Obie powieści Iana McDonalda przenoszą nas na Marsa. „Droga bez znaczenia” i „Ekspres Ares” to szalona fantastyka połączona z realizmem magicznym, pełna dziwacznych filozofii oraz niesamowitych, niespodziewanych pomysłów.


• Droga bez znaczenia
Wszystko to zaczęło się trzydzieści lat temu na Marsie, od zielonej osoby. I zanim dobiegło końca, miasteczko Droga Bez Znaczenia przeżyło wszystkie wyobrażalne anomalie, począwszy od Objazdowej Edukacyjno-Rozrywkowej Ekstrawagancji Adama Blacka (z prawdziwym aniołem w klatce do kompletu) aż po Niesamowity Powietrzny Bazar Tatterdemalionów.

Jego mieszkańcy stanowili pełen przekrój osobowości, od doktora Alimantanda, założyciela miasteczka i lokalnego geniusza, przez Babuszkę, bezpłodną staruszkę, która po prostu chciała mieć własne dziecko, wyhodowane w słoju na przetwory, przez Rajendrę Dasa, włóczęgę i gundę, mającego magiczną rękę do maszyn, aż po braci Gallacellich, identyczne trojaczki, które zakochały się – i poślubiły – tę samą kobietę.

• Ekspres Ares
Akcja tej powieści rozgrywa się w kalejdoskopowej przyszłości Drogi Bez Znaczenia – na Marsie po terraformacji, gdzie termojądrowe lokomotywy kursują po sieci torów będącej planetarnym krwiobiegiem, a sztuczne inteligencje miliardy razy na sekundę rekonfigurują rzeczywistość.

Pewna młoda kobieta, Sweetness Octave Glorious-Honeybun Asiim Maszynistka XII staje się osobą, od której zależy przyszłość – lub przyszłości – Marsa. Dzieje się tu z przytupem, awanturniczo, zabawnie, autor pożycza sobie Marsa Raya Bradbury`ego oraz nowsze, terraformowane Marsy Kima Stanleya Robinsona i Grega Beara, aby spleść z nich szaloną fantastykę połączoną z realizmem magicznym, pełną dziwacznych filozofii, niesamowitych, niespodziewanych pomysłów oraz wielkich jak miasta pociągów.

Ian McDonald
Droga bez znaczenia. Ekspres Ares
Przekład: Wojciech M. Próchniewicz
Seria „Artefakty”
wydanie 2
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 20 stycznia 2023
 
 

droga bez zna­cze­nia

1

Dok­tor Ali­man­tando trzy dni szedł za zie­loną osobą przez pusty­nię. Przy­zy­wany pal­cem zło­żo­nym z prze­gu­bo­wych strącz­ków zie­lo­nej fasolki prze­że­glo­wał w ślad za nim pusty­nię czer­wo­nego żwiru, pusty­nię czer­wo­nego kamie­nia i pusty­nię czer­wo­nego pia­sku. A co noc, kiedy zasia­dał przy ogni­sku ze szcza­pek wysu­szo­nego drewna i pisał w dzien­niku, na niebo wscho­dził księ­ży­cowy pier­ścień, ten roz­fi­kany ciąg sztucz­nych sate­li­tów, i wywa­biał zie­loną osobę z głębi pustyni.
Pierw­szej nocy, gdy do niego przy­szła, wysoko w stra­tos­fe­rze migo­tały mete­ory.
– Użycz mi swego ognia, niech się ogrzeję, daj mi schro­nie­nie, bo pocho­dzę z cie­plej­szej epoki. – Dok­tor Ali­man­tando kiw­nął na zie­loną osobę, by pode­szła bli­żej. Obser­wu­jąc tę dziwną, nagą postać, poczuł potrzebę zapy­tać: – Co z cie­bie za istota?
– Jestem czło­wie­kiem – odpo­wie­działa zie­lona osoba. Jej usta, wargi, język, kiedy się odzy­wała, były koloru zie­lo­nych liści. Zęby miała małe i żółte jak zia­renka kuku­ry­dzy. – A ty?
– Też jestem czło­wie­kiem.
– No to jeste­śmy tacy sami. Dorzuć do ognia, przy­ja­cielu, niech poczuję cie­pło.
Dok­tor Ali­man­tando kop­nął szary sękaty kawa­łek i wysoko w noc poszy­bo­wały iskry.
Po jakimś cza­sie zie­lona osoba zapy­tała:
– A masz wodę, przy­ja­cielu?
– Mam, ale muszę oszczę­dzać. Nie wiem, jak długo będę szedł przez pusty­nię i czy znajdę na niej wodę.
– Przy­ja­cielu, jeśli dasz mi dzi­siaj swój bidon, jutro dopro­wa­dzę cię do wody.
Dok­tor Ali­man­tando długo sie­dział nie­ru­chomo pod migo­tli­wymi świa­tłami księ­ży­co­wego pier­ście­nia. Potem odpiął od ple­caka jeden z bido­nów i podał go nad ogniem. Zie­lona osoba wypiła wszystko. Powie­trze wokół niej zaiskrzyło aro­ma­tem zie­leni, jak las po wio­sen­nym desz­czu. Dok­tor Ali­man­tando zaraz zasnął i nic a nic mu się nie śniło.
Następ­nego ranka przy ogni­sku, w miej­scu, gdzie sie­działa zie­lona osoba, był tylko czer­wony kamień.
Kolej­nego wie­czoru dok­tor Ali­man­tando roz­bił obóz, zjadł posi­łek i zaczął pisać dzien­nik. Potem po pro­stu sie­dział, sycąc się rado­ścią kamien­nej pustyni. Pły­nął przez nią i pły­nął, odda­liw­szy się od wzgórz Deu­te­ro­no­mium, od pustyni czer­wo­nego żwiru, przez pusty­nię czer­wo­nego kamie­nia, przez kra­inę szcze­lin i roz­pa­dlin, niczym skamie­niały mózg, przez gład­kie kamienne chod­niki, pomię­dzy zero­do­wa­nymi słu­pami ciem­nego wul­ka­nicz­nego szkła, przez skamie­niałe od miliarda lat lasy, przez suche od miliarda lat koryta rzeczne, przez wyrzeź­bione wia­trem pali­sady z czer­wo­nego kamie­nia, przez nawie­dzone pła­sko­wyże, nur­ku­jące stro­mymi gra­ni­to­wymi ścia­nami w głąb kanio­nów o nie­skoń­czo­nym echu, ści­ska­jąc z wytrzesz­czo­nymi ze stra­chu oczyma uchwyty wia­tro­wej deski, gdy jej pro­ma­gne­tyczne lewi­ta­tory wysi­lały się, z tru­dem utrzy­mu­jąc ją w górze. Ucie­kał przed wiel­kim wia­trem, żeglu­jąc i żeglu­jąc i żeglu­jąc, póki nieba nie prze­szyły pierw­sze szpi­leczki wie­czor­nych gwiazd.
