Carl Zimmer, znakomity popularyzator nauki, autor bestsellera „Śmiech ma po matce”, wyrusza w poszukiwaniu odpowiedzi na życiowe pytania: odwiedza laboratoria i jaskinie, karmi węże i eksperymentuje z genami.


Mimo że biolodzy zdobyli przez stulecia ogromną wiedzę na temat różnych gatunków i dokonują rzeczy, o których niedawno jeszcze nikomu się nie śniło, to nadal nie potrafią podać definicji życia. Zapytani, jąkają się, zwodzą, kluczą, by wreszcie rozpaczliwie burknąć: „Życie jest tym, co JEST”, lub bardziej obrazowo wydukać: „Bycie żywym to niebycie martwym”.

Większość ludzi na pytanie, czy żyją, bez kłopotu odpowiedziałaby twierdząco. Dlaczego więc kryteria życia tak bardzo wymykają się przedstawicielom nauk przyrodniczych? Dzięki naszym mózgom szybko dostrzegamy żywych ludzi dookoła, z przedstawicielami innych gatunków idzie nam już jednak trochę gorzej. Biolodzy wskazują na różne cechy, którymi wyróżniają się żyjące istoty : metabolizm, zdolność do gromadzenia informacji, utrzymania homeostazy, reprodukcji, ewolucji.

Carl Zimmer, znakomity popularyzator nauki, autor bestsellera „Śmiech ma po matce”, wyrusza w poszukiwaniu odpowiedzi na te życiowe pytania: odwiedza laboratoria i jaskinie, karmi węże i eksperymentuje z genami. Pokazuje, jak odmiennie podchodzą do życia różne istoty i jak mgliste i pełne zagadek pozostaje pogranicze życia – zarówno jego początek, jak i koniec.

Z tej książki dowiesz się:
• Czy w kosmos wysłano kiedyś tysiąc miniaturowych mózgów?
• W jaki sposób proste organizmy rozwiązują problemy, nad którymi matematycy głowią się od stuleci?
• Czy odkrycie radu pozwoliło poznać sekret życia?
• Jak to możliwe, że po obfitym posiłku wąż tak bardzo powiększa swoje narządy?

Cóż, może rację miał zespół Opus, który w latach osiemdziesiątych śpiewał po prostu: „Live is life”…

Carl Zimmer
Co to jest życie?
Przekład: Jan Dzierzgowski
Seria: Zrozum
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 22 lutego 2023
 
 

