Carl Zimmer, znakomity popularyzator nauki, autor bestsellera „Śmiech ma po matce”, wyrusza w poszukiwaniu odpowiedzi na życiowe pytania: odwiedza laboratoria i jaskinie, karmi węże i eksperymentuje z genami.
Mimo że biolodzy zdobyli przez stulecia ogromną wiedzę na temat różnych gatunków i dokonują rzeczy, o których niedawno jeszcze nikomu się nie śniło, to nadal nie potrafią podać definicji życia. Zapytani, jąkają się, zwodzą, kluczą, by wreszcie rozpaczliwie burknąć: „Życie jest tym, co JEST”, lub bardziej obrazowo wydukać: „Bycie żywym to niebycie martwym”.
Większość ludzi na pytanie, czy żyją, bez kłopotu odpowiedziałaby twierdząco. Dlaczego więc kryteria życia tak bardzo wymykają się przedstawicielom nauk przyrodniczych? Dzięki naszym mózgom szybko dostrzegamy żywych ludzi dookoła, z przedstawicielami innych gatunków idzie nam już jednak trochę gorzej. Biolodzy wskazują na różne cechy, którymi wyróżniają się żyjące istoty : metabolizm, zdolność do gromadzenia informacji, utrzymania homeostazy, reprodukcji, ewolucji.
Carl Zimmer, znakomity popularyzator nauki, autor bestsellera „Śmiech ma po matce”, wyrusza w poszukiwaniu odpowiedzi na te życiowe pytania: odwiedza laboratoria i jaskinie, karmi węże i eksperymentuje z genami. Pokazuje, jak odmiennie podchodzą do życia różne istoty i jak mgliste i pełne zagadek pozostaje pogranicze życia – zarówno jego początek, jak i koniec.
Z tej książki dowiesz się:
• Czy w kosmos wysłano kiedyś tysiąc miniaturowych mózgów?
• W jaki sposób proste organizmy rozwiązują problemy, nad którymi matematycy głowią się od stuleci?
• Czy odkrycie radu pozwoliło poznać sekret życia?
• Jak to możliwe, że po obfitym posiłku wąż tak bardzo powiększa swoje narządy?
Cóż, może rację miał zespół Opus, który w latach osiemdziesiątych śpiewał po prostu: „Live is life”…
Co to jest życie?
Przekład: Jan Dzierzgowski
Seria: Zrozum
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 22 lutego 2023
Wstęp
Pogranicze
Jesienią 1904 roku w Laboratorium Cavendisha przeprowadzano mnóstwo ciekawych eksperymentów[1]. Chmury rtęci rozbłyskiwały niebieskim światłem, ołowiane cylindry kręciły piruety na miedzianych tarczach. Fizycy, nie tylko z Anglii, ale wręcz z całego globu, nie znali miejsca bardziej ekscytującego niż ten porośnięty bluszczem budynek przy Free School Lane w samym sercu Cambridge, można było tam bowiem bawić się podstawowym budulcem wszechświata. W istnym gąszczu magnesów, lamp próżniowych i ogniw galwanicznych łatwo byłoby przeoczyć pewien mały, cichy, skromny eksperyment – ot, tylko szklana probówka zatkana watą, wypełniona do połowy kilkoma łyżkami burego bulionu.
A jednak w tej probówce budziło się do życia coś, co kilka miesięcy później zadziwiło cały świat. Wkrótce gazety okrzyknęły eksperyment jednym z najbardziej niezwykłych osiągnięć w dziejach nauki. Pewien dziennikarz opisał zawartość probówki jako „najprymitywniejszą formę życia, «brakujące ogniwo» między światem nieorganicznym a organicznym”[2].
