Książka autora bestsellerowych “Nowojorczyków”. Żywy kolaż dni i nocy spędzanych w Londynie.


Chciałem znaleźć ludzi, którzy śnili o Londynie, zmagali się z Londynem, zostali przez niego nagrodzeni albo skrzywdzeni. Ludzi, którzy spędzili w nim jeden dzień i wzięli nogi za pas. Ludzi, którzy nigdy nie wyjechali. A może również takich, którzy na co dzień zajmowali się miejskimi sprawami, wprawiali to miasto w ruch.

Co może łączyć właściciela galerii sztuki, krematora, pracownicę klubu nocnego i hydrauliczkę?

To oni, wspólnie z milionami innych ludzi, tworzą jedno z największych miast świata. Dla jednych Londyn jest tylko tłem opowieści, dla innych – głównym bohaterem.

Tylko dzięki tej książce można dowiedzieć się, jak wygląda casting na głos londyńskiego metra, gdzie kupują peruki brytyjscy adwokaci i jakie najskrytsze fantazje spełnia kobieta pracująca jako domina.

W ciągu pięciu lat odbyłem w całym Londynie rozmowy z przeszło dwustoma osobami. O niektóre z tych rozmów zabiegałem miesiącami, a trwały dziesięć minut. Innych rozmówców spotykałem przypadkowo, a potem odwiedzałem ich wielokrotnie i rozmawialiśmy przez długie godziny. Większość prędzej czy później stwierdzała: „Jest ktoś, z kim powinieneś porozmawiać”. Zawsze był ktoś jeszcze. Napór dźwięków, szumu, historii potrafił mnie czasem poobijać. Londyn nie daje sobie przerywać.

***

Niezwykła.
„The Guardian”

Porywająca.
„The Times”

Prawdziwa.
„The Observer”

Craig Taylor
Londyńczycy. Miasto i ludzie
Przekład: Łukasz Witczak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 17 maja 2023
 
 

Wstęp

Dorastałem w niedużym nadmorskim miasteczku w zachodniej Kanadzie i prawie każdego lata jechałem na drugi koniec kraju, do domku letniego mojej babci nad jeziorem Simcoe w południowym Ontario. Wystrój był charakterystyczny dla takich domków i obejmował szereg filcowych proporczyków ze wszystkich krajów, które babcia odwiedziła podczas wyprawy do Europy w latach sześćdziesiątych. Na ścianach wisiały wycinki z gazet – pożółkłe przepisy i doniesienia prasowe. W kuchni roboczej, gdzie zawsze pachniało terpentyną, ktoś powiesił fotografię Londynu z lotu ptaka – tego Londynu w Anglii, a nie po sąsiedzku w Ontario. Lubiłem się wpatrywać w to zagadkowe zdjęcie. Na dole plakatu widniały słynne słowa Samuela Johnsona, które później – a zwłaszcza ostatnio – słyszałem wiele razy, sparafrazowane lub zniekształcone: „Kiedy człowiek zmęczy się Londynem, to znaczy, że zmęczył się życiem; albowiem w Londynie jest wszystko, co życie ma do zaoferowania”. Wtedy ich nie rozumiałem. Tower Bridge na zdjęciu wydawał się szary i złowrogi. Aż chciało się zapytać: „Kim trzeba być, żeby mieszkać w Londynie?”.
Wiele lat później okazało się, że wystarczy być mną. Przeprowadziłem się do Londynu w trakcie strajku paliwowego jesienią 2000 roku – gdy ludzie masowo wykupywali towary ze sklepów, politycy przerzucali się oskarżeniami i obawiano się zakłóceń w dostawach żywności. Przyleciałem nocnym samolotem z Toronto i po południu wyszedłem z dworca kolejowego Clapham Junction. Ruch na ulicach był umiarkowany. Przygrzewało słońce. Gazety wieściły rychłą katastrofę, zamieszki, powrót do lat siedemdziesiątych, tak jakby Londyn mógł się cofnąć w czasie.
Nie znałem nikogo, ale miałem kontakt. Z dworca odebrał mnie znajomy znajomego, Australijczyk, który podwiózł mnie do mojego nowego domu przy jednej z uliczek w Brixton – akurat starczyło mu paliwa, żebyśmy nie musieli wysiadać i pchać samochodu. Oto my, dwaj faceci z byłych kolonii, jadący na oparach przez Londyn u progu nowego stulecia.
Z okna nowego pokoju widziałem mrugające światełka wieżowca HSBC w Canary Wharf, wtedy najwyższego budynku w Anglii. Lecz wszystko, co leżało pomiędzy, stanowiło zagadkę. Sięgnąłem więc po London A–Z, atlas podarowany mi przez przyjaciela, który mieszkał w Londynie przed laty, zanim wyniósł się do Pragi, bo miał już dość angielskiej słoty. Szybko przekonałem się, że dla wielu London A–Z jest świętą księgą. Opracowany w latach trzydziestych, mniej więcej w tym samym czasie co ikoniczna mapa metra, i tak samo jak ona wszechobecny, cieszy się popularnością zarówno wśród turystów, jak i wśród mieszkańców. Nie tylko pomaga trafić do domu, lecz także stanowi dowód istnienia reszty Londynu – tych wszystkich jego części, w których człowiek nie bywa na co dzień. Przez kilka pierwszych tygodni widywałem ten atlas za szybami samochodów i wystający z torebek – dla wielu był nieodłącznym towarzyszem.
Ja też byłem wdzięczny, że go mam, choć pożółkłe strony wysuwały się z plastikowych kółek. Wypróbowałem ten atlas już pierwszego wieczoru: ze strony dziewięćdziesiątej trzeciej, na której był mój dom, poszedłem na wschód, na stronę dziewięćdziesiątą czwartą, potem skierowałem się na północ i przeskoczyłem na siedemdziesiątą dziewiątą, i znów na wschód, na osiemdziesiątą, do Canary Wharf. Na nowym czytelniku te dwie strony robią niemałe wrażenie. U dołu plątanina ulic, jedne oznaczone nieczytelnym maczkiem, inne jakby dawały za wygraną i urywały się, wtapiały w tło. U góry stron siedemdziesiątej dziewiątej i osiemdziesiątej Tamiza zakręca wokół Isle of Dogs, a potem zawija się znowu na wysokości Blackwall Point. Na błękicie rzeki widniała pionowa lista nabrzeży: Morden, Enderby’s, Pipers, Badcock, Lovell’s, Palmer’s, Columbia. Zastanawiałem się, czy niektóre z nich wciąż pełnią funkcje portowe, czy może są już tylko nazwami dekoracyjnymi. W moim egzemplarzu, wydrukowanym w latach dziewięćdziesiątych, można było jeszcze znaleźć starą gazownię, której dawno już nie ma – na jej miejscu stoi dziś Millennium Dome. Większość atlasów A–Z jest na wpół martwa, bo próby udokumentowania miasta tak żywego jak Londyn zawsze będą skazane na porażkę.