Wstęp

Po­gra­ni­cze

Je­sie­nią 1904 roku w La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha prze­pro­wa­dzano mnó­stwo cie­ka­wych eks­pe­ry­men­tów[1]. Chmury rtęci roz­bły­ski­wały nie­bie­skim świa­tłem, oło­wiane cy­lin­dry krę­ciły pi­ru­ety na mie­dzia­nych tar­czach. Fi­zycy, nie tylko z An­glii, ale wręcz z ca­łego globu, nie znali miej­sca bar­dziej eks­cy­tu­ją­cego niż ten po­ro­śnięty blusz­czem bu­dy­nek przy Free School Lane w sa­mym sercu Cam­bridge, można było tam bo­wiem ba­wić się pod­sta­wo­wym bu­dul­cem wszech­świata. W ist­nym gąsz­czu ma­gne­sów, lamp próż­nio­wych i ogniw gal­wa­nicz­nych ła­two by­łoby prze­oczyć pe­wien mały, ci­chy, skromny eks­pe­ry­ment – ot, tylko szklana pro­bówka za­tkana watą, wy­peł­niona do po­łowy kil­koma łyż­kami bu­rego bu­lionu.
A jed­nak w tej pro­bówce bu­dziło się do ży­cia coś, co kilka mie­sięcy póź­niej za­dzi­wiło cały świat. Wkrótce ga­zety okrzyk­nęły eks­pe­ry­ment jed­nym z naj­bar­dziej nie­zwy­kłych osią­gnięć w dzie­jach na­uki. Pe­wien dzien­ni­karz opi­sał za­war­tość pro­bówki jako „naj­pry­mi­tyw­niej­szą formę ży­cia, «bra­ku­jące ogniwo» mię­dzy świa­tem nie­orga­nicz­nym a or­ga­nicz­nym”[2].
Owo naj­pry­mi­tyw­niej­sze ży­cie było dzie­łem trzy­dzie­sto­jed­no­let­niego fi­zyka na­zwi­skiem John Bu­tler Burke[3]. Na fo­to­gra­fiach z tam­tego okresu wi­dzimy jego chło­pięcą twarz za­bar­wioną me­lan­cho­lią. Uro­dził się w Ma­nili, jego matka była Fi­li­pinką, oj­ciec zaś Ir­land­czy­kiem. Jako młody chło­piec po­je­chał do Du­blina, by po­bie­rać tam na­uki, po­tem tra­fił do Tri­nity Col­lege, gdzie zaj­mo­wał się pro­mie­nio­wa­niem rent­ge­now­skim, ba­dał dy­nama i ta­jem­ni­cze iskry krze­sane przy uży­ciu cu­kru. Tri­nity przy­znało mu złoty me­dal w dzie­dzi­nie fi­zyki i che­mii. Je­den z pro­fe­so­rów chwa­lił go na­stę­pu­jąco: „To czło­wiek zdolny za­ra­żać in­nych en­tu­zja­zmem, z któ­rym sam pod­cho­dzi do swo­jej pracy”[4]. Skoń­czyw­szy stu­dia, Burke prze­niósł się z Du­blina do An­glii i uczył na roz­ma­itych uni­wer­sy­te­tach. Jego oj­ciec zmarł, matka – „stara i nie­zwy­kle ma­jętna ko­bieta”[5], jak wspo­mi­nał póź­niej Burke – szczo­drze ło­żyła na utrzy­ma­nie syna i jego ka­rierę na­ukową. W 1898 roku Burke tra­fił do La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha.
Ni­gdy w hi­sto­rii w żad­nym in­nym miej­scu na Ziemi fi­zycy nie do­ko­nali w tak krót­kim cza­sie tak wielu od­kryć w dzie­dzi­nie ma­te­rii i ener­gii. Naj­now­szym osią­gnię­ciem mógł się po­chwa­lić kie­row­nik la­bo­ra­to­rium Jo­seph John Thom­son, który do­piero co od­krył elek­tron. Przez pierw­szych kilka lat Burke kon­ty­nu­ował jego dzieło i pro­wa­dził eks­pe­ry­menty po­świę­cone tym za­gad­ko­wym cząst­kom; pró­bo­wał usta­lić choćby, w jaki spo­sób elek­trony roz­świe­tlają chmury gazu. Po­tem jed­nak uwio­dła go inna ta­jem­nica. Po­dob­nie jak wielu mło­dych fi­zy­ków z La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha, za­czął się ba­wić nowo od­kry­tym pro­mie­nio­twór­czym pier­wiast­kiem: ra­dem.
Kilka lat wcze­śniej, w 1896 roku, fran­cu­ski fi­zyk Henri Be­cqu­erel jako pierw­szy do­wiódł, że zwy­kła ma­te­ria po­trafi emi­to­wać dziwną formę ener­gii. Owi­nął sól uranu w czarne płótno, po­ło­żył je obok kli­szy fo­to­gra­ficz­nej i prze­ko­nał się, że uran utwo­rzył na kli­szy oso­bliwe cie­nie. Naj­wy­raź­niej pier­wia­stek emi­to­wał ja­kie­goś ro­dzaju cząstki. Idąc tro­pem ba­dań Be­cqu­erela, Ma­ria i Pierre Cu­rie wy­eks­tra­ho­wali uran z rudy zwa­nej blendą smo­li­stą. Przy oka­zji od­kryli, że część ener­gii po­cho­dzi od in­nego pier­wiastka. Nadali mu na­zwę „rad”, zaś nową formę ener­gii ochrzcili mia­nem ra­dio­ak­tyw­no­ści.
Rad emi­to­wał tak wiele pro­mie­nio­wa­nia, że był cie­pły w do­tyku. Umiesz­czony na bryle lodu to­pił tyle za­mar­z­nię­tej wody, ile sam wa­żył. Kiedy Ma­ria i Pierre po­łą­czyli go z fos­fo­rem, ten za­świe­cił w ciem­no­ści. Wie­ści o tym rzad­kim, eg­zo­tycz­nym pier­wiastku roz­cho­dziły się lo­tem bły­ska­wicy i wkrótce rad stał się praw­dziwą sen­sa­cją. W No­wym Jorku tan­cerki w ko­stiu­mach po­kry­tych świe­cą­cym ra­dem da­wały wy­stępy w za­ciem­nio­nych ka­sy­nach. Lu­dzie za­sta­na­wiali się, czy bę­dzie on fi­la­rem no­wej cy­wi­li­za­cji. „Kto wie, może spełni się chi­me­ryczne ma­rze­nie al­che­mi­ków: po­wsta­nie lampa zdolna świe­cić bez końca, nie­zu­ży­wa­jąca nafty”[6], spe­ku­lo­wał pe­wien che­mik. Zda­wało się też, że rad do­daje wi­goru, ogrod­nicy opró­szali nim więc kwiaty, prze­ko­nani, że dzięki temu będą ro­sły wy­żej, a wiele osób piło „płynne słońce” jako re­me­dium na roz­ma­ite cho­roby, w tym rów­nież na no­wo­twory.
To wła­śnie no­wo­twór za­bił Ma­rię Cu­rie w 1934 roku, za­pewne dla­tego, że przez dłu­gie lata wy­ko­rzy­sty­wała w pracy rad i inne pier­wiastki pro­mie­nio­twór­cze. Dziś, kiedy ro­zu­miemy już, jak śmier­tel­nie groźna jest ra­dio­ak­tyw­ność, trudno wy­obra­zić so­bie, że kto­kol­wiek wie­rzył w wi­talną moc radu, jed­nak na po­czątku XX stu­le­cia na­ukowcy wie­dzieli za­ska­ku­jąco mało na te­mat istoty ży­cia – w naj­lep­szym ra­zie mo­gli stwier­dzić, że kryje się ona w ga­la­re­to­wa­tej sub­stan­cji we­wnątrz ko­mó­rek, którą okre­ślili mia­nem pro­to­pla­zmy. Owa sub­stan­cja ja­kimś cu­dem po­zwa­lała ko­mór­kom funk­cjo­no­wać, łą­czyć się w żywe or­ga­ni­zmy, była też prze­ka­zy­wana z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. I w za­sa­dzie nic wię­cej nie wie­dziano na sto pro­cent, nie dziwi za­tem, że roz­wa­żano naj­roz­ma­it­sze po­my­sły i kon­cep­cje.
Burke do­strze­gał do­nio­słe po­do­bień­stwa mię­dzy ży­ciem a ra­dio­ak­tyw­no­ścią. Atom radu po­tra­fił przejść we­wnętrzną prze­mianę ni­czym larwa prze­ista­cza­jąca się w mo­tyla. „Zmie­nia swoją sub­stan­cję – w pew­nym ogra­ni­czo­nym sen­sie żyje – a jed­nak za­wsze po­zo­staje taki sam”, pi­sał Burke w ar­ty­kule z 1903 roku. I do­da­wał:
 