Owo najprymitywniejsze życie było dziełem trzydziestojednoletniego fizyka nazwiskiem John Butler Burke[3]. Na fotografiach z tamtego okresu widzimy jego chłopięcą twarz zabarwioną melancholią. Urodził się w Manili, jego matka była Filipinką, ojciec zaś Irlandczykiem. Jako młody chłopiec pojechał do Dublina, by pobierać tam nauki, potem trafił do Trinity College, gdzie zajmował się promieniowaniem rentgenowskim, badał dynama i tajemnicze iskry krzesane przy użyciu cukru. Trinity przyznało mu złoty medal w dziedzinie fizyki i chemii. Jeden z profesorów chwalił go następująco: „To człowiek zdolny zarażać innych entuzjazmem, z którym sam podchodzi do swojej pracy”[4]. Skończywszy studia, Burke przeniósł się z Dublina do Anglii i uczył na rozmaitych uniwersytetach. Jego ojciec zmarł, matka – „stara i niezwykle majętna kobieta”[5], jak wspominał później Burke – szczodrze łożyła na utrzymanie syna i jego karierę naukową. W 1898 roku Burke trafił do Laboratorium Cavendisha.
Nigdy w historii w żadnym innym miejscu na Ziemi fizycy nie dokonali w tak krótkim czasie tak wielu odkryć w dziedzinie materii i energii. Najnowszym osiągnięciem mógł się pochwalić kierownik laboratorium Joseph John Thomson, który dopiero co odkrył elektron. Przez pierwszych kilka lat Burke kontynuował jego dzieło i prowadził eksperymenty poświęcone tym zagadkowym cząstkom; próbował ustalić choćby, w jaki sposób elektrony rozświetlają chmury gazu. Potem jednak uwiodła go inna tajemnica. Podobnie jak wielu młodych fizyków z Laboratorium Cavendisha, zaczął się bawić nowo odkrytym promieniotwórczym pierwiastkiem: radem.
Kilka lat wcześniej, w 1896 roku, francuski fizyk Henri Becquerel jako pierwszy dowiódł, że zwykła materia potrafi emitować dziwną formę energii. Owinął sól uranu w czarne płótno, położył je obok kliszy fotograficznej i przekonał się, że uran utworzył na kliszy osobliwe cienie. Najwyraźniej pierwiastek emitował jakiegoś rodzaju cząstki. Idąc tropem badań Becquerela, Maria i Pierre Curie wyekstrahowali uran z rudy zwanej blendą smolistą. Przy okazji odkryli, że część energii pochodzi od innego pierwiastka. Nadali mu nazwę „rad”, zaś nową formę energii ochrzcili mianem radioaktywności.
Rad emitował tak wiele promieniowania, że był ciepły w dotyku. Umieszczony na bryle lodu topił tyle zamarzniętej wody, ile sam ważył. Kiedy Maria i Pierre połączyli go z fosforem, ten zaświecił w ciemności. Wieści o tym rzadkim, egzotycznym pierwiastku rozchodziły się lotem błyskawicy i wkrótce rad stał się prawdziwą sensacją. W Nowym Jorku tancerki w kostiumach pokrytych świecącym radem dawały występy w zaciemnionych kasynach. Ludzie zastanawiali się, czy będzie on filarem nowej cywilizacji. „Kto wie, może spełni się chimeryczne marzenie alchemików: powstanie lampa zdolna świecić bez końca, niezużywająca nafty”[6], spekulował pewien chemik. Zdawało się też, że rad dodaje wigoru, ogrodnicy oprószali nim więc kwiaty, przekonani, że dzięki temu będą rosły wyżej, a wiele osób piło „płynne słońce” jako remedium na rozmaite choroby, w tym również na nowotwory.
To właśnie nowotwór zabił Marię Curie w 1934 roku, zapewne dlatego, że przez długie lata wykorzystywała w pracy rad i inne pierwiastki promieniotwórcze. Dziś, kiedy rozumiemy już, jak śmiertelnie groźna jest radioaktywność, trudno wyobrazić sobie, że ktokolwiek wierzył w witalną moc radu, jednak na początku XX stulecia naukowcy wiedzieli zaskakująco mało na temat istoty życia – w najlepszym razie mogli stwierdzić, że kryje się ona w galaretowatej substancji wewnątrz komórek, którą określili mianem protoplazmy. Owa substancja jakimś cudem pozwalała komórkom funkcjonować, łączyć się w żywe organizmy, była też przekazywana z pokolenia na pokolenie. I w zasadzie nic więcej nie wiedziano na sto procent, nie dziwi zatem, że rozważano najrozmaitsze pomysły i koncepcje.