Gdy tak sie­dział, na skle­pie­niu nie­bie­skim ner­wowo zami­go­tały cie­pło­błę­kitne lasery i znów przy­szła zie­lona osoba.
– Gdzie jest ta obie­cana woda? – zapy­tał dok­tor.
– Wszę­dzie była kie­dyś woda i wszę­dzie będzie znów – powie­działa zie­lona osoba. – Ten kamień był kie­dyś pia­skiem i za milion lat od teraz znów będzie pia­skiem na plaży.
– Gdzie jest woda, którą mi obie­ca­łeś?! – krzyk­nął dok­tor Ali­man­tando.
– Chodź ze mną, przy­ja­cielu.
Zie­lona osoba popro­wa­dziła go do zagłę­bie­nia pod czer­wo­nym urwi­skiem, a tam, w jesz­cze głęb­szej ciem­no­ści ciur­kała sobie samotna, czy­sta woda, wycie­ka­jąca z pęk­nię­cia w skale i zbie­ra­jąca się w małym, ciem­nym stawku. Dok­tor Ali­man­tando napeł­nił swoje bidony, ale nie napił się – bał się zbru­kać przed­wieczną wodę. W miej­scu, gdzie stała wcze­śniej zie­lona osoba, na wil­got­nych odci­skach jej stóp wykieł­ko­wały bla­do­zie­lone łodyżki. Potem Dok­tor Ali­man­tando zasnął i nic a nic mu się nie śniło.
Następ­nego ranka przy węgiel­kach ogni­ska, w miej­scu, gdzie sie­działa zie­lona osoba, stało uschnięte, szare drzewo.
W trze­cią noc po trze­cim dniu, prze­że­glo­waw­szy pusty­nię czer­wo­nego pia­sku, dok­tor Ali­man­tando roz­pa­lił ogni­sko, roz­bił obóz i zaczął zapi­sy­wać swe spo­strze­że­nia i spe­ku­la­cje w opraw­nym w skórę dzien­niku, ele­ganc­kim, deli­kat­nym pismem, peł­nym pęte­lek i zawi­ja­sów. Tej nocy był znu­żony, wyczer­pany podróżą przez pusty­nię czer­wo­nego kamie­nia. Na początku czuł się łasko­tany rado­ścią i mie­cio­nym przez wiatr pia­skiem, jadąc wia­trową deską w górę i w dół, w górę i w dół przez wiecz­nie zała­mu­jące się pia­skowe fale. Prze­je­chał czer­wony pia­sek i nie­bie­ski pia­sek, pia­sek żółty i zie­lony, pia­sek biały i czarny, fala za falą za falą, póki te fale go nie wyczer­pały i nie wyżęły do cna, tak że nie miał już sił na pusty­nię sody, pusty­nię soli i pusty­nię kwasu. A za tymi pusty­niami, w miej­scu poza wszel­kim wyczer­pa­niem, była pusty­nia bez­ru­chu, na któ­rej sły­szało się dzwo­nie­nie odle­głych dzwo­nów, jakby z dzwon­nic miast zako­pa­nych na miliardy lat głę­boko pod pia­skiem lub z dzwon­nic miast nie­zro­dzo­nych przez kolejne miliardy lat, które kie­dyś będą tam stać. Tam, w sercu pustyni, zatrzy­mał się i pod nie­bem roz­ja­śnio­nym świa­tłami przy­by­wa­ją­cego na kra­niec świata Żaglowca zie­lona osoba przy­szła do niego po raz trzeci. Kuc­nęła tuż poza krę­giem świa­tła i coś kre­śliła pal­cem na pia­sku.
– Kim ty jesteś? – zapy­tał dok­tor. – Dla­czego mnie co noc nawie­dzasz?
– Choć podró­żu­jemy przez różne wymiary, tak jak ty jestem podróż­ni­kiem idą­cym przez to suche i bez­wodne miej­sce – odpo­wie­działa zie­lona osoba.
– Wyja­śnij mi te „różne wymiary”.
– Czas i prze­strzeń. Ty – prze­strzeń, ja – czas.
– Jak to być może?! – zawo­łał dok­tor Ali­man­tando, pasjo­nu­jący się cza­sem i cza­so­wo­ścią. Wła­śnie przez czas został wygnany ze swego domu na zie­lo­nych wzgó­rzach Deu­te­ro­no­mium, obwo­łany „demo­nem”, „czar­no­księż­ni­kiem” i „poże­ra­czem dzieci” przez sąsia­dów, któ­rym jego twór­cza eks­cen­trycz­ność nie mogła pomie­ścić się w cia­snym świe­cie, zde­fi­nio­wa­nym przez krowy, obite desecz­kami domy, owce, kiszonkę i płotki z bie­lo­nych szta­chet. – Jak ci się udaje podró­żo­wać w cza­sie, coś, co chcia­łem osią­gnąć od lat?
– Czas jest czę­ścią mnie – powie­działa zie­lona osoba, pro­stu­jąc się i muska­jąc swe ciało czub­kami pal­ców. – Nauczy­łem się więc nad nim pano­wać, tak jak panuję nad innymi czę­ściami ciała.
– Da się tego nauczyć?
– Cie­bie? Nie. Masz nie­od­po­wiedni kolor. Ale myślę, że któ­re­goś dnia nauczysz się tego ina­czej.
Serce mu pod­sko­czyło.
– Co masz na myśli?
– To już od cie­bie zależy. Ja jestem tutaj tylko dla­tego, że wymaga tego przy­szłość.
– Jak dla mnie tro­chę zbyt sprawny jesteś w mówie­niu zagad­kami. Nie cier­pię takich nie­ja­sno­ści
– Jestem tutaj, żeby popro­wa­dzić cię do two­jego prze­zna­cze­nia.
– O! Jak?
– Jeśli mnie tu nie będzie, pewne ciągi zda­rzeń nie zaist­nieją; tak zde­cy­do­wali moi pano­wie, dowol­nie bowiem mani­pu­lują wszelką prze­strze­nią i cza­sem. Wysłali mnie tu, żebym cię popro­wa­dził ku prze­zna­cze­niu!
– Czło­wieku, mów kon­kret­niej! – zawo­łał dok­tor Ali­man­tando, zapal­czywy jak zawsze.