Sto­so­wane przez bio­lo­gów roz­róż­nie­nie tak zwa­nej mar­twej ma­te­rii i ma­te­rii oży­wio­nej, na po­zór nie do prze­zwy­cię­że­nia, na­leży tedy uznać za fał­szywe. […] Wszelka ma­te­ria jest żywa – oto moja teza[7].
 
Pa­mię­tajmy, że Burke wy­po­wia­dał się jako na­uko­wiec, a nie jako mi­styk. „Win­ni­śmy za­cho­wać ostroż­ność, nie dajmy się po­nieść wy­obraźni. Nie wolno nam za­brnąć w kra­inę fan­ta­zji, w sferę my­śli, któ­rej nie pod­pie­rają fakty wy­wie­dzione z eks­pe­ry­men­tów”, prze­strze­gał. W celu zwe­ry­fi­ko­wa­nia swo­jej hi­po­tezy za­pro­jek­to­wał za­tem do­świad­cze­nie: po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać rad, aby stwo­rzyć ży­cie z nie­oży­wio­nej ma­te­rii.
Za­czął od spo­rzą­dze­nia bu­lionu. Ob­go­to­wał parę ka­wał­ków wo­ło­winy w wo­dzie, do­dał sól i że­la­tynę, a uzy­skany wy­war prze­lał do pro­bówki i ją pod­grzał. Cie­pło znisz­czyło wszel­kie kro­wie ko­mórki i mi­kroby; po­zo­stała tylko ste­rylna mie­szanka mar­twych czą­ste­czek.
Przy­szła za­tem pora na ko­lejny krok: Burke przy­go­to­wał szczyptę soli radu i umie­ścił ją w ma­leń­kiej za­pie­czę­to­wa­nej fiolce, którą za­wie­sił nad bu­lio­nem. Fiolka była owi­nięta pla­ty­no­wym dru­ci­kiem. Kiedy Burke go po­cią­gnął, pę­kła, a rad wpadł do bu­lionu.
Ra­dio­ak­tywna zupa go­to­wała się przez całą noc. Na­stęp­nego dnia Burke zo­ba­czył, że za­szła zmiana: na po­wierzchni utwo­rzyła się chmur­ko­wata war­stwa. Po­brał próbkę, gdyż chciał się prze­ko­nać, czy nie stało się to za sprawą ja­kichś bak­te­rii, które ska­ziły roz­twór. Roz­pro­wa­dził ją na szalce Pe­triego wy­ło­żo­nej po­żywką bak­te­ryjną. Gdyby w chmur­ko­wa­tej sub­stan­cji kryły się mi­kroby, dzięki po­żywce szybko za­czę­łyby się mno­żyć i po­wsta­łyby ła­twe do za­ob­ser­wo­wa­nia ko­lo­nie.
Ale ko­lo­nie nie po­wstały. Skoro tak, Burke do­szedł do wnio­sku, że sub­stan­cja nie ma po­cho­dze­nia bak­te­ryj­nego. Wziął ko­lejną próbkę, umie­ścił ją na szkiełku, obej­rzał pod mi­kro­sko­pem i zo­ba­czył roz­ma­ite kro­peczki, o wiele mniej­sze od bak­te­rii. Kilka go­dzin póź­niej spraw­dził po­now­nie – kro­peczki znik­nęły. Na­za­jutrz jed­nak wró­ciły i Burke za­czął je ry­so­wać; do­ku­men­to­wał zmiany roz­miaru i kształtu. Przez na­stęp­nych kilka dni zmie­niły się w ku­leczki z ze­wnętrzną otoczką i we­wnętrz­nym ją­drem. Roz­cią­gnęły się i przy­brały kształt han­tli. Pęcz­niały, two­rzyły mi­nia­tu­rowe kwiatki, dzie­liły się, aż w końcu, po dwóch ty­go­dniach, się roz­pa­dły. Można by rzec: umarły.
Gdy Burke szki­co­wał te zmienne kształty, miał pew­ność, że to nie bak­te­rie. Były zbyt małe i – co waż­niej­sze – roz­pusz­czały się w wo­dzie. Bak­te­riom ni­gdy nic po­dob­nego się nie przy­tra­fiało. Za­ra­zem Burke był prze­ko­nany, że te ra­dowe kleksy to nie krysz­tały ani żadne inne znane formy nie­oży­wio­nej ma­te­rii. „Za­słu­gują na za­li­cze­nie ich do grona ży­wych istot”[8], kon­klu­do­wał na­uko­wiec. Udało mu się stwo­rzyć, jak sam to okre­ślał, „sztuczne ży­cie” – od­na­lazł ży­jątka nie­znane wcze­śniej na­uce. Nadał im na­zwę upa­mięt­nia­jącą pier­wia­stek, z któ­rego się zro­dziły: ra­dioby.
Nie po­tra­fił do­kład­nie wy­ja­śnić, w jaki spo­sób po­wstały; spe­ku­lo­wał, że kiedy wrzu­cił rad do bu­lionu, pier­wia­stek za­pew­nił znaj­du­ją­cym się tam czą­stecz­kom moż­li­wość roz­woju, or­ga­ni­za­cji i re­pro­duk­cji. „W bu­lio­nie były skład­niki pro­to­pla­zmy – pi­sał póź­niej. – Siła ży­ciowa kryła się jed­nak w ra­dzie”[9].
W grud­niu 1904 roku uczeni z La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha zło­żyli hołd Burke’owi i jego od­kry­ciu pod­czas co­rocz­nej ko­la­cji, od­by­wa­ją­cej się w jed­nej z re­stau­ra­cji w Cam­bridge. Wszy­scy przy­wdziali ele­ganc­kie stroje wie­czo­rowe i na me­lo­dię sta­rej pio­senki z mu­sic-hallu za­śpie­wali gromko tekst uło­żony przez fi­zyka Franka Hor­tona. Utwór no­sił ty­tuł Atom radu:
 