CHODZIŁEM PO MOJEJ OKOLICY. Tłukłem się po ulicach z plecakiem. Na ruchomych schodach patrzyłem ludziom w twarz o sekundę za długo. Nie byłem jeszcze miejską wydrą – jednym z tych gładkich londyńczyków, którzy z taką łatwością poruszają się po mieście. To ci,  którzy wydają się powolni i pełni gracji, ale zawsze wiedzą, dokąd idą; którzy przechodzą przez ulicę bez rozglądania się w tę i we w tę; którzy potrafią elegancko złożyć gazetę w zatłoczonym wagonie metra.
Na pobliskim targu w Brixton spotkałem handlarza sprzedającego tanie zdobione jeansy i akcesoria do telefonów komórkowych. Siedział za stolikiem, na którym leżały karty telefoniczne i plakaty ze stawkami dla różnych krajów. Kraje były wypisane w trzech kolumnach, wszystkie krojem tej samej wielkości. Mój kraj też tam był, ale bynajmniej nie należał do najdroższych. Chciałem kupić kartę telefoniczną. „Cztery funty”, powiedział sprzedawca. „A ta za ile?”, spytałem i wskazałem inną kartę, o wartości pięciu funtów. „Trzy funty”, odparł. Najwyraźniej istniał jakiś system, o którym nie wiedziałem. Kiedy sprzedawca dostrzegł moje wahanie, odszedł, by sprzedać komuś parę jeansów.
Jakiś czas później otworzyłem drzwi do budki telefonicznej. Ponieważ były zaklejone od góry do dołu reklamą KFC, nie zauważyłem, że w środku siedzi człowiek. Właśnie zaciągał się crackiem z fifki. Nasze oczy się spotkały. On przeprosił mnie, ja przeprosiłem jego, on znów przeprosił, a ja zamknąłem drzwi.
Pewnego dnia, gdy wracałem do domu ze znajomym, spojrzałem w lewo i dostrzegłem zwinny ruch dłoni kieszonkowca wsuwanej do kieszeni kurtki mojego znajomego. Popatrzyłem złodziejowi w oczy. Odwzajemnił spojrzenie i cofnął pustą rękę, po czym wciąż z tym samym obojętnym wyrazem twarzy wtopił się z powrotem w tłum przechodniów. Po prostu się rozpłynął. Czułem się, jakbym obserwował starego mistrza, asa perspektywy i ulicznego kamuflażu, kolejne ogniwo długiej tradycji.
Kim byli ci londyńczycy? Niedługo potem przy stacji metra Brixton podeszła do mnie zapłakana dziewczyna. Tusz do rzęs spływał jej po twarzy. Miała na sobie szkolny mundurek. Krztusiła się od łez, powiedziała mi, że ma daleko do domu. Gdy ją przeprosiłem i ruszyłem dalej, pobiegła za mną i znów mnie zatrzymała, tym razem przy samym wejściu do stacji. Dotknęła mojej kurtki – ten szczery dotyk był dla mnie nowym doznaniem. „Dokąd się musisz dostać?”, spytałem. Jej odpowiedź – „Staines” – niewiele mi mówiła, lecz ton nie wróżył niczego dobrego, jakby chodziło o miejsce, gdzie matki stoją kołkiem w oknach i z rękami na piersiach wypatrują swoich córek. Dziewczyna trzęsła się i patrzyła na mnie wyczekująco, więc odprowadziłem ją na przystanek, dałem jej funta i postałem przy niej z rękoma w kieszeniach. Przez kilka minut patrzyliśmy na podjeżdżające i odjeżdżające piętrusy, aż w końcu dziewczyna odwróciła się z pogardą i poszła sobie. Pomyślałem wtedy: „Moje londyńskie ja, gdy już nabierze kształtu, nie będzie takim frajerem”.
Regularnie czułem się samotny, oszukany, nieprzygotowany, anonimowy, sam jak palec, najczęściej jednak mieszanina tych uczuć dopadała mnie wieczorami, gdy stałem w autobusie linii sto pięćdziesiąt dziewięć, przyciskany do zaparowanej szyby przez gderliwych starców, matrony o szerokich biodrach albo londyńczyka, który potrzebował dużo miejsca dla swojego składanego roweru. Do zroszonych routemasterów wdzierała się wilgoć – można było sięgnąć pod siedzenie i nazrywać sobie grzybów. Gdy miasto już trochę się przede mną odsłoniło, wracałem nieraz do domu nową trasą, inną niż do tej pory kombinacją ulic, uważny, czujny, świadomy otoczenia. Niedaleko miejsca, w którym wynajmowałem pokój, znajdował się Southwyck House, zwany również Barrier Block – najbardziej odstręczający blok komunalny w Brixton. Zaprojektowano go tak, żeby mieszkańcom jak najmniej dokuczał hałas, lecz w rezultacie powstała ogromna przygnębiająca fasada z małymi okienkami. Ludzie często mylą ten budynek z więzieniem w Brixton. Zafascynował mnie któregoś wieczoru, kiedy przechodziłem tamtędy pijany. Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Co było straszniejsze? Sodowe lampy i małe kwadraciki okien czy ślady zamieszkania, czarne zarysy pluszaków? Southwyck House wydawał się twierdzą mocniejszą niż Bank Anglii, potężniejszą niż Parlament. A czy ktoś coś wiedział o życiu jego mieszkańców? Dlaczego mój wysłużony atlas z każdym dniem sprawiał wrażenie coraz bardziej wybrakowanego i bezkrwistego?
Wieczorami, kiedy wracałem pieszo do domu, zwykle mijałem kogoś, kto mówił do mnie: „Brachu, brachu, skuna, brachu” – i za każdym razem odmawiałem gestem, nie bez pewnego żalu, jakbym chciał powiedzieć: „Przykro mi, ale jakoś sobie radzę”. Dziewczyna w szkolnym mundurku na dobre zaanektowała kawałek chodnika obok sklepu z butami na głównej ulicy Brixton. Krążyła po nim niespiesznie, a kiedy ze stacji metra wysypywała się kolejna grupa przechodniów, opierała się o budkę telefoniczną. Widywałem ją tam prawie tydzień w tydzień – te same łzy, ten sam mundurek.
Nauczyłem się bronić przed ścianami deszczu, unikać cieknących podcieni i wody kapiącej za kołnierz z felernych daszków, potrafiłem jednym ruchem wyprostować parasolkę na wietrze, uchylić się przed cudzym parasolem. Jednocześnie czułem, że miasto pokazuje mi miejsce w szeregu. Raz obudziłem się w pustym wagonie metra. Sprzątacz stukał mnie w nogę. Pomyślałem: „Dlaczego ten pociąg nie może mnie zabrać gdzie indziej?”.
– Skuna? – spytał cicho mężczyzna.
Minąłem go z opuszczoną głową. Ten uporczywy głos to był sprawdzian mojej wytrzymałości. Mój pancerz robił się coraz twardszy. Ale jak ktoś nazywa cię brachem, choćby przez chwilę, to też się liczy, prawda?

