania się z traumatycznym zdarzeniem, które nadchodzi niespodziewanie i wyrywa bohaterów ze znanego im porządku rzeczy.
Hallstein i jego starsza siostra Sissel, bohaterowie “wiosennej nocy”, pozostawieni przez rodziców na krótki czas sami w domu, muszą zmierzyć się z wtargnięciem do niego grupy obcych ludzi potrzebujących natychmiastowej pomocy. W konsekwencji tego zdarzenia nic już nie będzie dla nich takie samo, chociaż ta dwójka w żaden sposób nie wywołała zaistniałej sytuacji i na pewno by jej sobie nie życzyła, to zmuszona została do przyjęcia jej jako niezbywalnego elementu dalszego życia. Podobne konsekwencje spotkały jedenastoletnią Siss, bohaterkę powieści “Zamek z lodu”, która zyskawszy nową przyjaciółkę także nie miała wpływu na zaistnienie tejże relacji ani na to, że przyniesie ona ból związany z nagłą stratą.
O “Wiosennej nocy” jeden z krytyków Rolv Thesen napisał: “W tej powieści w każdym dialogu jest psychologia. Ale trzeba się w to wsłuchać. Wtedy znajdzie się bogactwo nastrojów i życiowej mądrości.” Słowa te z całą pewnością można również odnieść do “Zamku z lodu”, gdyż w obu tych utworach udało się autorowi uchwycić proces kształtowania osobowości ludzkiej przez to, co nadchodzi z zewnątrz i z czym człowiek musi sobie poradzić, tak jak potrafi, tak jak pozwala mu na to jego dojrzałość i doświadczenie życiowe.
Zaletą pisarstwa Vesaasa jest niepospolita oniryczna atmosfera, gęsta od znaczeń i niedopowiedzeń, pozwalająca czytelnikowi wczuć się w emocje bohaterów, podkreślane przez pisarza z użyciem wysublimowanych środków stylistycznych. Jego utwory, symboliczne na wielu poziomach, w sposób przejmujący docierają do umysłu czytelnika, wywołując w nim burzliwe emocje i refleksje zależne od tego, co sam zdążył w życiu przeżyć. Na pewno można powiedzieć, iż jest to pisarstwo możliwe do odczytania w odmienny sposób na różnych etapach życia.■Nikodem Maraszkiewicz
Wiosenna noc / Zamek z lodu
Przekład: Maria Gołębiewska-Bijak
Seria: Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 8 marca 2023
WIOSENNA NOC
Cały dom wydawał się inny, bo i ojciec, i matka tym razem wyjechali. Wyruszyli w drogę dziś rano, zabrali ze sobą ciężar swojej obecności. Dobrze ich było mieć, lecz mimo wszystko: odetchnęło się z ulgą i zostało samemu. Tak myślał czternastolatek Hallstein, wchodząc do środka. Nazywał to samotnością – obecności siostry Sissel siedzącej w tym momencie w pokoju nie traktował jako ciężaru, wprost przeciwnie.
A teraz mógł robić, co zechce.
Pozwolę sobie na to.
Stanął w sieni, by wykrzyczeć, aż się zatrzęsie stary żółty dom:
Ile jest tego, czego człowiek nie wie!
I zaraz potem:
Choć wiem więcej, niż się komuś zdaje!
Tak powinno się zawołać, gdy się robi, co się zechce. Ale nic z tego nie wyszło, nie wydobył głosu. Mimo że miał pełną swobodę, by krzyknąć na całe gardło, aż Sissel usłyszy. Przez chwilę dał temu swojemu niememu wołaniu działać na siebie i całe otoczenie. W gruncie rzeczy były to słowa, od których ciarki chodzą po plecach.
Panował prawie upał. Przyszła fala gorąca i trwała już cztery dni. W sumie zaledwie wiosna, ale późna, u progu lata – toteż nocami było tu jasno. Po skwarnym dniu właśnie zmierzchało. Hallstein miał na sobie jedynie sprane szorty i znoszone płócienne buty. Jego kroki w sieni nie robiły hałasu. Zamierzał wejść do Sissel, która słuchała koncertu życzeń – przez półotwarte drzwi słyszał paplaninę w radiu.