Jed­nakże ogień zami­go­tał, w świe­tle nie­wi­docz­nego słońca bły­snęły wypeł­nia­jące niebo żagle statku Pra­esi­dium i zie­lona osoba znik­nęła. Odcze­kał pod osłoną swo­jej deski, aż ogień skur­czy się do czer­wo­nych węgiel­ków. A potem, wie­dząc, że zie­lona osoba już tej nocy nie wróci, poło­żył się spać i śnił mu się sta­lowy sen. W tym śnie tyta­niczne maszyny koloru rdzy zdej­mo­wały z pustyni skórę i skła­dały w jej mięk­kie mięso żela­zne jaja. Z jaj wyklu­wały się wijące się meta­lowe larwy, głodne hema­tytu, hema­tytu ame­ry­kań­skiego i magne­tytu. Sta­lowe robale zbu­do­wały sobie ogromne gniazdo pełne pie­ców i komi­nów, istne mia­sto bucha­jące dymem i syczące parą, dzwo­niące mło­tami i sypiące iskrami, z rze­kami z bia­łej, sto­pio­nej stali i słu­żą­cymi roba­kom bia­łymi, mię­si­stymi robot­ni­kami.
Następ­nego dnia dok­tor Ali­man­tando obu­dził się i stwier­dził, że w nocy zerwał się wiatr i pokrył wia­trową deskę pia­skiem. W miej­scu, gdzie sie­działa zie­lona osoba, na skraju kręgu świa­tła z ogni­ska, stała spę­kana bryła zie­lo­nego mala­chitu.
Wiatr wzmógł się i wyniósł dok­tora Ali­man­tanda z serca pustyni.
Zacią­gnął się ostrym jak wino powie­trzem i wsłu­chał się w trza­ska­nie wia­tru w żaglach, w szept sypią­cego się przed nim, poru­sza­nego wia­trem pia­sku. Poczuł, jak pot schnie mu na skó­rze, a sól wgryza się w twarz i dło­nie.
Żeglo­wał tak i żeglo­wał, i żeglo­wał, cały ranek. Słońce wła­śnie dotarło do zenitu, gdy zoba­czył swoją pierw­szą i ostat­nią fata­mor­ganę. Jego roz­my­śla­nia o cza­sie i cza­so­wych podróż­ni­kach prze­cięła linia czy­stego, błysz­czą­cego sre­bra – naj­czyst­szego, jasno świe­cą­cego – bie­gnąca ze wschodu na zachód ponad cią­giem niskich wzgórz, zdaje się zna­czą­cych koniec pustyni. Zbli­ża­jąc się, zaczął odróż­niać w srebr­nym bla­sku ciem­niej­sze cie­nie i odbity zie­lony poblask, jakby rosło tam coś zie­lo­nego.
„Złu­dze­nie w wyschnię­tym umy­śle”, powie­dział sobie, wno­sząc wia­trową deskę po led­wie widocz­nej ścieżce pro­wa­dzą­cej na usianą jaski­niami skałę, jed­nakże, dotarł­szy na szczyt, zdał sobie sprawę, że to nie sprawka umy­słu ani nie fata­mor­gana. Ten poblask zie­leni naprawdę pocho­dził od zie­lo­nych roślin, cień był ciemną syl­wetką oso­bli­wej skal­nej wypu­kło­ści, dźwi­ga­ją­cej na szczy­cie maszt z pie­rza­stymi czuł­kami anten i tale­rzami mikro­fa­lo­wymi, a srebrna linia była dokład­nie tym – błysz­czą­cymi w słońcu dwiema rów­no­le­głymi sta­lo­wymi szy­nami o stan­dar­do­wym roz­sta­wie.
Dok­tor Ali­man­tando pospa­ce­ro­wał dłuż­szą chwilę po zie­lo­nej oazie, przy­po­mi­na­jąc sobie, jak pach­nie zie­leń, jak wygląda zie­leń, jak zacho­wuje się zie­leń pod sto­pami. Usiadł, by posłu­chać szmeru wody prze­le­wa­ją­cej się kaska­dami z rowka do rowka oraz cier­pli­wego skrzy­pie­nia pomp wia­tro­wych wycią­ga­ją­cych ją z jakiejś pod­ziem­nej war­stwy wodo­no­śnej. Poczę­sto­wał się bana­nami, figami i gra­na­tami, zjadł mar­kotny lunch w cie­niu topoli. Ucie­szył się, że to koniec suro­wej pustyn­nej kra­iny, choć jed­no­cze­śnie zamarł w nim duchowy wiatr pędzący go przez pust­ko­wia. Słońce świe­ciło na roz­brzę­czaną od psz­czół oazą i dok­tor Ali­man­tando osu­nął się w ospałą, wygodną sje­stę.
Nie­okre­ślony czas póź­niej obu­dziło go tar­cie pia­sku o poli­czek. Przez zaspaną chwilę, póki miał zamknięte oczy, nie docie­rało do niego zna­cze­nie tego bodźca. Potem ude­rzyło jak gwóźdź wbity mię­dzy oczy. Rap­tow­nie usiadł pro­sto i cały zady­go­tał z prze­ra­że­nia.
W pośpie­chu zapo­mniał zacu­mo­wać wia­trową deskę.
Nie­siona pory­wi­stym wia­trem deska pod­ska­ki­wała i koły­sała się na suchej rów­ni­nie. Bez­rad­nie patrzył, jak jego jedyny śro­dek trans­portu oddala się od niego na drugą stronę Wiel­kich Rów­nin. Obser­wo­wał jaskra­wo­zie­lony żagiel, póki nie znik­nął jako bez­barwna kropka za hory­zon­tem. Potem przez długą i głu­pią chwilę stał i pró­bo­wał się zasta­no­wić, co teraz począć, ale nie był w sta­nie myśleć o niczym innym poza tą drwiąco pod­ska­ku­jącą na wie­trze deską. Stra­cił swoje prze­zna­cze­nie, pozwo­lił mu odpły­nąć z wia­trem. Wie­czo­rem zie­lona osoba wyj­dzie z czasu, żeby z nim poroz­ma­wiać, ale jego tam nie będzie, bo spóź­nił się na swoje prze­zna­cze­nie i wszyst­kie te ciągi zda­rzeń, które wiel­kie umy­sły zie­lo­nych prze­wi­działy, ni­gdy nie zaist­nieją. Wszystko prze­pa­dło. Zbrzy­dzony do mdło­ści wła­sną głu­potą dok­tor Ali­man­tando odsta­wił ple­cak i zasta­no­wił się nad szan­sami ratunku. Być może nad­je­dzie pociąg. Być może uda­łoby mu się pomaj­stro­wać przy tych urzą­dze­niach na masz­cie i nadać jakiś sygnał pomocy. Być może pomoże mu wła­ści­ciel tego żyznego, zie­lo­nego, pod­stęp­nie łagod­nego miej­sca. Być może… może. A być może to wszystko to tylko sen pod­czas sje­sty, z któ­rego się obu­dzi i zasta­nie uno­szącą się obok poobi­janą wia­trową deskę.