W KTÓRYMŚ MOMENCIE w tych pierwszych miesiącach w Londynie poczułem, że muszę lepiej poznać to miasto, zapuścić się poza swoją okolicę. Nie chciałem, żeby moje doświadczenie ograniczało się do pierwszej osoby liczby pojedynczej. Myśl o rzeszach ludzi zasilających Londyn, o różnorodności zgromadzonego tu doświadczenia, przyprawiała o zawrót głowy. Ciężar historii dopadał mnie znienacka. Pewnego ranka zrobiło mi się słabo w bramie starej szkoły w Bermondsey, którą przerobiono na budynek mieszkalny. Mieszkała w nim kobieta, z którą się wtedy spotykałem. Kiedy od niej wychodziłem, była w kuchni, paliła papierosa, popijała red bulla i rozciągała mięśnie. W holu wisiało czarno-białe zdjęcie uczniów, którzy sto lat wcześniej mieli tam lekcje. Wysoko uniesione głowy spoglądały prosto w obiektyw, a na twarzach malowało się niecierpliwe podniecenie – nie mieli pojęcia, że kiedyś będą modnym obrazkiem na czyjejś ścianie. W tamtej chwili uzmysłowiłem sobie, jak przelotny będzie mój własny Londyn.
Tydzień później musiała na mnie czekać w Operze Królewskiej, bo zagadałem się z żywym posągiem na rogu Floral Street w Covent Garden. Posąg miał właśnie przerwę. Zapytany, jak to robi, powiedział: „W Estonii człowiek uczy się dyscypliny”. Potem zaciągnął się papierosem, a ja spostrzegłem na filtrze plamkę srebrnej farby.
Tamtego wieczoru patrzyłem na grupę nastolatków – głównie dziewczyn – wysypujących się na ulicę przed gmachem opery. Przyjechały do Londynu na balet i już wtedy, ponieważ było takie krótkie, ponieważ swoje miałem za sobą, zazdrościłem im tego pierwszego zetknięcia z miastem, trochę nawet tego, że prawie weszły pod koła czarnej taksówki, bo naiwnie sądziły, że samochód zatrzyma się przed pasami na Bow Street.
Przeprowadziłem się do Highbury na północy Londynu i większość czasu spędzałem na Holloway Road, wśród chodników zastawionych porzuconymi meblami biurowymi. Zza tych krzeseł wyglądają bary serwujące jaja z płynnym żółtkiem, sex shopy, stara biblioteka, sklep rowerowy, ośrodek buddystów i tureccy handlarze papierosami. Jakiś czas temu London Metropolitan University postawił przy Holloway Road budynek według projektu Daniela Libeskinda, lecz to nie zmieniło wydźwięku tej ulicy. Lgną do niego te same śmieci i puste opakowania. W kawiarenkach internetowych (pożółkłe klawiatury, grupki nastolatków grających w gry wideo typu multiplayer) zauważyłem, że foldery z pobranymi plikami pełne są dokumentów, które pozostawili po sobie inni ludzie usiłujący przetrwać w Londynie. Pewnego dnia usiadłem przed komputerem i otworzyłem cefałki Nigeryjczyka, Nowozelandczyka i Polaka, stare PDF-y z mapkami dojazdu w różne miejsca, wskazówki dla szukających pracy, słowem – cyfrowe ślady po ludziach, którzy brną przez to miasto. Tyle nagromadzonej wiedzy i doświadczenia. Czy osiągnięcia z innych krajów w ogóle coś tutaj znaczą?
Przeniosłem się z powrotem na południowy brzeg. Kobieta, od której wynajmowałem mieszkanie w Highbury, powiedziała: „Miałam kiedyś znajomych po tamtej stronie rzeki. Co się z nimi stało?” – jak gdyby do przekroczenia Tamizy konieczny był paszport. Znów mieszkałem wśród cudzych mebli, dywanów i firan. W portugalskim sklepie na parterze sprzedawano słodkie tarty i suszone ryby pokryte warstewką soli. W pokoju na zapleczu zbierali się Portugalczycy, a właścicielowi zdarzało się zostawić uchylone drzwi i kiedy schodziłem rano na dół po gumowatego croissanta, mogłem popatrzeć, jak siedzą tam ze splecionymi dłońmi i cicho ze sobą rozmawiają. Uchylone drzwi w Londynie można napotkać wszędzie; czasem udawało mi się zajrzeć do klubów przy Saint James’s Square, zobaczyć płótna na ścianie w Garrick Club albo dym wiszący nad stołami bilardowymi w starym Fenerbahce Social Club w Dalston. Nie wszystkie drzwi w Londynie były dla mnie otwarte, nawet jeśli do wszystkich byłem gotów zapukać.