Hallstein został w sieni. Chyba Sissel nie była tak całkiem sama, jak zakładał: odwiedził ją Tore. Mieszkał niedaleko i przyczepił się do Sissel, nic nowego. Znowu przyszedł, oboje siedzieli przed odbiornikiem plecami do drzwi, więc nie widzieli Hallsteina. Tore był wysoki, miał twarz nieco wychudzoną od nauki i osiemnaście lat. Właśnie wrócił do domu na wakacje. Sissel też miała osiemnaście lat, a na sobie – jak brat – szorty. Wyciągnęła przed siebie opalone nogi i półleżąc leniwie w fotelu, zdawała się mówić: Taka jest Sissel.
Hallstein to widział.
Na co zwracała uwagę? Nie na Torego. Jemu wolno tu było tylko siedzieć. Sissel jedynie sprawiała wrażenie rozleniwionej, ale chyba raczej nasłuchiwała kroków. Hallstein miał pewność, że ona wciąż nasłuchuje kroków. Chodź, chodź, wejdź do sieni! – takie sprawiała wrażenie.
Kroki Hallsteina stały się bezgłośne. Zatrzymał się. Gdyby wszedł, Tore zawstydziłby się i był niezadowolony – zresztą Hallstein raczej nie miał ochoty wchodzić, kiedy był tam Tore. Może i Sissel byłaby niezadowolona? Z nią nigdy nic nie wiadomo. Pójdę sobie, pomyślał. Ale nie poszedł.
Zielone oko odbiornika migotało ku niemu zimno, odlegle i obco. Jak zorza polarna. Czarodziejsko, choć to w gruncie rzeczy była tylko bezwolna maszyneria. Z głośnika dochodziły wszelkiego rodzaju życzenia ludzi.
Poza tym panowała tu cisza. Sissel i Tore nie rozmawiali. Na zewnątrz także ani wiatru, ani innego dźwięku. Jedynie dom miał w sobie ukryty poszum opuszczenia przez uciążliwych dorosłych.
Teraz im to wykrzyczę: Wiem dużo więcej, niż komuś przychodzi do głowy! To nimi nieźle wstrząśnie.
Nie ruszył się.
Mogę też wyjść i wrócić do swoich spraw. Na swój dzięgielowy stok. Mogę wyjść, zastukać w ścianę i pogadać z Gudrun.
Nic z tego nie zrobił. Oparł się tylko o schody w sieni, czekając nie wiadomo na co, i zaglądał do tych dwojga przy radiu. Tore musiał przyjść dość niedawno, bo spytał obojętnie:
– Dużo ładnych piosenek w koncercie?
– Uhm – odpowiedziała Sissel, nie zmieniając pozycji.
– E tam, ludzie ciągle sobie życzą tego samego.
– Pewnie dlatego tylu słucha – skwitowała Sissel.
Chyba myśleli w tym momencie o czymś innym. Tore zapytał, nie spuszczając z niej oczu:
– Nie zimno tak siedzieć?
– Tak sądzisz?
– Nic nie sądzę, ale mi się podoba.
– Dobra, dobra, bądź cicho – odparła, machając nogą. – Bo chyba przyszedłeś słuchać koncertu?
– Tak – powiedział Tore.
Hallstein oszukiwał sam siebie, że najchętniej by się teraz wymknął. Nie chciał tak stać i ich podglądać. Jednak gdyby się poruszył, zauważyliby to i równocześnie się zorientowali, że podsłuchiwał. Więc lepiej dalej postoję, stwierdził i pilnował ich z lekkim bólem, bo kochał Sissel.
Koncert nadal mruczał w tle.
Sissel odezwała się znowu:
– Przysuń fotel, będziesz lepiej słyszał.
– Tylko dzieci w to wierzą – zaczął Tore, lecz przysunął fotel bliziutko Sissel. Hallsteinowi rzuciło się w oczy, jak szybko to zrobił. Równocześnie w radiu nadali życzenie od dziecka. Sissel powiedziała nerwowo:
– Posłuchaj.
– Czego?
– Tego dziecka. To jego życzenie. Teraz siedzi z głową w głośniku.