„Być może” zmie­niło się w „gdyby”. Gdyby nie zasnął, gdyby przy­wią­zał deskę… gdyby.
Oazą zatrząsł infra­dź­wię­kowy rumor, taki, od któ­rego zgrzy­tają trzo­nowce. Powie­trze zawi­bro­wało. Woda spa­dła kro­plami z liści roślin. Meta­lowy maszt prze­kaź­ni­kowy zady­go­tał, a dok­tor Ali­man­tando zerwał się skon­ster­no­wany na równe nogi. Coś działo się pod pusty­nią – jej powierzch­nia goto­wała się i kipiała, jakby pod spodem krę­ciło się i wiro­wało coś wiel­kiego. Pia­sek wydął się w wielki bąbel i pękł, osu­wa­jąc się lawi­nami na wszyst­kie strony. Spod pustyni wyło­niło się coś ogrom­nego, pro­sto­kąt­nego, jaskra­wo­po­ma­rań­czo­wego, z łagod­nie zaokrą­glo­nymi rogami. Na nie­bo­tycz­nych ścia­nach wid­niał czarny napis ROTECH. Dok­tor Ali­man­tando, moty­wo­wany swą zgubną cie­ka­wo­ścią, pod­pełzł bli­żej zbo­cza. Poma­rań­czowa skrzy­nia, wielka jak dom, stała na ziemi i potęż­nie buczała.
– Orf – szep­nął dok­tor Ali­man­tando z biją­cym z podziwu ser­cem.
– Dzień dobry, czło­wieku! – ode­zwał się nagle głos w jego gło­wie.
– Co? – zaskom­lał.
– Dzień dobry, czło­wieku. Prze­pra­szam, że cię wcze­śniej nie przy­wi­ta­łem, ale jak widzisz, ja umie­ram, a ten pro­ces jest dla mnie mocno kło­po­tliwy.
– Słu­cham?
– Umie­ram: moje sys­temy się psują, pękają jak nici, mój kie­dyś tyta­niczny umysł osuwa się w kre­ty­nizm. Popatrz tylko na mnie, czło­wieku, moje piękne ciało jest odra­pane, popę­kane, popla­mione. Umie­ram porzu­cony przez moje sio­stry, które zosta­wiły mnie na śmierć na tej okrop­nej pustyni, zamiast na skraju nieba, jak przy­stało na orfa – gdzie odrzu­cił­bym osłony i na moment roz­bły­snął peł­nym glo­rii bla­skiem w gór­nych war­stwach atmos­fery. Niech prze­klęte będą zdra­dziec­kie sio­stry! Mówię ci, czło­wieku, jeśli tak ma wyglą­dać to nowe poko­le­nie, to cie­szę się, że scho­dzę z tego świata. Gdyby tylko miało to tro­chę wię­cej god­no­ści. Może tobie uda się pomóc mi odejść z god­no­ścią.
– Pomóc? Tobie? Jesteś orfem, sługą Bło­go­sła­wio­nej Pani; to ty powi­nie­neś mi pomóc. Tak jak ty utkną­łem na środku pustyni i jeśli nikt mi nie pomoże, zginę zaraz po tobie. Porzu­cił mnie tu kapry­śny los, mój śro­dek trans­portu mnie zawiódł.
– Masz nogi.
– Chyba żar­tu­jesz.
– Czło­wieku, nie nękaj mnie swo­imi przy­ziem­nymi potrze­bami. W tym sta­nie nie mogę ci pomóc. Nie mogę cię stąd zabrać. Nawet sam sie­bie nie mogę stąd zabrać. Obaj tu zosta­niemy, w miej­scu, które stwo­rzy­łem. Prawda, twoja obec­ność tutaj jest nie­pla­no­wana i nie­ofi­cjalna; Plan Pięć­set­letni nie zezwala na osie­dla­nie się w tym mikro­śro­do­wi­sku przez kolejne sześć lat, ale możesz tu zostać, póki nie przy­je­dzie pociąg, żeby cię gdzieś zabrać.
– A kiedy to będzie?
– Za dwa­dzie­ścia osiem mie­sięcy.
– Za dwa­dzie­ścia osiem mie­sięcy?
– Przy­kro mi, ale tak pro­gno­zuje Plan Pięć­set­letni. Śro­do­wi­sko, które tu przy­go­to­wa­łem, jest dość asce­tyczne, prawda, ale utrzyma cię przy życiu, a po mojej śmierci będziesz mieć dostęp do całego sprzętu, który mam w sobie. Dobrze, jeśli skoń­czy­łeś nękać mnie two­imi kło­po­tami, możemy zająć się moimi?
– Ależ musisz mnie stąd zabrać! Moim prze­zna­cze­niem nie jest być… Kim wła­ści­wie?
– Straż­ni­kiem sys­te­mów łącz­no­ści.
– Straż­ni­kiem sys­te­mów łącz­no­ści. Są inne, wiel­kie wyda­rze­nia, które muszę wpra­wić w ruch gdzie indziej!
– Obo­jętne, jakie jest twoje prze­zna­cze­nie, teraz będzie się wypeł­niało w tym miej­scu. A teraz, czło­wieku, oszczędź mi, pro­szę, swo­ich jęków i daj mi umrzeć z odro­biną god­no­ści.
– Umrzeć? Jak to umrzeć? Jak może umrzeć maszyna, moduł inży­nie­rii śro­do­wi­sko­wej ROTECH-u, jak może umrzeć orf?
– Odpo­wiem ci na to jedno pyta­nie i na żadne wię­cej. Życie orfa jest dłu­gie, ja liczę sobie pra­wie sie­dem­set lat, ale jestem tak samo śmier­telny jak ty. A teraz zostaw mnie w spo­koju i powierz moją duszę opiece Świę­tej Pani z Thar­sis.
Upo­rczywe bucze­nie nagle ustało. Dok­tor Ali­man­tando wstrzy­my­wał oddech w wycze­ki­wa­niu, orf jed­nak nie­zmien­nie stał na czer­wo­nym pia­sku. Dok­tor w naboż­nej ciszy zba­dał małe ręcz­nie zbu­do­wane kró­le­stwo, które po nim dzie­dzi­czył. Odkrył wyjąt­kowo schludne jaski­nie, któ­rymi był usiany skalny występ z prze­kaź­ni­kiem mikro­fa­lo­wym; te uznał za swój dom. W wiel­kich, okrą­głych gro­tach jego skromny doby­tek pra­wie ginął. Roz­wi­nął śpi­wór, by go prze­wie­trzyć, i poszedł zebrać coś na kola­cję.