Moja wiza niepostrzeżenie straciła ważność. Prawniczka poradziła mi, żebym natychmiast wyjechał, inaczej narażę się na zarzut nielegalnego pobytu – jeden z najcięższych w świecie prawa imigracyjnego. Wyjechałem natychmiast i spędziłem noc na kanapie u znajomej w Toronto. Spytała, czy zamierzam wrócić do Londynu i jakie to miasto budzi we mnie uczucia. Odpowiadałem na te pytania z grymasem. Czułem jednocześnie miłość i odrazę. W Kanadzie przypomniałem sobie, jak to jest mieszkać w małej miejscowości, chodzić na spacery pod czarnym niebem, słyszeć szelest drzew i doświadczać życia w miarowym, jednostajnym tempie. Tu dni składały się z poranków i popołudni, a tygodnie miały swoje niedzielne rytuały. Rozumiałem, że tak wygląda cykl życia. Dorastanie, rodzina, śmierć. Tymczasem w Londynie można ten schemat wyrzucić do kosza. Londyn namawia do buntu. Brakowało mi tego, co mi to miasto dawało, kim pozwalało być. W Londynie, jeśli akurat było mnie stać na taksówkę, opuszczałem szybę i patrzyłem na rozświetlony brzeg Tamizy. Większość taksówkarzy z nocnej zmiany ten sam widok utwierdzał w miłości do miasta. Kochałem londyński bałagan i próby jego okiełznania. Ceniłem sobie wielkomiejską anonimowość.
A przede wszystkim tęskniłem za energią tego miasta. Londyn jest ruchem, wynagradza tych, którzy się nie zatrzymują. Pamiętam swoje rozczarowanie, gdy na spacerze po Nowym Jorku dotarłem nad wodę i musiałem zawrócić. W Londynie – nawet w dni, kiedy bolały mnie kolana, biodro i ścięgno Achillesa – mógłbym iść dalej. Parłbym do przodu.
Nie byłem anglofilem. Mój akcent nie ulegał zamorskim wpływom. Nie zależało mi na Londynie jako ozdobniku w życiorysie, nie chciałem być tym facetem, który mieszkał tam kiedyś i doradza emerytowanym znajomym swoich rodziców, co warto zobaczyć. Chciałem po prostu tam wrócić.
Nie jest to relacja obopólna. Nie ma się co łudzić, że Londyn myśli o mnie po nocach. Codziennie wypluwa z siebie ludzi, którzy z nosami zapchanymi czarną wydzieliną wracają do innych zakątków kraju albo gdzieś na drugi koniec świata. Jednocześnie przyciągał bogatych Rosjan w prywatnych odrzutowcach. Napakowane autobusy z Warszawy zajeżdżały na dworzec Victoria. Samochody z różnych stron kraju, pełne walizek i roślin doniczkowych, korkowały drogę M25. Przez ostatnie dziesięć lat populacja cudzoziemców w Londynie podwoiła się i osiągnęła liczbę ponad 2,2 miliona ludzi, co stanowi blisko jedną trzecią wszystkich mieszkańców miasta. Obok ugruntowanych społeczności irlandzkiej, hinduskiej, jamajskiej i banglijskiej pojawiło się nagle wielu nowych przybyszów z Nigerii, Słowenii, Ghany, Wietnamu, Somalii. Londyn to akordeon, na zmianę wciągający i wypuszczający powietrze. Wszyscy ci nowo przybyli próbują wspinać się po jego lśniących, gładkich ściankach.
Jakimś cudem otrzymałem pozwolenie na powrót. Uzbrojony w świstek z ministerstwa, wylądowałem na Heathrow – pamiętam, jak otwierałem paszport, by pokazać urzędnikowi imigracyjnemu ten niezbity dowód na to, że jestem swój. To był masochizm, ale też radość, cel, decyzja, ścieżka. Nic tak nie pomaga człowiekowi określić wewnętrznej zmiany jak chodzenie po mieście, które się raz opuściło. Czułem, że jestem inny: hardy, śmielszy, zwycięski.