Sami siedzieli przed odbiornikiem jak dzieci. Niedawno przysuwali się podobnie do radia w czasie programu dla dzieci. Zaczęli się w to bawić. Hallstein dostrzegł, że ich to wciągnęło.
– W ten sposób – rzuciło jedno.
– Tak, w ten – padło niewyraźne potwierdzenie.
Spotkali się lekko i niezręcznie młodzieńczo gładkimi czołami tuż przy odbiorniku i na oczach Hallsteina. On zaś patrzył i czuł, że ten widok jest chyba godny uwagi i dobry. To spotkanie gładkich czół i ta cisza. Tylko dziwnie się je ogląda. I jakby mamrotanie w duszy:
Co z tego będzie?
Bo to początek.
To gładkie czoło…
Puls mu przyspieszył. Tamci dwoje w fotelach milczeli czoło w czoło. Z radia płynęła piosenka na życzenie dziecka jak proste, czyste dzwoneczki – i dobiegła końca.
Potem dobiegło końca także tamto drugie.
– Sissel…? – Tore wypowiedział jej imię z pytaniem w głosie.
Wyprostowała się. Hallstein był gotów do ucieczki, ale siostra nie poruszyła się, więc się uspokoił, pochłonięty tą grą, która, jak wyczuwał, za jakiś czas równie dobrze stanie się jego własną.
Tore zapytał cicho:
– O co chodzi, Sissel?
– Nic nie mówiłam – odparła innym tonem niż poprzednio.
Coś się trochę popsuło. Co to mogło być? Hallstein nie pojmował co. Widział, że Tore kładzie rękę na Sissel. Na gładką, ciepłą skórę. Pomyślał w duchu: gdybym to ja zrobił, położyłbym rękę tak lekko jak liść, kiedy spada. Tore zapewne tak nie zrobił. W każdym razie Sissel powiedziała:
– Zostaw.
Tore nie cofnął ręki tak, jakby się sparzył, jednak ją cofnął. Co takiego się na wszystkie świętości popsuło? I to bez przyczyny?
– Sissel?
– Słuchaj koncertu.
– Nie przyszedłem tu dla koncertu!
– Może i nie, ale skoro już tu wszedłeś, powinieneś chyba słuchać.
Wydawało się, że Tore miał prawo się rozgniewać, bo powiedział ostro:
– Więc po co przysłałaś mi tę kartkę? A może i z tego się wycofujesz?
Potrząsnęła głową.
– Nie chcę być dla ciebie zabawką – powiedział groźnie Tore.
Hallstein poczuł żar pod stopami. Wcisnął się głębiej w kąt sieni.
– Dureń – skwitowała Sissel.
– Tak mówisz?
– Tak, bo gdzieś to przeczytałeś, tak się mówi w książkach.
– Tak twierdzisz. Opanuj się, Sissel. Mam w kieszeni kartkę od ciebie – rzucił w kierunku jej wabiącego karku.
– Opanowuję się ze wszystkich sił – odpowiedziała Sissel.
Tore zadrżał tak, że Hallstein to zobaczył. Ręka Torego opadła na nowo.
– Zostaw, powiedziałam!
– Dlaczego? – Głos Torego pogrubiał.
– Jeszcze pytasz dlaczego?
– Mogę też sobie pójść – powiedział Tore. – Ale mógłbym ci najpierw spojrzeć w twarz?
– Nie zamierzałeś wyjść?
Tore miał teraz okazję się rozzłościć, jak tego potrzebował. Miał też więc prawo szarpnąć ją za nagie ramiona i odwrócić ku sobie.
– Zachowuj się jak człowiek!
– Sam się tak zachowuj!
Hallsteinowi się wydawało, że oni naprawdę się szarpią. Niemniej przy tej szarpaninie wyglądali na szczęśliwych. Mięśnie się napinały i zaokrąglały. Miękkie łuki i skręty. Wzajemne przyciąganie. Dla Hallsteina był to dziwny, nieco czarodziejski widok. Znowu zapomniał, że nie ma prawa tu być. Widzieć ich… Radio grało i wtrąciło się elegancką arią. Potem ich usta się spotkały, przelotnie.
– Sissel.