Burke dostrzegał doniosłe podobieństwa między życiem a radioaktywnością. Atom radu potrafił przejść wewnętrzną przemianę niczym larwa przeistaczająca się w motyla. „Zmienia swoją substancję – w pewnym ograniczonym sensie żyje – a jednak zawsze pozostaje taki sam”, pisał Burke w artykule z 1903 roku. I dodawał:
Stosowane przez biologów rozróżnienie tak zwanej martwej materii i materii ożywionej, na pozór nie do przezwyciężenia, należy tedy uznać za fałszywe. […] Wszelka materia jest żywa – oto moja teza[7].
Pamiętajmy, że Burke wypowiadał się jako naukowiec, a nie jako mistyk. „Winniśmy zachować ostrożność, nie dajmy się ponieść wyobraźni. Nie wolno nam zabrnąć w krainę fantazji, w sferę myśli, której nie podpierają fakty wywiedzione z eksperymentów”, przestrzegał. W celu zweryfikowania swojej hipotezy zaprojektował zatem doświadczenie: postanowił wykorzystać rad, aby stworzyć życie z nieożywionej materii.
Zaczął od sporządzenia bulionu. Obgotował parę kawałków wołowiny w wodzie, dodał sól i żelatynę, a uzyskany wywar przelał do probówki i ją podgrzał. Ciepło zniszczyło wszelkie krowie komórki i mikroby; pozostała tylko sterylna mieszanka martwych cząsteczek.
Przyszła zatem pora na kolejny krok: Burke przygotował szczyptę soli radu i umieścił ją w maleńkiej zapieczętowanej fiolce, którą zawiesił nad bulionem. Fiolka była owinięta platynowym drucikiem. Kiedy Burke go pociągnął, pękła, a rad wpadł do bulionu.
Radioaktywna zupa gotowała się przez całą noc. Następnego dnia Burke zobaczył, że zaszła zmiana: na powierzchni utworzyła się chmurkowata warstwa. Pobrał próbkę, gdyż chciał się przekonać, czy nie stało się to za sprawą jakichś bakterii, które skaziły roztwór. Rozprowadził ją na szalce Petriego wyłożonej pożywką bakteryjną. Gdyby w chmurkowatej substancji kryły się mikroby, dzięki pożywce szybko zaczęłyby się mnożyć i powstałyby łatwe do zaobserwowania kolonie.
Ale kolonie nie powstały. Skoro tak, Burke doszedł do wniosku, że substancja nie ma pochodzenia bakteryjnego. Wziął kolejną próbkę, umieścił ją na szkiełku, obejrzał pod mikroskopem i zobaczył rozmaite kropeczki, o wiele mniejsze od bakterii. Kilka godzin później sprawdził ponownie – kropeczki zniknęły. Nazajutrz jednak wróciły i Burke zaczął je rysować; dokumentował zmiany rozmiaru i kształtu. Przez następnych kilka dni zmieniły się w kuleczki z zewnętrzną otoczką i wewnętrznym jądrem. Rozciągnęły się i przybrały kształt hantli. Pęczniały, tworzyły miniaturowe kwiatki, dzieliły się, aż w końcu, po dwóch tygodniach, się rozpadły. Można by rzec: umarły.
Gdy Burke szkicował te zmienne kształty, miał pewność, że to nie bakterie. Były zbyt małe i – co ważniejsze – rozpuszczały się w wodzie. Bakteriom nigdy nic podobnego się nie przytrafiało. Zarazem Burke był przekonany, że te radowe kleksy to nie kryształy ani żadne inne znane formy nieożywionej materii. „Zasługują na zaliczenie ich do grona żywych istot”[8], konkludował naukowiec. Udało mu się stworzyć, jak sam to określał, „sztuczne życie” – odnalazł żyjątka nieznane wcześniej nauce. Nadał im nazwę upamiętniającą pierwiastek, z którego się zrodziły: radioby.