Z blendy smo­li­stej do­byty,
Ja, atom radu, po­cho­dzę,
Lecz wkrótce w hel się za­mie­nię,
Roz­trwo­niw­szy ener­gię po dro­dze.
 
Fi­zycy śpie­wali o pro­mie­niach gamma i beta emi­to­wa­nych przez rad, na­stęp­nie zaś prze­szli do eks­pe­ry­mentu Burke’a:
 
Jam główną z ży­cia na­mia­stek,
Po­noć z gliny po­wstały zwie­rzęta,
W bu­lio­nie się po­czął pier­wia­stek
I już ży­cia hi­sto­ria za­częta![10]
 
Pięć mie­sięcy póź­niej, 25 maja 1905 roku, na ła­mach cza­so­pi­sma „Na­ture” Burke opu­bli­ko­wał pierw­sze do­nie­sie­nia na te­mat ra­dio­bów. Opis swo­jego eks­pe­ry­mentu okra­sił trzema nie­zbyt wy­raź­nymi, nieco roz­ma­za­nymi ry­sun­kami przed­sta­wia­ją­cymi „istoty o wy­so­kim po­zio­mie or­ga­ni­za­cji”. Na ko­niec uza­sad­nił na­zwę „ra­dioby”, która „pod­kre­śla po­do­bień­stwo mię­dzy nimi a mi­kro­bami, za­ra­zem zaś przy­po­mina o ich szcze­gól­nej na­tu­rze i po­cho­dze­niu”[11].
Wkrótce do Burke’a za­częli się do­bi­jać dzien­ni­ka­rze. Z po­czątku na­uko­wiec pró­bo­wał nie roz­dmu­chi­wać swo­jego od­kry­cia i nie wy­cią­gać zbyt da­leko idą­cych wnio­sków, lecz z cza­sem jego siła woli mur­szała ni­czym kłoda sta­rego drzewa pod­gry­za­nego przez kor­niki. Pier­wiastki ra­dio­ak­tywne oka­zały się za­ska­ku­jąco roz­po­wszech­nione, mó­wił i spe­ku­lo­wał, że za­pewne ra­dioby spo­tkać można na ca­łej pla­ne­cie. „Nie­wy­klu­czone, że wła­śnie tak po­wstało ży­cie na Ziemi”, po­wie­dział pew­nemu re­por­te­rowi[12].
Pu­blika była za­chwy­cona. „Czy rad po­zwo­lił od­kryć se­kret ży­cia?”, py­tał „New York Ti­mes”. Ra­dioby Burke’a „pla­sują się mię­dzy znie­ru­cho­miałą, in­er­cyjną ma­te­rią nie­oży­wioną a oso­bli­wym pul­so­wa­niem ro­dzą­cej się wi­tal­no­ści”[13].
Dzięki pra­sie Burke zy­skał rów­nie wielki roz­głos co ra­dioby. „John Bu­tler Burke z dnia na dzień stał się naj­sław­niej­szym na­ukow­cem w Wiel­kiej Bry­ta­nii”[14], do­no­sił „New York Ti­mes”. Z ko­lei lon­dyń­ski „Ti­mes” za­li­czył go do grona „wy­bit­nych mło­dych fi­zy­ków w na­szym kraju” i przy­znał mu miano czło­wieka, który „może po­chwa­lić się jed­nym z naj­wspa­nial­szych od­kryć w dzie­jach”[15]. Inny bry­tyj­ski au­tor oce­niał: „Wo­kół pana Burke’a wy­bu­chła na­gła wrzawa, co za­zwy­czaj przy­tra­fia się u nas tylko nie­prze­cięt­nym spor­tow­com”[16]. Burke wspo­mi­nał póź­niej, że li­sty z py­ta­niami na te­mat ra­dio­bów przy­cho­dziły „z naj­dal­szych za­kąt­ków Ziemi”.
Roz­ko­szo­wał się sławą; za­miast pro­wa­dzić ko­lejne eks­pe­ry­menty w La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha, po­dró­żo­wał z wy­kła­dami, uzbro­jony w szklane prze­zro­cza. Cza­so­pi­sma szczo­drze mu pła­ciły, mie­sięcz­nik „World’s Work” po­rów­nał go na­wet do Dar­wina. Ra­dioby „wy­wo­łały bo­daj in­ten­syw­niej­szą de­batę niż ja­kie­kol­wiek wy­da­rze­nie w świe­cie na­uko­wym od czasu uka­za­nia się O po­wsta­wa­niu ga­tun­ków”[17], gło­sił pe­rio­dyk. W 1859 roku Char­les Dar­win przed­sta­wił teo­rię opi­su­jącą, w jaki spo­sób ewo­lu­ują żywe istoty. Te­raz, bli­sko pół wieku póź­niej, Burke po­sta­no­wił roz­wi­kłać jesz­cze więk­szą ta­jem­nicę i od­kryć na­turę ży­cia. Po­tężne lon­dyń­skie wy­daw­nic­two Chap­man and Hall pod­pi­sało z nim umowę na książkę. Uka­zała się ona w 1906 roku i no­siła ty­tuł: O po­cho­dze­niu ży­cia. Jego fi­zyczna pod­stawa i de­fi­ni­cja[18].