– Tak?
Tore wyjąkał:
– Nie, nic takiego. Kocham cię, Sissel.
Wzdrygnęła się. Hallstein też się wzdrygnął w głębi cienia.
– Nie! – rzuciła, nie do Torego, lecz po prostu przed siebie. – Nie! – powtórzyła. – Nie możesz. Nie powinieneś.
– Czego nie mogę?! – zawołał obruszony Tore.
– Nie umiem tego powiedzieć. Nie wiem…
– Widzę, że nie znam się na dziewczynach – rzucił zgryźliwie Tore.
Sissel odparła szybko:
– Myślałeś, że się znasz?
– Tak czy owak, prosiłaś, żebym przyszedł.
– O, wcale nie. Po prostu odczytałeś to tak, jak na siłę chciałeś odczytać – odparowała Sissel.
Hallstein patrzył na nią z boku. Widział, jak mówiąc to, wydyma usta. Tore był teraz naprawdę zły. Zapytał:
– Uważasz, że sobie nie radzę?
– Nie radzisz z czym?
– Pewnie z dziewczynami.
– Och nie, ależ skąd! – rzuciła Sissel. – Nigdy mi to nie przyszło do głowy. No skąd, ty?! – powtórzyła.
Tore wyglądał na przerażonego. Wpatrzył się w te wydęte, drażniące usta Sissel i wykrzyknął:
– Co się z tobą dzieje?!
Odpowiedzi nie dostał, więc gwałtownym ruchem odwrócił się do drzwi. Hallstein zauważył to w porę i wybiegł bezgłośnie na dwór w tych swoich płóciennych butach. W biegu usłyszał, jak Sissel woła z pokoju:
– Pamiętaj, żeby trzasnąć drzwiami, Tore!
– Z tym sobie poradzę. Chętnie, jeśli chcesz.
Trzaśnięcie drzwiami zabrzmiało jak strzał – daleko za Hallsteinem, który zdążył się ukryć za krzakami w pobliżu ganku. Przez gałęzie mignął mu Tore schodzący szybko po zboczu ku szosie.
Gdy tylko Tore zniknął, na podwórku pokazał się Hallstein. Jednak nie ruszył do Sissel. Był podminowany, w gardle mu zaschło i czuł w nim palący ból. Sissel pewnie siedzi tam w domu i jest jej przykro. Nie miał siły do niej iść.
Starym zwyczajem przystanął przy żółtej ścianie domu. Spojrzał w górę – czy może Gudrun z jego bajki jeszcze raz się pokaże.
Dom stał samotnie powyżej drogi. Pól uprawnych tu nie było, jedynie budynek z ogrodem otoczony niewielkim trawiastym zboczem. Z tyłu teren lekko opadał w stronę zagajnika – toteż dom był ładnie położony na szczycie. Dookoła rósł przyjazny las liściasty. Widok stąd rozciągał się na pobliską dolinkę i na przeciwległe zbocze. To ostatnie zabudowania przy drodze, która dalej prowadziła przez rozległy pusty płaskowyż – lub pierwsze dla tych, którzy przybywali z tamtej strony. Niemniej do ludzi nie było daleko: zaraz za zagajnikiem znajdowała się duża wieś.
Ścianę pomalowano kiedyś, dawno temu, na żółto, lecz farba tu i tam się złuszczyła, a ponieważ malowania nie ponowiono, gdzieniegdzie pojawił się srebrzysty nalot. Hallstein podszedł bliżej i zapukał zgiętym palcem w ścianę.
Wiedział, że to z wymyśloną Gudrun jest śmieszne, i za nic nie zrobiłby tego przy świadkach – ale zapukał powoli w ścianę i spojrzał w górę na otwarte okienko strychu, mówiąc w duchu:
Jesteś tam, Gudrun?
Udało się, odpowiedź napłynęła gdzieś z wysoka i brzmiała szczególnie zdecydowanie:
Jasne…
Wyjrzyj, bo nie będę wiedział, czy jesteś taka jak dawniej, Gudrun.
I proszę, w okienku pojawiła się znajoma grzywka. Pod nią błyszczały oczy.
Wejdziesz na górę i powiesz mi dobranoc?