Nie potrafił dokładnie wyjaśnić, w jaki sposób powstały; spekulował, że kiedy wrzucił rad do bulionu, pierwiastek zapewnił znajdującym się tam cząsteczkom możliwość rozwoju, organizacji i reprodukcji. „W bulionie były składniki protoplazmy – pisał później. – Siła życiowa kryła się jednak w radzie”[9].
W grudniu 1904 roku uczeni z Laboratorium Cavendisha złożyli hołd Burke’owi i jego odkryciu podczas corocznej kolacji, odbywającej się w jednej z restauracji w Cambridge. Wszyscy przywdziali eleganckie stroje wieczorowe i na melodię starej piosenki z music-hallu zaśpiewali gromko tekst ułożony przez fizyka Franka Hortona. Utwór nosił tytuł Atom radu:
Z blendy smolistej dobyty,
Ja, atom radu, pochodzę,
Lecz wkrótce w hel się zamienię,
Roztrwoniwszy energię po drodze.
Fizycy śpiewali o promieniach gamma i beta emitowanych przez rad, następnie zaś przeszli do eksperymentu Burke’a:
Jam główną z życia namiastek,
Ponoć z gliny powstały zwierzęta,
W bulionie się począł pierwiastek
I już życia historia zaczęta![10]
Pięć miesięcy później, 25 maja 1905 roku, na łamach czasopisma „Nature” Burke opublikował pierwsze doniesienia na temat radiobów. Opis swojego eksperymentu okrasił trzema niezbyt wyraźnymi, nieco rozmazanymi rysunkami przedstawiającymi „istoty o wysokim poziomie organizacji”. Na koniec uzasadnił nazwę „radioby”, która „podkreśla podobieństwo między nimi a mikrobami, zarazem zaś przypomina o ich szczególnej naturze i pochodzeniu”[11].
Wkrótce do Burke’a zaczęli się dobijać dziennikarze. Z początku naukowiec próbował nie rozdmuchiwać swojego odkrycia i nie wyciągać zbyt daleko idących wniosków, lecz z czasem jego siła woli murszała niczym kłoda starego drzewa podgryzanego przez korniki. Pierwiastki radioaktywne okazały się zaskakująco rozpowszechnione, mówił i spekulował, że zapewne radioby spotkać można na całej planecie. „Niewykluczone, że właśnie tak powstało życie na Ziemi”, powiedział pewnemu reporterowi[12].
Publika była zachwycona. „Czy rad pozwolił odkryć sekret życia?”, pytał „New York Times”. Radioby Burke’a „plasują się między znieruchomiałą, inercyjną materią nieożywioną a osobliwym pulsowaniem rodzącej się witalności”[13].
Dzięki prasie Burke zyskał równie wielki rozgłos co radioby. „John Butler Burke z dnia na dzień stał się najsławniejszym naukowcem w Wielkiej Brytanii”[14], donosił „New York Times”. Z kolei londyński „Times” zaliczył go do grona „wybitnych młodych fizyków w naszym kraju” i przyznał mu miano człowieka, który „może pochwalić się jednym z najwspanialszych odkryć w dziejach”[15]. Inny brytyjski autor oceniał: „Wokół pana Burke’a wybuchła nagła wrzawa, co zazwyczaj przytrafia się u nas tylko nieprzeciętnym sportowcom”[16]. Burke wspominał później, że listy z pytaniami na temat radiobów przychodziły „z najdalszych zakątków Ziemi”.