O ile z po­czątku Burke wy­ka­zy­wał się ostroż­no­ścią, o tyle te­raz zu­peł­nie się jej wy­zbył. W książce wy­po­wia­dał się na te­mat wła­ści­wo­ści ży­wych sub­stan­cji, na te­mat „po­gra­ni­cza mię­dzy kró­le­stwem mi­ne­ra­łów a kró­le­stwem ro­ślin”, na te­mat en­zy­mów, ją­der ko­mór­ko­wych, swo­jej elek­trycz­nej teo­rii ma­te­rii i wresz­cie tego, co okre­ślał mia­nem „tre­ści umy­sło­wych”. De­fi­ni­cja tych ostat­nich brzmiała nie­stety nie­zbyt zro­zu­miale: owe tre­ści Burke na­zy­wał „per­cep­cjami uni­wer­sal­nego umy­słu, sta­no­wią­cego «wielki ocean my­śli», w któ­rym ży­jemy, po­ru­szamy się i by­tu­jemy”[19].
Słowa te oka­zały się po­cząt­kiem końca ika­ro­wego lotu. Re­cen­zenci bru­tal­nie obe­szli się z książką i Bur­kiem, wzgar­dli­wie wy­ty­ka­jąc mu py­chę. Oto fi­zyk przed­sta­wia swoje po­glądy do­ty­czące na­tury ży­cia, choć nie zna na­wet róż­nicy mię­dzy chlo­ro­fi­lem a chro­ma­tyną. „Bio­lo­gia z pew­no­ścią nie jest mocną stroną au­tora”[20], stwier­dzał ja­do­wi­cie pe­wien re­cen­zent.
Jesz­cze strasz­liw­szy wy­rok wy­dali inni na­ukowcy. W. A. Do­uglas Rudge, nie­gdyś pra­cow­nik La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha, po­sta­no­wił po­wtó­rzyć eks­pe­ry­ment z ra­dio­bami. Ob­my­ślił po­nadto kilka do­dat­ko­wych wa­rian­tów, by wy­niki stały się bar­dziej wia­ry­godne – oprócz bu­lionu wy­ko­rzy­stał też wodę de­sty­lo­waną oraz kra­nówkę. Za­miast iść w ślady Burke’a i spo­rzą­dzać, jak to okre­ślił, „byle ry­sunki”[21], udo­ku­men­to­wał wszystko na fo­to­gra­fiach. Kiedy ugo­to­wał bu­lion na wo­dzie de­sty­lo­wa­nej, nie po­wstały żadne ra­dioby. W kra­nówce udało się zna­leźć czą­steczki o dziw­nych kształ­tach, ale z pew­no­ścią nie były to ży­cio­po­dobne ra­dioby ry­so­wane przez Burke’a.
Burke twier­dził, że Rudge to zwy­czajny ama­tor, ale inni uczeni uznali, że ra­port tego dru­giego, prze­ka­zany To­wa­rzy­stwu Kró­lew­skiemu, osta­tecz­nie roz­strzyga kwe­stię ra­dio­bów. „Pan Rudge prze­pro­wa­dził do­świad­cze­nia, któ­rymi pan Burke po­wi­nien był się za­jąć już dawno temu”, ogło­sił Nor­man Ro­bert Camp­bell, fi­zyk z La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha. „Przed­sta­wiono prze­ko­nu­jące do­wody, że «ko­mórki», czyli ra­dioby, to je­dy­nie małe bą­belki wody w że­la­ty­nie, po­wstałe za sprawą dzia­ła­nia soli”[22].
We wrze­śniu 1906 roku Camp­bell przy­pu­ścił za­cie­kły atak prze­ciwko Burke’owi w re­cen­zji O po­cho­dze­niu ży­cia. Chęt­nie się­gał do ar­gu­men­tów ad per­so­nam.
 