Słusznie i ładnie z jej strony – i tak, jak oczekiwał. Szkoda, że nie dało się tego wziąć dosłownie. To było po prostu coś dobrego, co istniało w ustach Gudrun. Przez cały czas trzymała czoło z grzywką i oczy nad parapetem i nie przypominała żadnej innej dziewczynki, którą znał. Tak dokładnie śledziła wszystko, co dotyczyło jego, Hallsteina: to, co go radowało, i to, co go złościło. Choćby teraz. Wystarczyło, że powiedział: Tore…
A na górze rozległ się krótki, zimny śmiech – i to było dobre.
Ty lubisz Torego? – zapytał już pewnie.
Nie, no Tore…! – odparła.
Ty też ani trochę nie lubisz Torego? – Poczuł, że mu ulżyło.
On to takie nic – padła odpowiedź z okienka. – Myślę, że to tylko taki nadęty gówniarz.
Hallsteinowi coraz bardziej poprawiał się humor. Ale przecież można się było rozprawić z Torem jeszcze gruntowniej:
A wiesz, Gudrun, co mu się dostało?
Nie, co?
Zielone radiowe oko na karku!… Ale nic nim nie widzi.
Gudrun śmiała się tak, że prawie nie mogła przestać, i mrużyła oczy, aż zostały z nich tylko wąski szparki – dokładnie tak jak u Sissel, kiedy ta się śmiała.
Potem się wycofała. Przez jakiś czas już nie była potrzebna.
Hallstein się uspokoił. Przez chwilę węszył w powietrzu. Pachniało deszczem. Jeszcze nie spadł, lecz wcześniej tego dnia przeszło kilka ciepłych ulew z grzmotami – choć nie przyniosły odświeżenia. Najwyraźniej miało spaść go więcej.
Chmury wisiały nisko, było bezwietrznie i nadal gorąco. Wciąż lepiej nie mieć na sobie za wiele ubrania.
Akurat taki wieczór, by pójść na dzięgielowy stok, przypatrywać się i wąchać.
Jego własny stok.
Od razu ruszył w drogę. Jak zresztą całkiem często. Wiele ze swoich najlepszych chwil spędził właśnie tam daleko.
Na dole przy szosie spotkał Torego, który widocznie zrobił sobie postój. Czyżby zamyślał wrócić na górę do Sissel?
Hallstein zatrzymał się niechętnie, nieco speszony, bo dla niego było to tak żywiołowe i naturalne, gdy przed chwilą wykpiwał Torego, przydając mu na karku zielone radiowe oko.
– Co tu robisz? – zapytał Tore, któremu nie przyszło na myśl, że w jego ustach brzmi to trochę dziwnie.
– Mieszkam – odparł Hallstein, jakby się zwracał do obcego. – Coś się dzieje z Sissel? – celowo zapytał Torego, patrząc mu prosto w oczy.
Tore wyglądał na zażenowanego i gniewnego.
– Sissel sobie poradzi – powiedział krótko. – Nie musisz się w to mieszać.
– Więc dlaczego nie wracasz do domu?
– Nie wcinaj się, powiedziałem. Po co tak łazisz i napadasz ludzi jak plaga?
Hallstein dobrze wiedział, jaki ma po temu powód, lecz nie dało się go ująć w słowa.
– Zejdź ze mną na Mokry Stok – odezwał się znienacka.
– Po co?
– No… tam jest dużo ciekawych rzeczy.
– Myślę, że nie dla mnie.
Nadęty gówniarz, powiedziała Gudrun. Czy nie pasowało?!
– Nie to nie, jak chcesz… Ale Sissel wcale nie jest w tobie zakochana, nie myśl sobie! – zawołał Hallstein z odwagą, jakiej w gruncie rzeczy nie czuł. To było po prostu coś, czym należało cisnąć w Torego.
Też się zawstydził, bo Tore odpowiedział nieoczekiwanie poważnie:
– Chyba jednak jest.
– Tylko dlatego, że ona…! – zaczął Hallstein, lecz przerwał. Nie mógł powiedzieć, że stał tam i ich podglądał. Odwrócił się i poszedł. Może Tore będzie się tu kręcił po krzakach? Niech mu tam.