NIE ŚMIAŁEM NAZYWAĆ SIĘ LONDYŃCZYKIEM. Ale i zacząłem sobie zadawać pytania: Kto ma do tego prawo? Od kogo to zależy? Czułem coraz bardziej, że Londyn jest również mój. Chyba po cichu zacząłem przypisywać słowu „londyńczyk” nowe, bardzo inkluzywne znaczenie: jeżeli ktoś zdołał tu przyjechać i zostać na dłużej, nieważne, w jaki sposób, to zasługiwał na miano londyńczyka. I właśnie wtedy narodził się pomysł na tę książkę.
Geografia, architektura, wielka masa liczb i faktów na temat Londynu, cała jego historia – wszystko to wydawało mi się drugorzędne wobec życia mieszkańców u progu drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Zacząłem sobie wyobrażać książkę, która oddałaby bogactwo Londynu dzisiaj, kolaż głosów, które razem stworzą obraz miasta, świadectwo wyrażone żywą, kolokwialną mową, tak jak w pionierskich dziełach z kręgu historii mówionej autorstwa Studsa Terkela i Rolanda Blythe’a. Inspirowały mnie teksty skupione na głosach rzadko słyszanych, potrafiące dostrzec w nich poezję.
Każdy, kto chce napisać książkę o Londynie, pracuje w cieniu całej sterty wspaniałych tomów. Nie chodzi o to, żeby być bardziej Ackroydowskim niż Peter Ackroyd ani bardziej Sinclairowskim niż Iain Sinclair, ani żeby upakować w książce więcej faktów niż Jerry White w jego historiach o Londynie ostatnich dwóch stuleci. Może jednak istniała jakaś inna historia, do której miałem dostęp? Chciałem znaleźć ludzi, którzy śnili o Londynie, zmagali się z Londynem, zostali przez niego nagrodzeni albo skrzywdzeni. Ludzi, którzy spędzili w nim jeden dzień i wzięli nogi za pas. Ludzi, którzy nigdy nie wyjechali. A może również tych, którzy na co dzień zajmowali się miejskimi sprawami, wprawiali to miasto w ruch.
Powiedziano mi, że każdy londyńczyk ma historię do opowiedzenia, ale to nieprawda. Niektórzy w zetknięciu z tym miastem kurczą się jak ukwiał potraktowany solą, stają się cieniem samych siebie i tęsknią za wsią. Najczęściej jednak słowo „Londyn” budziło wielkie emocje. Pytani o to miasto uśmiechali się szeroko, krzywili lub wzdychali, czasem przewracali oczami albo zaczynali snuć wspomnienia. Londyn był dla nich nowym początkiem, piekłem, krainą z bajki; był zbyt duży, zbyt obmierzły; był deską ratunku, dumą, punktem honoru, niefortunnym problemem, miejscem, w którym na jakiś czas rozkłada się materac; był przystanią, ocaleniem, dziełem życia. Składem na puszki po piwie. Sceną, mekką, moją wodą, moim tlenem. Londyn jako cela, więzienie, przysługa. Londyn oznaczał „mieszkanie poza Anglią pośrodku Anglii”, oznaczał „niesłuchanie się ojca”, oznaczał „mam nadzieję, że mój mąż, którego poznam na lotnisku, mi się spodoba”. Rezerwę londyńczyków łatwo przełamać, trzeba tylko mieć o co zapytać. Żywa historia jest fascynująca, zwłaszcza w mieście rozgadanym i pełnym głosów, w mieście, w którym trzeba walczyć, żeby się tam dostać, żeby tam zostać, żeby się wyrwać.
Byli tacy, którzy mieli powody, by kochać Londyn, a jednocześnie czuli jego władzę. Byli tacy, którzy znali dużo gorsze życie, którzy jednym gestem wyrażali swoje dawne ubóstwo, swoje nie-do-końca-życie, brak szans na bycie w pełni sobą, ograniczone perspektywy, zapuszczone osiedla. Człowiek, który rozciął plandekę ciężarówki, wyskoczył z niej i pobiegł wzdłuż autostrady w stronę Londynu. Ludzie, którzy wciąż nie mogli uwierzyć we własne szczęście, nie mogli uwierzyć w to, ile różnych kanapek mogą kupić w Pret A Manger. Przybysz z Chin, który patrzył na marsz studentów ulicą Strand i rozglądał się za czołgami. Ludzie, którzy po cichu dorobili się milionów. Szybko przestałem się dziwić, jak wieloma rodzajami miłości, często głębokiej aż do szpiku, można darzyć to miejsce.
W ciągu pięciu lat odbyłem w całym Londynie rozmowy z przeszło dwustoma osobami. O niektóre z tych rozmów zabiegałem miesiącami, a trwały dziesięć minut. Innych rozmówców spotykałem przypadkowo, a potem odwiedzałem ich wielokrotnie i rozmawialiśmy przez długie godziny. Większość prędzej czy później stwierdzała: „Jest ktoś, z kim powinieneś porozmawiać”. Zawsze był ktoś jeszcze. Napór dźwięków, szumu, historii potrafił mnie czasem poobijać. Londyn nie daje sobie przerywać.
Unikałem oficjalnych głosów Londynu. Nie interesowały mnie lokalna polityka ani komunikaty z ratusza. Nie zależało mi na wyćwiczonych frazesach ani na monotonnych tyradach, jakie można usłyszeć (głównie z ust mężczyzn) na Rogu Mówców. Rozmawiałem z kilkoma taksówkarzami – tymi znanymi londyńskimi gawędziarzami – ale trzymałem się z dala od tych, którzy robili na mnie wrażenie zawodowych rozmówców, sypiących jak z rękawa gotowymi, okrągłymi zdaniami. Czułem, że ważniejsze, mocniejsze, bardziej zróżnicowane głosy są gdzie indziej. W Londynie „Znam odpowiedź” zawsze będzie mniej ciekawe od „Nie jestem do końca pewien, ale chyba znalazłem sposób”. Pojedyncza perspektywa historyka przegrała z mnogością sprzecznych relacji. „Opowiedz mi o historii Londynu”, poprosiłem kiedyś pewnego nastolatka. Odpowiedział: „Zaczęła się ode mnie i na mnie się kończy”.
W wiktoriańskich pubach i w sieciowych kawiarniach, w pokojach dziennych i w biurach słuchałem przekroju londyńskich głosów ze wszystkich trzydziestu dwóch gmin Wielkiego Londynu – od Buckhurst Hill na wschodzie po Hounslow na zachodzie i od Barnet na północy po Morden na południu. Zjechałem obszar o powierzchni półtora tysiąca kilometrów kwadratowych, a mimo to wciąż nie znam miasta. Gubię się w nim, nadal używam innego (mniejszego) wydania London A–Z. Jeśli chodzi o pewniki, trzymam się jednego. Jak powiedział mi przed laty pewien specjalista od dezynsekcji: „Pluskwy w Tottenham są takie same jak pluskwy w South Ken”. Wszelkie inne uogólnienia wydają się zbyt wielkie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto je podważy. Tu jest za drogo? Spróbuj pomieszkać w Tokio. Zbyt często pada? Jest jeszcze Vancouver. Mówimy przecież o mieście, które się nie przymila. „Jeśli chcesz kupić mieszkanie na kredyt, poszukaj gdzie indziej”. „Jeśli troszczysz się o swoje zdrowie, na pewno znajdziesz lepsze miejsce”. „Ale ja nie mogę żyć nigdzie indziej”, słyszałem wiele razy. „Tu jest mój dom”.