Pan Burke nie kształ­cił się w Cam­bridge; prze­wi­nął się przez dwie inne uczel­nie, za­nim przy­był tu jako doj­rzały stu­dent – pi­sał po­gar­dli­wie Camp­bell. – Nad­uży­ciem jest na­zy­wa­nie go w kon­tek­ście jego naj­now­szych pu­bli­ka­cji „pra­cow­ni­kiem La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha”. Kilka lat temu pro­wa­dził tam pewne ba­da­nia w dzie­dzi­nie fi­zyki. Po­nadto pod­czas eks­pe­ry­men­tów do­ty­czą­cych bio­lo­gii tego, co na­zywa ra­dio­bami, wy­ko­rzy­stał swój dawny po­kój la­bo­ra­to­ryjny. Prze­cho­wy­wał tam kilka pro­bó­wek, w któ­rych „doj­rze­wały” te istoty.
 
Mniej wię­cej w tam­tym okre­sie Burke prze­stał pra­co­wać w La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha. Nikt nie wie, czy od­szedł z wła­snej woli, czy zo­stał wy­rzu­cony. W grud­niu 1906 roku cały per­so­nel znowu ze­brał się na uro­czy­stej ko­la­cji. Było co świę­to­wać: Thom­son wła­śnie otrzy­mał Na­grodę No­bla. Jed­nak za­miast ody na cześć elek­tronu uczest­nicy od­śpie­wali pio­senkę na­pi­saną przez ma­te­ma­tyka Al­freda Ar­thura Robba na me­lo­dię Za­ko­cha­nej zło­tej rybki z mu­si­calu Gej­sza z 1896 roku.
Pio­senka no­siła ty­tuł Ra­diob.
 
Ra­diob pły­wał so­bie w ro­sole,
Jak to ra­dioby mają w zwy­czaju.
Aż Bu­tler Burke za­wo­łał: „O raju!”,
Kiedy w oku­lar mi­kro­skopu zer­ka­jąc,
Uj­rzał isto­tek tych swa­wole.
I rzekł: „Ten ra­diob do­wo­dzi,
Że ży­cie z radu po­cho­dzi!
A, co waż­niej­sze, to do­wód wy­ma­rzony,
Że do­prawdy wy­bitny jest ze mnie uczony!”[23]
 