Wieczór robił się coraz późniejszy, świadczyły o tym drobne i raczej niezauważalne oznaki. Na granicy wiosny i lata. To miała być ciepła noc bez ciemności.
Mokry Stok, tak nazywało się to miejsce.
Hallstein zatrzymał się w połowie.
Po tej stromiźnie ciekła w ukryciu woda. Czarna ziemia utrzymywała wilgoć, niektóre gatunki roślin rosły na niej jak szalone. Ich nieopanowana plenność sprawiała, że pachniało tu odmiennie niż na innych zboczach. Trawa i drzewa liściaste, w trawie pełno odprysków kamieni po zapomnianych niewielkich lawinach. Na samej górze znajdował się zwietrzały nawis skalny. Na trawiastych prześwitach wznosiły się ogromne dzięgle – i to one najprędzej skłaniały Hallsteina do przebywania tutaj tak często w dziecięcych latach. Co go łączyło z dzięgielowym stokiem, nie potrafiłby powiedzieć, po prostu uważał te rośliny za wspaniałe, bo jak obce rzucają się w oczy kulistymi baldachami nastroszonych kwiatów.
Płynącej wody nie dało się dostrzec, choć kamienie prawie zawsze były mokre. Wilgoć ciągnęła, ciurkając, prosto z ziemi i cienia.
No i był tu wąż.
Od wielu lat nikt tego węża nie widział. Niemniej kiedyś ktoś go zobaczył i nie zabił. Teraz to wąż najbardziej tu przyciągał i straszył. Z każdym rokiem dorastania Hallstein krążył wokół tego z wciąż nowymi pomysłami.
Gdy się tu przychodziło, zawsze miało się w myślach węża. O czymkolwiek by się poza tym myślało, pod spodem majaczyło coś mrocznego i lodowatego. Tutejsze mokre, czarne kamienie były takie, bo lizał je wąż – mogło komuś przyjść do głowy. Wąż leżał tu w nocy i je lizał.
Może się nigdy więcej nie pokaże, będzie po prostu tkwił w jednej z wielu istniejących tu kryjówek i rozglądał się wokół przez mikroskopijne dziurki.
Dobrze by było przestać o nim myśleć.
Jednak Hallstein właśnie pomyślał:
Jeśli wąż zobaczy mnie teraz…
To co? Nic nie robił. Stał bez ruchu. Jeśli się poruszał, to cicho i ostrożnie. I znowu stawał. Miał gołe kostki i łydki.
Jeśli wąż mnie zobaczy?
Wąż patrzy i widzi.
Cały las dzięgli wyrastał na skłonie. Słońce oświetlało stok z boku, lecz sięgające głęboko w dół wieczorne promienie i wilgotny grunt sprawiały, że rośliny dobrze się tu czuły. Chociaż lato było jeszcze wczesne, dzięgle zaczęły przybierać strojne kształty, pełne sztywnego wdzięku w swej tętniącej żywotności. I wszystkie należały do Hallsteina, bo sam strząsał nasiona, zakopywał je butem i udeptywał ziemię. Dwa lata temu. Te ubiegłoroczne miały w tym roku jedynie kilka mocno rozgałęzionych liści.
Wąż zaległ i obserwował wszystko, co wzrastało i na powrót więdło. Mnie też widział, z czasem niezliczone razy. Ale co ja o nim wiem?
Mimo wszystko o czym to się też wie!, pomyślał jednak i pozwolił, by przed oczami mignęło mu to czy tamto. Z drugiej strony czaiło się kłucie w sercu: od tego wszystkiego, czego się nie wie, a czego działanie tylko się czuje.
Co to takiego?
Nic.
Usiadł na kamieniu. Mokry Stok z gęstwiną traw pogrążył się tego pochmurnego wieczoru w martwej ciszy. Liczne zioła oddawały swój zapach wieczornemu powietrzu i tym samym cicho oddychały.
Daleko w dole od czasu do czasu przejeżdżały drogą samochody, tylko że ci, którzy w nich byli, nie dostrzegali Hallsteina. Siedział wysoko wśród zarośli i drzew, dźwięk silników szybko zanikał na zakrętach. Samochody poruszały się przez morze woni i zda się, nawet tego nie zauważały.