NIE WIEM, CZYM SĄ LONDYŃCZYCY, ale na pewno nie są definitywnym portretem. To raczej ulotna fotografia przedstawiająca Londyn tu i teraz. Nie udało mi się ustalić, kto właściwie jest londyńczykiem, a kto nim nie jest. Prawdziwi londyńczycy, słyszałem wiele razy, to prawdziwi cockneye – żeby do nich należeć, trzeba się urodzić tam, gdzie słychać bicie dzwonów Saint Mary-le-Bow. Albo: prawdziwi londyńczycy to ci urodzeni wewnątrz obwodnicy M25. Albo ci, którzy spędzili w Londynie bardzo dużo czasu – co najmniej siedemdziesiąt lat albo pięćdziesiąt dwa lata, albo trzydzieści trzy lata, jedenaście lat, osiem lat, dwa lata czy wreszcie – w jednym przypadku – nieco ponad miesiąc. „Ale to był bardzo dobry miesiąc” – tłumaczył mi ten świeżo upieczony londyńczyk, niedawno przybyły z północnej Anglii. „Prawie już nie pamiętam Macclesfield”.
„Prawdziwi londyńczycy – powiedział mi ktoś – mieszkają teraz nad morzem”. „Prawdziwi londyńczycy wymarli”, stwierdził kto inny. „Cudzoziemcy nie mogą być londyńczykami”, oświadczył mi pewnej soboty na Hampstead High Street agitator Brytyjskiej Partii Narodowej, po czym opowiedział wzruszającą historię własnego ojca, który z nerwicą frontową przyjechał do Londynu z Cypru w poszukiwaniu schronienia i został przyjęty z otwartymi ramionami. „Prawdziwy londyńczyk – mówiono mi – nigdy nie kibicuje Manchesterowi United”. „Jedno wiem na pewno – usłyszałem w bardzo głośnym pubie w Cricklewood – że prawdziwy londyńczyk nigdy, przenigdy nie pójdzie na obiad do żadnego Angus Steak House na West Endzie. Po prostu nie ma opcji”, zaznaczył mój rozmówca, podpierający się dłonią o bar. „Nie ma opcji”.
Mówiono mi, że aby naprawdę doświadczyć miasta, trzeba być imigrantem w pierwszym pokoleniu, bo tylko wtedy Londyn uderza cię z całą mocą i musisz się do niego dopasować: to, co zagadkowe, z czasem staje się powszednie. Inni z kolei twierdzili, że londyńczyk musi od urodzenia mieć więź z miastem, bo to fundament, który pozwala ulepszyć lub przekształcić dzieło rodziców.
Niektórzy londyńczycy starają się rozluźnić swoje związki z miastem. „Londyńskie towarzystwo jest okropne”, powiedziała mi pewna zamożna kobieta w przestronnym mieszkaniu w South Kensington. „Nie chcę, żeby moje córki wyszły za mąż za kogoś tutejszego. Porządne towarzystwo ostało się już tylko w Austrii”.
Mówiono mi, że londyńczyk nigdy nie będzie o sobie mówił „londyńczyk”. Na tym osiedlu, usłyszałem, liczy się kod pocztowy i nic więcej.