Zapa­dał zmrok. Na nie­bie zabły­sły pierw­sze klej­noty księ­ży­co­wego pier­ście­nia. Wysoko w górze nie­czułe orfy toczyły się i kozioł­ko­wały pogrą­żone w wiecz­nym spa­da­niu. Ich umie­ra­jący brat uwię­ziony przez zie­mię i gra­wi­ta­cję rzu­cał na pia­sek wiel­kie fio­le­towe cie­nie. Dok­tor Ali­man­tando zjadł w przy­gnę­bie­niu kola­cję i poszedł spać. Dwie po dru­giej obu­dził go potężny głos:
– Zgiń, prze­pad­nij, ROTECH!
Dok­tor Ali­man­tando wybiegł z ciem­nej jaskini, żeby zoba­czyć, co się dzieje. Nocne powie­trze wibro­wało mocą, ciem­ność prze­szy­wały snopy reflek­to­rów, panele potęż­nego ciała orfa roz­su­wały się i zasu­wały, otwie­rały i zamy­kały. Orf wyczuł obec­ność dygo­cą­cego w koszuli noc­nej dok­tora i przy­gwoź­dził go jak męczen­nika sno­pami świa­teł.
– Czło­wieku, pomóż mi! To umie­ra­nie nie jest tak pro­ste, jak myśla­łem.
– To dla­tego, że jesteś maszyną, nie czło­wie­kiem! – zawo­łał dok­tor Ali­man­tando, osła­nia­jąc oczy przed bla­skiem reflek­to­rów. – Ludzie umie­rają bar­dzo łatwo.
– Czemu nie mogę umrzeć, skoro chcę? Pomóż mi, czło­wieku, podejdź do mnie, pokażę ci, jak oka­zać mi miło­sier­dzie, albo­wiem ta mecha­niczna nie­peł­no­spraw­ność jest nie do znie­sie­nia. Podejdź do mnie, czło­wieku. Pomóż mi!
Dok­tor Ali­man­tando zszedł więc boso nie­równą ścieżką, którą rano niósł pod górę deskę. Dotarło do niego, że musiał prze­pły­nąć, nic nie wie­dząc, nad zako­pa­nym orfem. Dziwne to, dziwne. Pośpie­szył po jesz­cze cie­płym pia­sku ku buczą­cej ścia­nie giganta. Na gład­kim metalu poja­wiła się ciemna plama wiel­ko­ści dwu­dzie­sto­cen­ta­wo­wej monety.
– To jest akty­wa­tor pro­ce­dury znisz­cze­nia sys­temu. Dotknij go, a prze­stanę ist­nieć. Wszyst­kie moje układy się wyłą­czą, obwody się prze­palą i umrę. Czło­wieku, zrób to.
– Nie wiem…
– Czło­wieku, mam sie­dem­set lat, tyle, co zie­mia, po któ­rej cho­dzisz, czy w tych upa­dłych dniach sędziwy wiek już nie budzi u was, ludzi, sza­cunku? Usza­nuj moją wolę. Niczego nie pra­gnę bar­dziej niż umrzeć. Dotknij tego miej­sca. Zrób to, czło­wieku. Pomóż mi.
Dok­tor Ali­man­tando dotknął ciem­nego punktu, który od razu roz­pły­nął się w cie­płym, poma­rań­czo­wym metalu. Potem bucze­nie orfa stop­niowo, bar­dzo powoli uci­chło, umil­kło, umarło, zapa­dło się w ciszę Wiel­kiej Pustyni. Gdy wielka machina roz­luź­niała się, umie­ra­jąc, pootwie­rały się jej roz­liczne panele, klapy i płyty i odsło­niły wspa­niałe wewnętrzne mecha­ni­zmy. Dok­tor, kiedy był już pewien, że orf nie żyje, powlókł się z powro­tem spać, udrę­czony i pełen poczu­cia winy.
Rano poszedł roze­brać ciało orfa, któ­rego zabił. W ciągu pię­ciu dni zawzię­tej, gorącz­ko­wej i nie­zwy­kle przy­jem­nej pracy zbu­do­wał z niego rom­bo­idalny panel sło­neczny, pięć razy wyż­szy od niego samego, i zamon­to­wał go, nie bez trud­no­ści, na kra­tow­nicy pompy wia­tro­wej. Mając zapew­nioną ener­gię i gorącą wodę, poszedł powy­bi­jać okna w ścia­nach swo­ich grot i oszklić ten nie­wia­ry­godny widok na Wielką Pusty­nię arku­szami folii z orfo­wego poli­me­ry­za­tora. Roz­mon­to­wał trupa na czę­ści i kawa­łek po kawałku wniósł na górę do swego nowego domu. Prze­grze­bał trze­wia machiny, wycią­ga­jąc ele­menty, które mogły się przy odro­bi­nie pomy­sło­wo­ści i pracy nadać na auto­ma­tyczne kul­ty­wa­tory, pompy nawad­nia­jące, elek­tryczne płyty grzejne, bio­me­ta­now­nie, zra­sza­cze. Dok­tor Ali­man­tando uwiel­biał pomy­sło­wość, zwłasz­cza swoją wła­sną. Każde nowe i ulep­szone urzą­dze­nie cie­szyło go przez całe dnie, dopóki nie skon­stru­ował nowego. Dni mijały, a orf coraz bar­dziej przy­po­mi­nał pustą, żało­sną sko­rupę, a potem czę­ści sko­rupy, z któ­rych dok­tor zbu­do­wał nowe panele sło­neczne, wresz­cie jesz­cze mniej­sze czę­ści, aż któ­rejś nocy powiał naprawdę silny, burzowy wiatr, tak pory­wi­sty, że dok­tor Ali­man­tando całą noc kulił się i dygo­tał w śpi­wo­rze na swoim zaim­pro­wi­zo­wa­nym posła­niu. Z rana kości mar­twej maszyny znik­nęły pod pia­skiem niczym sta­ro­żytne mia­sto.