Czyżby wąż mi się przyglądał?, pomyślał Hallstein.
Działało, jakby mrowiła skóra. Wydaje mi się, że mnie obserwuje przez maleńką dziurkę. Tylko patrzy.
Za chwilę odezwał się do siebie:
To pewnie dlatego, że mi się przygląda.
Zaraz potem stwierdził:
Obserwuje mnie…
Jak szybko to poszło. Narosło do pewności. Wąż leżał pod którymś szerokim liściem. Jeszcze zanim ten obraz się uformował, zaczęło się przyciąganie.
Chcę stąd iść!
Nie to miał na myśli, nie chciał odchodzić, chciał czuć to przyciąganie, coraz bardziej pragnął poczuć ten dziwny urok, który, jak mu się zdawało, rzucał się na niego z kryjówki pod liśćmi.
Spróbuj wstać i odwrócić się plecami, powiedział do siebie i się przemógł.
Czy on sam to wymyślił? Już w to wątpił. Nic też na to nie wskazywało – czuł się spętany i nie były to bolesne pęta. Poza tym zaczęło się tu kołysać i dzwonić. Bezdźwięcznie. Mimo to były to dzwonienie i kołysanie, i zaczarowana pieśń. Na jego własnym stoku.
Zrobiło się jeszcze dziwniej. Hallstein dostrzegł dzięgiel, który zaczął kręcić się w kółko, aż rozwichrzyły się baldachy kwiatów – i raptem zdobył pewność, gdzie leży wąż. Tam w górze. Właśnie tam. Nie spuszczał oczu z tego miejsca. Kilka kępek trawy. Tam w środku był wąż i tam należało pójść…
Hallstein drżał i z radości, i ze strachu. Uwięziony.
Wstawaj! Teraz!
Tak…
Podniósł się sztywno z kamienia. Stawiał krótkie, chwiejne kroki. Udajesz!, starał się sobie wmówić. Nie, nie, nie udaję. Wpatrzył się w kępkę trawy. To było prześliczne – baldachy dzięgli kręciły się jak koła, jak suknie w tańcu.
Podszedł bliżej.
Teraz moje oczy zaczynają palić, wmówił sobie.
W tej samej chwili oczy zapłonęły. Zapiekły. A więc chyba stanie się to wkrótce. Oczy robiły się coraz bardziej nieustępliwe, coraz gorętsze – jakby z łatwością potrafiły zniszczyć i pochłonąć to, na co padnie wzrok. Był tuż nad kępą trawy i jakby zamierzał w nią wejść – ale nie, kępa pękła i się rozpadła.
Jakiś ruch w trawie? Jak by chciał, żeby tak było. Miał wrażenie, że kilka źdźbeł się chwieje i znowu zamiera w bezruchu. Wszystko zniknęło. Baldachy nie kręciły się w kółko. Nic nie śpiewało ani się nie kołysało. Nic też nie było prześliczne. Poczuł się wymęczony i pusty. Spocił się, co sprawdził, dotknąwszy twarzy.
Tupnął nogą w ziemię i trochę się zatoczył. Nikt nie był tego świadkiem. A czegoś takiego nie można nikomu opowiedzieć. Nawet Sissel.
Nie, to wszystko, co ja…
O Sissel też, dodał, chcąc skierować myśli na inny tor.
W głębi doliny pod zboczem jaśniało od intensywnie zielonej trawy. Piękna mała równina usiana zagajnikami brzozowymi i chruśniakami. Tam w dole wyległy wielkie czarne ślimaki, skoro tu pachniało deszczem.
W nieruchomym jak tafla stawu powietrzu zanosiło się na deszcz. Tu wokół rozpierał się dzięgiel. Co kryło się w kępach pod jego liśćmi? Dziwnie było tkwić w centrum tego.
Hallstein wypuścił z ręki to, co w niej trzymał, zagiął palce za plecami i w swym bajkowym świecie czynił drobne tajemnicze znaki.
– Za dzięgiel, ślimaki i deszcz – rzucił bezgłośnie.
Musiał wracać do Sissel, która płakała w domu.