JEDYNA DEFINICJA LONDYŃCZYKA, którą się posługiwałem, to ludzie, których człowiek widzi wokół siebie. Ci, którzy wypełniają pociągi metra, depczą chodniki i stoją w kolejkach w Tesco z naręczami zafoliowanych warzyw. Skądkolwiek są, cokolwiek ich tu przywiodło, śmieją się, spieszą, knują, biorą darmowe gazety, rozmawiają przez telefon, utyskują, zamiatają podłogi, opiekują się funduszami hedgingowymi, odsuwają puste kufle, maszerują, dyskutują, piją, klęczą, chwieją się, złorzeczą na tych, co blokują lewą stronę ruchomych schodów, ciągle są w ruchu, ciągle coś robią. Londyn to miasto czasowników.

Wielką przygodą było zbieranie tych wszystkich słów, rozmów i luźnych pogawędek, dygresji, narzekań, przeinaczonych historii, jawnych kłamstw, absurdalnych wyolbrzymień, deklaracji, pomyłek, gniewnych wiązanek, przejaskrawień, a czasem i objawień – to tak wiele i zarazem tak mało. Powstał zbiór głosów: mądrych i śmiesznych, polemicznych, szukających, rozszczepionych. Wszystkie osoby, z którymi rozmawiałem, unaoczniały niedoskonałość każdego A–Z. I wszystkie dodawały do londyńskiej ulicy kolejną warstwę znaczeń.
Pod koniec pracy przejrzałem swoje notesy – te opatrzone napisem „Pogoń za Londynem”. Zapełniłem ich co najmniej czternaście. Pisałem coraz bardziej chaotycznie, coraz mniej czytelnie, piętrzyłem nazwiska, adresy, numery. Gdy otwieram je dzisiaj, widzę, jak bardzo praca nad tą książką przypominała samo londyńskie życie. Wykształciłem w sobie skomplikowaną miłość. Pogoń za Londynem to radość, frustracja, niespodzianka, utwierdzenie. Męczy, nigdy się nie kończy, wypełnia człowiekowi życie. Ta postać, którą gonię – ta w oddali, wśród szarych ulic – wciąż mi się wymyka.