Przez na­stępne lata, aż do śmierci w 1946 roku, Burke sta­czał się po równi po­chy­łej. Gdy opu­ścił La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha, nikt nie chciał za­ofe­ro­wać mu po­rząd­nej pro­fe­sury. Pe­rio­dyki prze­stały in­te­re­so­wać się jego po­my­słami. Na­pi­sał dwie po­tężne książki, ale długo nie mógł zna­leźć wy­dawcy. Stra­cił do­chód z wy­kła­dów i ar­ty­ku­łów, na do­bitkę matka prze­stała wy­pła­cać mu kie­szon­kowe. Pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej utrzy­my­wał się, pra­cu­jąc jako in­spek­tor sa­mo­lo­tów, ale po kilku mie­sią­cach mu­siał zre­zy­gno­wać z po­wodu pro­ble­mów ze zdro­wiem. W 1916 roku wy­stą­pił do Kró­lew­skiego Fun­du­szu Li­te­rac­kiego o po­życzkę, by uchro­nić się przed „wid­mem ban­kruc­twa”[24]. Jego wnio­sek zo­stał od­rzu­cony.
Przez mo­ment wy­da­wało się, że Burke zdoła od­kryć ta­jem­nicę ży­cia, na­kre­ślić mapę jego po­gra­ni­cza. Ale ży­cie go po­ko­nało. W 1931 roku, ćwierć wieku po krót­kiej chwili sławy, opu­bli­ko­wał swoje opus ma­gnum, dzieło no­szące ty­tuł Po­wsta­nie ży­cia, książkę bę­dącą nie­składną mie­sza­niną bzdur. „Burke kom­plet­nie od­pły­nął”[25], oce­niał póź­niej hi­sto­ryk Luis Cam­pos. Na­uko­wiec brał na po­waż­nie le­wi­ta­cję i inne zja­wi­ska nad­przy­ro­dzone. Po­zo­stał wierny swym ra­dio­bom, dawno już za­po­mnia­nym przez ludz­kość. Twier­dził, że ży­cie zro­dziło się z „fal czasu”, prze­pły­wa­ją­cych mię­dzy po­szcze­gól­nymi jed­nost­kami umy­słu, które skła­dają się na wszech­świat.
Im wię­cej roz­my­ślał na te­mat ży­cia, tym mniej je ro­zu­miał. Po­dał na­wet de­fi­ni­cję, ale brzmiała ona jak wo­ła­nie o po­moc: „Ży­cie jest tym, co JEST”[26].