Rozkoszował się sławą; zamiast prowadzić kolejne eksperymenty w Laboratorium Cavendisha, podróżował z wykładami, uzbrojony w szklane przezrocza. Czasopisma szczodrze mu płaciły, miesięcznik „World’s Work” porównał go nawet do Darwina. Radioby „wywołały bodaj intensywniejszą debatę niż jakiekolwiek wydarzenie w świecie naukowym od czasu ukazania się O powstawaniu gatunków”[17], głosił periodyk. W 1859 roku Charles Darwin przedstawił teorię opisującą, w jaki sposób ewoluują żywe istoty. Teraz, blisko pół wieku później, Burke postanowił rozwikłać jeszcze większą tajemnicę i odkryć naturę życia. Potężne londyńskie wydawnictwo Chapman and Hall podpisało z nim umowę na książkę. Ukazała się ona w 1906 roku i nosiła tytuł: O pochodzeniu życia. Jego fizyczna podstawa i definicja[18].
O ile z początku Burke wykazywał się ostrożnością, o tyle teraz zupełnie się jej wyzbył. W książce wypowiadał się na temat właściwości żywych substancji, na temat „pogranicza między królestwem minerałów a królestwem roślin”, na temat enzymów, jąder komórkowych, swojej elektrycznej teorii materii i wreszcie tego, co określał mianem „treści umysłowych”. Definicja tych ostatnich brzmiała niestety niezbyt zrozumiale: owe treści Burke nazywał „percepcjami uniwersalnego umysłu, stanowiącego «wielki ocean myśli», w którym żyjemy, poruszamy się i bytujemy”[19].
Słowa te okazały się początkiem końca ikarowego lotu. Recenzenci brutalnie obeszli się z książką i Burkiem, wzgardliwie wytykając mu pychę. Oto fizyk przedstawia swoje poglądy dotyczące natury życia, choć nie zna nawet różnicy między chlorofilem a chromatyną. „Biologia z pewnością nie jest mocną stroną autora”[20], stwierdzał jadowicie pewien recenzent.
Jeszcze straszliwszy wyrok wydali inni naukowcy. W. A. Douglas Rudge, niegdyś pracownik Laboratorium Cavendisha, postanowił powtórzyć eksperyment z radiobami. Obmyślił ponadto kilka dodatkowych wariantów, by wyniki stały się bardziej wiarygodne – oprócz bulionu wykorzystał też wodę destylowaną oraz kranówkę. Zamiast iść w ślady Burke’a i sporządzać, jak to określił, „byle rysunki”[21], udokumentował wszystko na fotografiach. Kiedy ugotował bulion na wodzie destylowanej, nie powstały żadne radioby. W kranówce udało się znaleźć cząsteczki o dziwnych kształtach, ale z pewnością nie były to życiopodobne radioby rysowane przez Burke’a.
Burke twierdził, że Rudge to zwyczajny amator, ale inni uczeni uznali, że raport tego drugiego, przekazany Towarzystwu Królewskiemu, ostatecznie rozstrzyga kwestię radiobów. „Pan Rudge przeprowadził doświadczenia, którymi pan Burke powinien był się zająć już dawno temu”, ogłosił Norman Robert Campbell, fizyk z Laboratorium Cavendisha. „Przedstawiono przekonujące dowody, że «komórki», czyli radioby, to jedynie małe bąbelki wody w żelatynie, powstałe za sprawą działania soli”[22].
We wrześniu 1906 roku Campbell przypuścił zaciekły atak przeciwko Burke’owi w recenzji O pochodzeniu życia. Chętnie sięgał do argumentów ad personam.
Pan Burke nie kształcił się w Cambridge; przewinął się przez dwie inne uczelnie, zanim przybył tu jako dojrzały student – pisał pogardliwie Campbell. – Nadużyciem jest nazywanie go w kontekście jego najnowszych publikacji „pracownikiem Laboratorium Cavendisha”. Kilka lat temu prowadził tam pewne badania w dziedzinie fizyki. Ponadto podczas eksperymentów dotyczących biologii tego, co nazywa radiobami, wykorzystał swój dawny pokój laboratoryjny. Przechowywał tam kilka probówek, w których „dojrzewały” te istoty.