Prolog


SIMON KUSHNER były mieszkaniec Londynu

Moim pierwszym lokum w Londynie był dom na północy miasta, zamieszkałem tam razem z grupką znajomych. To była rudera przeznaczona do rozbiórki, właściciel przez kilkadziesiąt lat niczego nie remontował. Wiatr przenikał ściany, na tapecie rósł grzyb, a ogródek na tyłach wyglądał jak śmietnik. Połamane deski, cegły, kawałki drewna z wystającymi gwoździami, potłuczone szkło, sterty gruzu. Typowy londyński ogród: zimą jest martwy, a latem pach – w miesiąc wyrasta półtora metra trawy. Mija kolejny miesiąc, lato się kończy i wszystko klapnie.
To była naprawdę brudna okolica. Służby nie odbierały śmieci. Uderzyło mnie, że w Londynie wystawia się śmieci tuż przy wejściu. Masz drzwi, przez które wchodzi się do domu, i obok tych drzwi wystawiasz wór ze śmieciami. Nie mieściło mi się to w głowie. Albo dzieciaki, które szły sobie chodnikiem, jadły zestaw z McDonalda i rzucały wszystko na ziemię: torbę, papierek po hamburgerze, kubek po napoju. Gdzie tylko przeszły, tam nasyfione. Wszędzie śmieci.
Przy dobrej pogodzie Londyn robi się piękny, zmienia się nastrój, ludzie się uśmiechają. Ale przez pozostałe trzysta pięćdziesiąt dni w roku jest okropnie. Stoisz w deszczu i czekasz na autobus albo stoisz na mrozie i czekasz na pociąg. Wiecznie mży – a jak nie mży, to jest pochmurno i zimno. Pierwszej zimy w Londynie strasznie marzłem, to był taki ziąb, co przenika do szpiku kości. Pamiętam, że przygotowywałem sobie gorącą kąpiel, żeby się rozgrzać, ale w łazience też było zimno. I pamiętam zimne poty: zamarzałem na sopel, a jednocześnie moje ciało się pociło. Zimny londyński pot.
Najczęściej jest szaro, chmury wiszą nisko, nie ma perspektywy. Budynki wszystko zasłaniają, nie widać horyzontu. Człowiek jest non stop otoczony budynkami. Cała twoja przestrzeń to kwartał przed tobą i dwa po bokach, budynki tonące w chmurach. Ciasna przestrzeń powoduje ciasnotę myśli, przekonałem się o tym nieraz. Londyn ma w sobie coś klaustrofobicznego, panuje tu jakiś ogólny cynizm, pesymizm, który wdziera się człowiekowi do głowy.
Ani razu nie miałem porządnego supermarketu w zasięgu spaceru, więc codziennie robiło się zakupy i nosiło wszędzie ze sobą. To było jak misja. Najbardziej wkurzała mnie monotonia jedzenia. Szło się do Tesco i wszystko tam było tak samo gówniane. Okropne owoce i warzywa. Żywność przetworzona była paskudna – no, może nie cała, mrożone dania były nawet niezłe, ale owoce, warzywa, mięso, kurczak doprowadzały mnie do szału. W ostatnim roku mieszkania w Londynie miałem już naprawdę dosyć. Wchodziłem do Tesco i wychodziłem bez zakupów.
Myślę sobie, że dla mnie samo środowisko Londynu było toksyczne. Brak słońca, brak świeżego powietrza. Czyścisz uszy albo wydmuchujesz nos i wyłażą z ciebie jakieś czarne brudy. To miejsce jest szkodliwe, nie sprzyja zdrowemu stylowi życia. W metrze jest za ciasno, ludzie walczą o przestrzeń, wszyscy się spieszą, wszyscy mają zły humor. Z obcym człowiekiem nie porozmawiasz. Dobrze to widać, jak się idzie chodnikiem w godzinie szczytu, na przykład na Oxford Street, i otacza cię milion ludzi. Nikt ci nie ustąpi. Zaczynasz się poruszać bardziej stanowczo. Udziela ci się to nastawienie: ja idę przed siebie, a wy zejdźcie mi z drogi. Aż w końcu stajesz się tacy jak inni. Nie patrzysz nikomu w oczy. Zwieszasz głowę. Na dłuższą metę trudno nie ulec tej mentalności.
Ja też się taki stałem. Nie ma od tego ucieczki. Któregoś razu – mieszkałem wtedy w Londynie mniej więcej od pięciu lat – chciałem wysiąść z autobusu, a drogę do wyjścia zagradzała mi grupka turystów, więc rzuciłem do nich: „Zróbcie, kurwa, miejsce”. Wysiadłem i pamiętam, że stałem na przystanku, zdziwiony własną bezwzględnością. Dawniej bym się tak nie zachował. Trochę to potrwało, ale po tych pięciu, sześciu latach stałem się jak inni londyńczycy. To tylko kwestia czasu. Musisz się taki stać, inaczej nie wysiądziesz z autobusu.
Głos mu trzeszczy, zlewa się z charakterystycznym dla rozmów między laptopami cyfrowym szumem. Mówi, że dzisiaj w Kapsztadzie jest pochmurno, ale w zeszłym tygodniu była piękna, plażowa pogoda, prawie trzydzieści stopni w cieniu.

LONDYN PO PROSTU NIE BYŁ WART ZACHODU. Wszystko było trudne, nawet przemieszczanie się z punktu A do punktu B kosztowało mnóstwo wysiłku. Przesiadki, pogoda, strajki w metrze. Pewnie, że trochę upraszczam, to się nie działo wszystko naraz, ale zawsze było coś i w końcu miałem dosyć. To, co jest super, to muzea, koncerty, wystawy – uwielbiałem to wszystko i korzystałem, ile wlezie. Bez przerwy chodziłem do galerii. Chodziłem na festiwale. Ale po dziesięciu latach to już nie to samo. Człowiek naoglądał się do przesytu i zostają mu tylko fatalny transport publiczny, gówniana pogoda i wredni ludzie. Życie zmienia się w jedno wielkie zarządzanie frustracją.

Aż nagle do mnie dotarło. To było jak grom z jasnego nieba. Byłem na zakupach w Sainsbury’s i nagle uświadomiłem sobie, że jeśli zostanę w Londynie, za dziesięć czy dwadzieścia lat będę dokładnie w tym samym miejscu. Będę czekał w deszczu na autobus, żeby pojechać do kijowego supermarketu po jedzenie, które mi nie smakuje. Zdałem sobie sprawę, że nie znajdę w tym mieście szczęścia. Większość znajomych ze studiów przyjechała do Londynu mniej więcej w tym samym czasie co ja i wszyscy stamtąd uciekli, z wyjątkiem dwóch osób, które zostały i uwielbiają to miasto. Należą do grona moich najbliższych przyjaciół, ale obaj są w spektrum autyzmu. Jak to się nazywa? Zespół Aspergera. Londyn jest pełen ludzi z aspergerem. Oni są zwróceni do wewnątrz. Jeżeli ktoś w ten sposób patrzy na świat, to Londyn jest miastem dla niego.

 
Wesprzyj nas