• • •

W szkole nie uczono mnie o Burke’u – za­miast tego po­zna­łem stan­dar­dowy pan­teon bio­lo­gów, któ­rych kon­cep­cje oka­zały się trafne. Do­wie­dzia­łem się więc o Dar­wi­nie i jego drze­wie ży­cia, o Men­dlu i grosz­kach dzie­dzi­czą­cych okre­ślone ce­chy, o Lo­uisie Pa­steu­rze i cho­ro­bo­twór­czych za­raz­kach. Ła­twiej jest po pro­stu prze­ska­ki­wać od jed­nego sław­nego bo­ha­tera do dru­giego, igno­ru­jąc wszystko, co wy­da­rzyło się po dro­dze, a więc brnię­cie w ślepe za­ułki, ule­ga­nie fa­ta­mor­ga­nom, po­rażki, sławę, która się prze­ter­mi­no­wała.
Kiedy za­czą­łem pi­sać na te­mat bio­lo­gii, na­dal nie wie­dzia­łem nic o Burke’u. Mia­łem szczę­ście po­znać wiele form ży­cia, a także na­ukow­ców, któ­rzy je stu­diują: wy­ła­wia­łem ślu­zice z wód pół­noc­nego Atlan­tyku, wę­dro­wa­łem po la­sach igla­stych w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej w po­szu­ki­wa­niu mu­cho­łó­wek, wi­dzia­łem oran­gu­tany wy­le­gu­jące się w ko­ro­nach drzew su­ma­trzań­skiej dżun­gli. Uczeni dzie­lili się ze mną swo­imi od­kry­ciami na te­mat wspa­nia­łej wy­dzie­liny wy­twa­rza­nej przez ślu­zice, owa­do­bój­czych en­zy­mów pro­du­ko­wa­nych przez mię­so­żerne ro­śliny, na­rzę­dzi z pa­tyka, które po­trafi zro­bić oran­gu­tan.
Wszy­scy ci na­ukowcy gro­ma­dzą fan­ta­styczną wie­dzę, lecz zaj­mują się bar­dzo nie­wiel­kimi wy­cin­kami rze­czy­wi­sto­ści. Ba­daczka po­świę­ca­jąca całą ka­rierę na ob­ser­wo­wa­nie oran­gu­ta­nów nie ma czasu, by stać się eks­pertką od mu­cho­łó­wek. Oran­gu­tan i mu­cho­łówka mają pewną ar­cy­ważną wspólną ce­chę: są żywe. Je­śli jed­nak za­py­tać bio­loga, co to zna­czy, że ja­kaś istota żyje, roz­mowa zrobi się dość nie­zręczna. Za­czną się uniki albo ją­ka­nie. Być może bio­log za­pro­po­nuje ja­kąś ku­lawą od­po­wiedź, która po uważ­niej­szym na­my­śle okaże się kom­plet­nie nie­trafna. Przed­sta­wi­ciele nauk przy­rod­ni­czych na co dzień po pro­stu nie my­ślą o ta­kich spra­wach.
Od dawna zdu­mie­wało mnie, skąd ta nie­chęć, bo kwe­stia istoty ży­cia prze­wija się przez hi­sto­rię na­uki co naj­mniej od czte­rech stu­leci. Jest ni­czym nurt pod­ziem­nej rzeki. Gdy fi­lo­zo­fo­wie i przy­rod­nicy za­częli kon­tem­plo­wać świat stwo­rzony z po­ru­sza­ją­cej się ma­te­rii, mu­sieli za­dać so­bie py­ta­nie, pod ja­kim wzglę­dem ży­cie różni się od ca­łej reszty wszech­świata. Szu­ka­jąc od­po­wie­dzi, do­ko­nali wielu od­kryć, ale też po­peł­nili liczne błędy. Burke by­naj­mniej nie był wy­jąt­kiem. Przy­kła­dowo, w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XIX stu­le­cia wielu uczo­nych uwie­rzyło, że całe dno oce­anu jest usłane war­stwą pro­to­pla­zmy. Mimo że od tam­tego czasu mi­nęło sto pięć­dzie­siąt lat, a bio­lo­dzy zdo­byli ogromną wie­dzę na te­mat ży­wych istot, na­dal nie po­tra­fią się do­ga­dać co do de­fi­ni­cji ży­cia.
Za­dzi­wiony tym sta­nem rze­czy, po­sta­no­wi­łem wy­ru­szyć na po­szu­ki­wa­nia. Za­czą­łem w sa­mym sercu kra­iny ży­cia. Każdy z nas ma pew­ność, że żyje, że pew­nego dnia się uro­dził i pew­nego dnia umrze. Czu­jemy się ży­wymi isto­tami, na­wet je­śli nie do końca ro­zu­miemy, co to ozna­cza. Wiemy też, że ist­nieją inne żywe stwo­rze­nia, na przy­kład węże czy drzewa, choć nie mo­żemy za­py­tać ich wprost, co czują. Po­le­gamy na li­ście okre­ślo­nych cech szcze­gól­nych, które wszyst­kie stwo­rze­nia wy­dają się po­sia­dać. Za­ją­łem się więc owymi ce­chami: po­zna­łem stwo­rze­nia speł­nia­jące kry­te­ria ży­cia na naj­bar­dziej nie­zwy­kłe, wy­jąt­kowe spo­soby. Osta­tecz­nie do­tar­łem więc na mgli­ste po­gra­ni­cze mię­dzy tym, co żywe, a tym, co nie­oży­wione[27]. Gdy się tam zna­la­złem, nie­które kry­te­ria oka­zały się co­kol­wiek pro­ble­ma­tyczne. Po­nadto wła­śnie tam spo­tka­łem wresz­cie Johna Bu­tlera Burke’a i po­znaw­szy jego hi­sto­rię, uzna­łem, że za­słu­guje on na miej­sce w na­szej pa­mięci. Ze­tkną­łem się rów­nież z jego na­uko­wymi po­tom­kami na­dal eks­plo­ru­ją­cymi po­gra­ni­cze, pró­bu­jąc usta­lić, jak po­wstało ży­cie i jak dziwne formy może przy­bie­rać w in­nych świa­tach.
Pew­nego dnia ludz­kość zdoła praw­do­po­dob­nie na­szki­co­wać mapę, dzięki któ­rej tego ro­dzaju po­dróż sta­nie się ła­twiej­sza. Nie­wy­klu­czone, że za kilka stu­leci lu­dzie spoj­rzą wstecz, przyj­rzą się na­szym pró­bom zro­zu­mie­nia ży­cia i nie będą mo­gli uwie­rzyć, że wy­ka­za­li­śmy się taką śle­potą. Cztery stu­le­cia temu nasi przod­ko­wie pa­trzyli w nocne niebo i wi­dzieli ta­jem­ni­cze świa­tła, które wę­dro­wały, pę­dziły, roz­bły­ski­wały w ciem­no­ści. Paru astro­no­mów miało już na ich te­mat pewne po­my­sły; tłu­ma­czyli, dla­czego świa­tła po­ru­szają się po ta­kiej, a nie in­nej tra­jek­to­rii, lecz wiele ów­cze­snych teo­rii z cza­sem oka­zało się błęd­nych. Póź­niej­sze po­ko­le­nia spo­glą­dały w górę i wi­działy pla­nety, ko­mety, czer­wone ol­brzymy, naj­róż­niej­sze ciała nie­bie­skie po­słuszne pra­wom fi­zyki, moż­liwe do opi­sa­nia za po­mocą jed­no­li­tej teo­rii. Nie wiemy, kiedy po­wsta­nie teo­ria ży­cia. Mo­żemy je­dy­nie mieć na­dzieję, że uda nam się po­żyć na tyle długo, by jej do­cze­kać.

 
Wesprzyj nas