Dzięki jej śmierci dok­tor Ali­man­tando prze­mie­nił ocze­ku­jącą oazę w praw­dziwą, wygodną, stech­no­lo­gi­zo­waną pustel­nię, pry­watny świat nie­znany nawet tym, któ­rzy ten świat zbu­do­wali, miej­sce, gdzie można pro­wa­dzić dłu­gie i dogłębne roz­my­śla­nia o prze­zna­cze­niu i gęsto­ści, cza­sie, prze­strzeni i sen­sie życia. Wszystko to robił dok­tor Ali­man­tando, a z braku papieru zapi­sy­wał swe spe­ku­la­cje węglem na ścia­nach jaskiń. Przez rok i dzień pokry­wał je wyra­że­niami alge­bra­icz­nymi i twier­dze­niami w logice sym­bo­licz­nej, a potem pew­nego popo­łu­dnia dostrzegł na zachod­nim hory­zon­cie słup pary z loko­mo­tywy i wie­dział, że zisz­cza się obiet­nica orfa, i to całe sie­dem mie­sięcy wcze­śniej. Odcze­kał, aż pociąg zbliży się na tyle, by móc odczy­tać nazwę Koleje Beth­le­hem Ares, po czym wszedł do naj­wyż­szego pomiesz­cze­nia swego domu, swo­jego pokoju meteo i usiadł, patrząc na wielką pusty­nię, póki pociąg nie znik­nął za wschod­nim hory­zon­tem. Uświa­do­mił sobie, że prze­zna­cze­nie jest płyn­nym, żywym sre­brem – wie­dział ze swych badań, że idzie po róż­nych ścież­kach przez kra­iny czasu i para­dok­sów, docie­ra­jąc do celu, albo­wiem czyż nie przy­pad­kiem i ten cel okre­śla się mia­nem prze­zna­cze­nia? To było jego prze­zna­cze­nie – żyć w owoc­nej samot­no­ści na skale pośrodku pustyni. Znał gor­sze rze­czy. Zatem pew­nego ranka, zaraz po tym, jak przez jego wszech­świat prze­je­chał pierw­szy pociąg w histo­rii, wziął butelkę grosz­ko­wego wina i poszedł do pokoju meteo. Ta grota na samej górze, z czte­rema oknami wycho­dzą­cymi na cztery strony świata, fascy­no­wała go tak, że odwie­dzał ją jak naj­rza­dziej, żeby jak naj­dłu­żej pozo­stała czymś szcze­gól­nym. Długo patrzył w każ­dym z kie­run­ków. Potem nalał sobie szklankę grosz­ko­wego wina i kolejną, kolejną i kolejną, a wylaw­szy z butelki ostat­nią kro­plę, uniósł szklankę i nadał nazwę wszyst­kiemu, co widział.
– Droga Bez Zna­cze­nia – wybeł­ko­tał, dopi­ja­jąc resztkę grosz­ko­wego wina. – Będziesz Drogą Bez Zna­cze­nia.
I tak już zostało, choć, wytrzeź­wiaw­szy, dok­tor Ali­man­tando uświa­do­mił sobie, że w ogóle nie cho­dziło mu o Drogę Bez Zna­cze­nia, lecz Drogę Prze­zna­cze­nia.

2

Pan Jeri­cho pom­po­wał waj­chą dre­zyny, jadąc przez rów­niny i lasy. Pom­po­wał przez łąki i metro­po­lie. Pom­po­wał przez pola ryżowe i sady, mokra­dła i góry. A teraz przez Wielką Pusty­nię. Był cier­pliwy. Był uparty. Był małym, żyla­stym męż­czy­zną, twar­dym i ciem­nym jak wypo­le­ro­wany korzeń jakie­goś pustyn­nego drzewa, pozba­wiony wieku i nie­złomny. Będzie machał tą waj­chą choćby do krańca świata, jeśli tam zdoła się ukryć przed ludźmi, któ­rzy chcą go zabić. Zna­leźli go w Tel­pher­so­nie, zna­leźli go w Namanga Loop, zna­leźli go w Xipo­tle – a nawet on miał wcze­śniej trud­no­ści ze zna­le­zie­niem Xipo­tle. Przez pięć dni cią­gle oglą­dał się przez ramię, a szó­stego dnia nie było to już potrzebne, gdyż ubrani po miej­sku mor­dercy wysie­dli z pociągu, sku­pia­jąc na sobie wszyst­kie spoj­rze­nia, a pan Jeri­cho o tej samej godzi­nie odje­chał.
Wyjazd na Wielką Pusty­nię był despe­rac­kim ruchem, lecz panu Jeri­chowi nie zostało już nic poza despe­ra­cją i pusty­nią. Na dło­niach miał bąble od macha­nia waj­chą, koń­czyła mu się woda, ale wciąż pom­po­wał i pom­po­wał, i pom­po­wał, jadąc tą absur­dalną ręczną dre­zyną przez nie­koń­czące się kilo­me­try kamie­nia i roz­ża­rzo­nego czer­wo­nego pia­sku. Nie uśmie­chało mu się umie­ra­nie wśród kamieni i roz­ża­rzo­nego czer­wo­nego pia­sku. Taka śmierć nie przy­stoi pater­no­strowi Czci­god­nych Rodów. Tak twier­dził Jim Jeri­cho. Tak twier­dziła zbio­rowa mądrość Czci­god­nych Przod­ków, prze­wa­la­ją­cych się w chi­pie lim­bu­so­wym wsz­cze­pio­nym do jego pod­wzgó­rza. Może i strzałka asa­syna byłaby od tego lep­sza. A może nie. Pan Jeri­cho po raz kolejny chwy­cił za waj­chę i powoli, z bólem, wpra­wił dre­zynę w ruch.
Był naj­młod­szym pater­no­strem, który awan­so­wał do Czci­god­nych Rodów i aby prze­trwać pierw­sze kilka mie­sięcy na tym sta­no­wi­sku, potrze­bo­wał całej zaku­mu­lo­wa­nej wie­dzy ante­na­tów, w tym swego nie­od­ża­ło­wa­nej pamięci bez­po­śred­niego poprzed­nika, pater­no­stra Wil­lema. To wła­śnie Czci­godni Przod­ko­wie pod­su­nęli mu wyjazd z Metro­po­lis do Nowego Świata.
„Roz­wi­ja­jąca się gospo­darka”, mówili, „tysiąc i jeden nisz eko­no­micz­nych do wyko­rzy­sty­wa­nia”. Wyko­rzy­stał je, i to jak, Czci­godne Rody bowiem spe­cja­li­zo­wały się wła­śnie w wyko­rzy­sty­wa­niu – w zbrodni, występku, szan­tażu, korup­cji, nar­ko­ty­kach, hazar­dzie, oszu­stwach kom­pu­te­ro­wych, han­dlu żywym towa­rem, czyli tysiącu i jed­nej nisz eko­no­micz­nych. Pan Jeri­cho nie był pierw­szy, za to był naj­lep­szy. To prawda, zuchwa­łość jego prze­stęp­czych poczy­nań zaparła publicz­no­ści dech, budząc wes­tchnie­nia obu­rze­nia i podziwu, ale także zmu­siła kon­ku­ren­tów, by zapo­mnieli o swych drob­nych waśniach i zjed­no­czyli się prze­ciwko jemu i jego Rodzi­nie. Kiedy zosta­nie przy­wró­cony pokój, wrócą sobie do swo­ich bra­to­bój­czych walk.