Mniej więcej w tamtym okresie Burke przestał pracować w Laboratorium Cavendisha. Nikt nie wie, czy odszedł z własnej woli, czy został wyrzucony. W grudniu 1906 roku cały personel znowu zebrał się na uroczystej kolacji. Było co świętować: Thomson właśnie otrzymał Nagrodę Nobla. Jednak zamiast ody na cześć elektronu uczestnicy odśpiewali piosenkę napisaną przez matematyka Alfreda Arthura Robba na melodię Zakochanej złotej rybki z musicalu Gejsza z 1896 roku.
Piosenka nosiła tytuł Radiob.
Radiob pływał sobie w rosole,
Jak to radioby mają w zwyczaju.
Aż Butler Burke zawołał: „O raju!”,
Kiedy w okular mikroskopu zerkając,
Ujrzał istotek tych swawole.
I rzekł: „Ten radiob dowodzi,
Że życie z radu pochodzi!
A, co ważniejsze, to dowód wymarzony,
Że doprawdy wybitny jest ze mnie uczony!”[23]
Przez następne lata, aż do śmierci w 1946 roku, Burke staczał się po równi pochyłej. Gdy opuścił Laboratorium Cavendisha, nikt nie chciał zaoferować mu porządnej profesury. Periodyki przestały interesować się jego pomysłami. Napisał dwie potężne książki, ale długo nie mógł znaleźć wydawcy. Stracił dochód z wykładów i artykułów, na dobitkę matka przestała wypłacać mu kieszonkowe. Podczas pierwszej wojny światowej utrzymywał się, pracując jako inspektor samolotów, ale po kilku miesiącach musiał zrezygnować z powodu problemów ze zdrowiem. W 1916 roku wystąpił do Królewskiego Funduszu Literackiego o pożyczkę, by uchronić się przed „widmem bankructwa”[24]. Jego wniosek został odrzucony.
Przez moment wydawało się, że Burke zdoła odkryć tajemnicę życia, nakreślić mapę jego pogranicza. Ale życie go pokonało. W 1931 roku, ćwierć wieku po krótkiej chwili sławy, opublikował swoje opus magnum, dzieło noszące tytuł Powstanie życia, książkę będącą nieskładną mieszaniną bzdur. „Burke kompletnie odpłynął”[25], oceniał później historyk Luis Campos. Naukowiec brał na poważnie lewitację i inne zjawiska nadprzyrodzone. Pozostał wierny swym radiobom, dawno już zapomnianym przez ludzkość. Twierdził, że życie zrodziło się z „fal czasu”, przepływających między poszczególnymi jednostkami umysłu, które składają się na wszechświat.
Im więcej rozmyślał na temat życia, tym mniej je rozumiał. Podał nawet definicję, ale brzmiała ona jak wołanie o pomoc: „Życie jest tym, co JEST”[26].
W szkole nie uczono mnie o Burke’u – zamiast tego poznałem standardowy panteon biologów, których koncepcje okazały się trafne. Dowiedziałem się więc o Darwinie i jego drzewie życia, o Mendlu i groszkach dziedziczących określone cechy, o Louisie Pasteurze i chorobotwórczych zarazkach. Łatwiej jest po prostu przeskakiwać od jednego sławnego bohatera do drugiego, ignorując wszystko, co wydarzyło się po drodze, a więc brnięcie w ślepe zaułki, uleganie fatamorganom, porażki, sławę, która się przeterminowała.
Kiedy zacząłem pisać na temat biologii, nadal nie wiedziałem nic o Burke’u. Miałem szczęście poznać wiele form życia, a także naukowców, którzy je studiują: wyławiałem śluzice z wód północnego Atlantyku, wędrowałem po lasach iglastych w Karolinie Północnej w poszukiwaniu muchołówek, widziałem orangutany wylegujące się w koronach drzew sumatrzańskiej dżungli. Uczeni dzielili się ze mną swoimi odkryciami na temat wspaniałej wydzieliny wytwarzanej przez śluzice, owadobójczych enzymów produkowanych przez mięsożerne rośliny, narzędzi z patyka, które potrafi zrobić orangutan.