Przy­sta­nął, by otrzeć z czoła słony pot. Nawet mimo pomocy Dys­cy­plin Daman­tyń­skich był u kresu sił. Zamknął oczy na rażący blask słońca i pia­sku, sku­pił się, sta­ra­jąc się przy­mu­sić nad­ner­cza do wydzie­le­nia fali nora­dre­na­liny, która popę­dzi go dalej. Głosy Czci­god­nych Przod­ków jazgo­tały mu w gło­wie jak wrony w kate­drze – dobre rady, słowa zachęty, słowa poucze­nia, słowa upo­mnie­nia.
– Cicho być! – wrza­snął w jonowo-błę­kitne niebo.
I uci­chło.
Wzmoc­niony tym suk­ce­sem ponow­nie chwy­cił za dźwi­gnię. Dźwi­gnia w dół. Dźwi­gnia w górę. Dre­zyna skrzyp­nęła i ruszyła. Dźwi­gnia w dół. Dźwi­gnia w górę. Kiedy poszła w górę, panu Jeri­chowi mignęło na hory­zon­cie coś zie­lo­nego. Zamru­gał, otarł oczy z gry­zą­cego potu, przyj­rzał się dokład­niej. Coś zie­lo­nego. Plama koloru dopeł­nia­ją­cego na czer­wieni. Zdy­scy­pli­no­wał wzrok, jak go uczył pater­no­ster Augu­stine, sku­pia­jąc się na gra­ni­cach mię­dzy kolo­rami, gdzie róż­nice stają się wyraź­niej­sze. Z taką pomocą zdo­łał roz­róż­nić drobne punk­ciki świa­tła – słońce odbi­ja­jące się od paneli sło­necz­nych, zawy­ro­ko­wała zbio­rowa mądrość Czci­god­nych Przod­ków. Zie­lone na czer­wo­nym i panele sło­neczne. Osada. Z nowym wigo­rem wziął dźwi­gnię w dło­nie.
Pod sto­pami miał dwie rze­czy. Jedną był jedwabny szal z dese­niem w piórka. Spo­wi­jał strzał­ko­wiec z kolbą z ludz­kiej kości, tra­dy­cyjną hono­rową broń wśród Czci­god­nych Rodów. Drugą była zwod­ni­czo nie­wielka skó­rzana torba, zwana nie­gdyś sakwo­ja­żem Glad­stone. Mie­ściła trzy i ćwierć miliona nowych dola­rów w bank­no­tach Zjed­no­czo­nego Banku Prze­si­le­nia o wyso­kich nomi­na­łach. Te dwa przed­mioty, plus ubra­nie na grzbie­cie i buty na sto­pach, to było wszystko, co pan Jeri­cho zdo­łał zabrać ze sobą w Wigi­lię Znisz­cze­nia.
Jego wro­go­wie ude­rzyli wszy­scy jed­no­cze­śnie i wszę­dzie. I pan Jeri­cho, choć jego impe­rium waliło się pośród orgii zama­chów bom­bo­wych, pod­pa­leń i zabójstw, przy­sta­nął na chwilę, by podzi­wiać spraw­ność swych prze­ciw­ni­ków. Tak naka­zy­wała droga honoru. Nie­stety nie doce­nił ich, nie byli kmiot­kami i drob­nymi zaścian­ko­wymi wataż­kami, za któ­rych ich błęd­nie wziął. Następ­nym razem będzie wie­dział. A z kolei oni nie doce­nili Jame­sona Jeri­cha, skoro pomy­śleli, że się podda. Jego ludzie giną wokół niego – bar­dzo dobrze, zatem będzie pra­co­wał sam. Odpa­lił swój awa­ryjny plan ucieczki. W ułamku chwili, zanim pro­gramy wiru­sowe roz­pu­ściły jego sieć danych na biał­kową zupę, Jame­son Jeri­cho zyskał nową toż­sa­mość. W ułamku ułamka ułamka sekundy, zanim rzą­dowe pro­gramy audy­tor­skie prze­biły się do jego macie­rzy kre­dy­to­wych, prze­lał sie­dem milio­nów dola­rów na konta depo­zy­towe firmy-wydmuszki w oddzia­łach ban­ków w pięć­dzie­się­ciu małych mia­stecz­kach roz­rzu­co­nych po całej pół­noc­nej pół­kuli pla­nety. Póki pater­no­stro­wie nie roz­pra­co­wali jego sfal­sy­fi­ko­wa­nego zgonu (słaby był ten sobo­wtór, ale pies to dra­pał) i nie wysłali za nim asa­sy­nów i pro­gra­mów śle­dzą­cych, zdą­żył sobie wypła­cić tylko to, co miał teraz w sakwo­jażu. Zosta­wił dom, dzieci, żonę, wszystko, co w życiu kochał i co w życiu stwo­rzył. I ucie­kał przez wielką pusty­nię ręczną dre­zyną ukra­dzioną kole­jom Beth­le­hem Ares, szu­ka­jąc ostat­niego miej­sca na świe­cie, w któ­rym mogliby go szu­kać.
Kiedy dotarł do osady, zapa­dał wie­czór. Nie była impo­nu­jąca, nie dla kogoś przy­zwy­cza­jo­nego do impo­nu­ją­cych archi­tek­to­nicz­nych cudów przed­wiecz­nych miast Wiel­kiej Doliny, kogoś, kto dora­stał w Metro­po­lis, mie­ście-pier­ście­niu, naj­po­tęż­niej­szym z miast. Tu był jeden dom, byle jaka buda z suszo­nej cegły, oparta o wypu­kłość usia­nej okien­kami czer­wo­nej skały, jeden maszt z prze­kaź­ni­kiem mikro­fa­lo­wym, parę kolek­to­rów sło­necz­nych i pomp wia­tro­wych oraz spory, nieco zapusz­czony zie­lony ogród. Pana Jeri­cha urze­kło jed­nak samo odosob­nie­nie tego miej­sca. Tu nikt go nie będzie szu­kał. Zszedł ze skrzy­pią­cej dre­zyny, żeby zamo­czyć odci­ski w beczce na wodę obok domu. Namo­czył czer­woną chu­s­teczkę i zwil­żył cie­płą wodą kark, jed­no­cze­śnie w myślach kata­lo­gu­jąc uprawy. Kuku­ry­dza, fasola, matoke, cebula, mar­chew, ziem­niaki i bataty; jamy, szpi­nak, roz­ma­ite zioła. Czer­wo­nawa woda ciur­kała kanał­kami iry­ga­cyj­nymi pomię­dzy zago­nami.