Wszyscy ci naukowcy gromadzą fantastyczną wiedzę, lecz zajmują się bardzo niewielkimi wycinkami rzeczywistości. Badaczka poświęcająca całą karierę na obserwowanie orangutanów nie ma czasu, by stać się ekspertką od muchołówek. Orangutan i muchołówka mają pewną arcyważną wspólną cechę: są żywe. Jeśli jednak zapytać biologa, co to znaczy, że jakaś istota żyje, rozmowa zrobi się dość niezręczna. Zaczną się uniki albo jąkanie. Być może biolog zaproponuje jakąś kulawą odpowiedź, która po uważniejszym namyśle okaże się kompletnie nietrafna. Przedstawiciele nauk przyrodniczych na co dzień po prostu nie myślą o takich sprawach.
Od dawna zdumiewało mnie, skąd ta niechęć, bo kwestia istoty życia przewija się przez historię nauki co najmniej od czterech stuleci. Jest niczym nurt podziemnej rzeki. Gdy filozofowie i przyrodnicy zaczęli kontemplować świat stworzony z poruszającej się materii, musieli zadać sobie pytanie, pod jakim względem życie różni się od całej reszty wszechświata. Szukając odpowiedzi, dokonali wielu odkryć, ale też popełnili liczne błędy. Burke bynajmniej nie był wyjątkiem. Przykładowo, w latach siedemdziesiątych XIX stulecia wielu uczonych uwierzyło, że całe dno oceanu jest usłane warstwą protoplazmy. Mimo że od tamtego czasu minęło sto pięćdziesiąt lat, a biolodzy zdobyli ogromną wiedzę na temat żywych istot, nadal nie potrafią się dogadać co do definicji życia.
Zadziwiony tym stanem rzeczy, postanowiłem wyruszyć na poszukiwania. Zacząłem w samym sercu krainy życia. Każdy z nas ma pewność, że żyje, że pewnego dnia się urodził i pewnego dnia umrze. Czujemy się żywymi istotami, nawet jeśli nie do końca rozumiemy, co to oznacza. Wiemy też, że istnieją inne żywe stworzenia, na przykład węże czy drzewa, choć nie możemy zapytać ich wprost, co czują. Polegamy na liście określonych cech szczególnych, które wszystkie stworzenia wydają się posiadać. Zająłem się więc owymi cechami: poznałem stworzenia spełniające kryteria życia na najbardziej niezwykłe, wyjątkowe sposoby. Ostatecznie dotarłem więc na mgliste pogranicze między tym, co żywe, a tym, co nieożywione[27]. Gdy się tam znalazłem, niektóre kryteria okazały się cokolwiek problematyczne. Ponadto właśnie tam spotkałem wreszcie Johna Butlera Burke’a i poznawszy jego historię, uznałem, że zasługuje on na miejsce w naszej pamięci. Zetknąłem się również z jego naukowymi potomkami nadal eksplorującymi pogranicze, próbując ustalić, jak powstało życie i jak dziwne formy może przybierać w innych światach.
Pewnego dnia ludzkość zdoła prawdopodobnie naszkicować mapę, dzięki której tego rodzaju podróż stanie się łatwiejsza. Niewykluczone, że za kilka stuleci ludzie spojrzą wstecz, przyjrzą się naszym próbom zrozumienia życia i nie będą mogli uwierzyć, że wykazaliśmy się taką ślepotą. Cztery stulecia temu nasi przodkowie patrzyli w nocne niebo i widzieli tajemnicze światła, które wędrowały, pędziły, rozbłyskiwały w ciemności. Paru astronomów miało już na ich temat pewne pomysły; tłumaczyli, dlaczego światła poruszają się po takiej, a nie innej trajektorii, lecz wiele ówczesnych teorii z czasem okazało się błędnych. Późniejsze pokolenia spoglądały w górę i widziały planety, komety, czerwone olbrzymy, najróżniejsze ciała niebieskie posłuszne prawom fizyki, możliwe do opisania za pomocą jednolitej teorii. Nie wiemy, kiedy powstanie teoria życia. Możemy jedynie mieć nadzieję, że uda nam się pożyć na tyle długo, by jej doczekać.