– Powinno się świet­nie nadać – powie­dział do sie­bie pan Jeri­cho.
Czci­godni Przod­ko­wie zgo­dzili się. Ze szczytu masztu mikro­fa­lo­wego zaskrze­czał pustynny jastrząb.
– Halo?! – krzyk­nął na całe gar­dło pan Jeri­cho. – Haaaaaalo… – Nie było echa. Nie miało od czego się odbić, nie licząc czer­wo­nych wzgórz na połu­dnio­wym hory­zon­cie. – Halo­ooooo….
Po dłuż­szym cza­sie z niskiej gli­nia­nej budy wyło­niła się postać – wysoki, chudy facet, bar­dzo brą­zowy, jak wypra­wiona skóra. Miał dłu­gie, pod­krę­cone wąsy.
– Jestem Jeri­cho – powie­dział pan Jeri­cho, śpie­sząc się, by zyskać prze­wagę.
– Ali­man­tando – powie­dział wysoki, chudy pan skó­rzany. Patrzył powąt­pie­wa­jąco. – Dok­tor.
Obaj ukło­nili się sobie, dość sztywno, dość nie­pew­nie.
– Miło mi pana poznać – powie­dział pan Jeri­cho. Ali­man­tando – to było nazwi­sko z Deu­te­ro­no­mium, a ci ludzie z Deu­te­ro­no­mium są draż­liwi. Uwa­żają się za pierw­szych osad­ni­ków i mają skłon­ność do myśle­nia, że cała pla­neta należy do nich, więc słabo tole­rują nowych. – Pro­szę posłu­chać, ja jestem tylko prze­jaz­dem, ale potrze­buję schro­nie­nia na noc – tro­chę wody, tro­chę jedze­nia, dachu nad głową. Może mi pan pomóc?
Dok­tor Ali­man­tando zlu­stro­wał nie­pro­szo­nego gościa. Wzru­szył ramio­nami.
– Pan posłu­cha. Jestem bar­dzo zajęty. Pro­wa­dzę bar­dzo ważne bada­nia i wolał­bym, żeby nikt nie zakłó­cał mi spo­koju umy­słu.
– A co pan dokład­nie bada?
– Kom­pi­luję kom­pen­dium teo­rii chro­no­dy­na­micz­nych.
Tu Czci­godni Przod­ko­wie wynu­rzyli na powierzch­nię umy­słu pana Jeri­cha sto­sowną odpo­wiedź.
– Aha, czyli coś w stylu postu­la­tów syn­chro­nicz­no­ści Webe­nera i potrój­nego para­doksu Chena Tsu?
W podejrz­li­wym spoj­rze­niu dok­tora Ali­man­tanda poja­wiła się iskierka sza­cunku.
– Długo pan chce zostać?
– Tylko na jedną noc.
– Na pewno?
– Na pewno. Tylko prze­jaz­dem. Na jedną noc.
I pan Jeri­cho został tylko na jedną noc, ale trwała ona dwa­na­ście lat.

3

Burza była już bli­sko i szy­nowy szku­ner ucie­kał przed nią pod peł­nymi żaglami, wal­cząc o każdy kilo­metr prze­wagi nad skłę­bioną brą­zową chmurą pyłu. Pędził tak od trzech dni, od poranka, kiedy dzia­dek Haran zwró­cił swe lewe oko, to pogo­dowe, na zachodni hory­zont i zauwa­żył pod nie­bem brud­no­ochrową kre­skę.
– Idzie paskudna pogoda – powie­dział i paskudna pogoda przy­szła i cały czas się zbli­żała, a teraz była tak bli­sko, że nawet Rael Man­della, posia­da­jący prze­klęty dar prag­ma­ty­zmu, uświa­do­mił sobie, że przed nią nie uciek­nie i że jedyna nadzieja jego rodziny to zna­leźć jakieś schro­nie­nie, zanim pochłoną ich kłęby pyłu.
– Szyb­ciej! Szyb­ciej! – krzy­czał, a dzia­dek Haran i piękna, kochana mistyczna żona Eva Man­della, w zaawan­so­wa­nej ciąży, sta­wiali wszyst­kie żagle co do ostat­niej chu­s­teczki, aż szku­ner szy­nowy zaczy­nał buczeć i pisz­czeć, sunąc po pro­stym sta­lo­wym torze. Drzewca trzesz­czały, liny skrzy­piały i dźwię­czały jak struny, cały pojazd koły­sał się i prze­chy­lał. W przy­cze­pie, którą cią­gnął, beczały zalęk­nione kozy i lamy, a świ­nie dra­pały o pręty kla­tek. A za nią kłęby brą­zo­wego pyłu prze­le­wały się po ziemi jak coraz bliż­szy pościg.
Rael Man­della znów zaczął się samo­bi­czo­wać za pochopną decy­zję zabra­nia ojca, żony i nie­na­ro­dzo­nego dziecka w podróż przez Wielką Pusty­nię. Cztery dni temu na rów­ni­nach Mur­che­son wybór był pro­sty. Prze­rzu­ce­nie zwrot­nicy w jedną stronę wysyła rodzinę na zasie­dlone tereny Deu­te­ro­no­mium i Wiel­kiego Oxusa, w drugą stronę – przez Wielką Pusty­nię w puste rejony pół­noc­nego Argyre i Trans­po­la­ris. Wtedy się nie zawa­hał. Miło było myśleć o sobie jako o odważ­nym pio­nie­rze wyty­cza­ją­cym nowe szlaki, budu­ją­cym tymi rękami wła­sny los. Był wtedy dumny. I to była kara za to. Mapy były nie­ubła­gane, geo­deci ROTECH-u nie zazna­czyli żad­nej osady na odcinku tysiąca kilo­me­trów wzdłuż tej linii.
Poryw wia­tru chwy­cił grot i roz­darł go w poło­wie. Rael Man­della gapił się oszo­ło­miony na łopo­czące szmaty. Potem dał roz­kaz zwrotu ostro na wiatr. Nie zdą­żył – w tym samym momen­cie trzy kolejne żagle roz­darły się z trza­skiem przy­wo­dzą­cym na myśl strzał z pisto­letu. Szku­ner zady­go­tał i stra­cił część pędu. Wtedy Eva Man­della pod­nio­sła się chwiej­nie, chwy­ciw­szy się gwiż­dżą­cej wanty. Brzuch jej falo­wał, poród był bli­ski; z noz­drzami roz­sze­rzo­nymi jak u spło­szo­nego jele­nia wpa­try­wała się w dal.
– Tam coś jest – powie­działa gło­sem giną­cym w wyciu wia­tru i lin. – Wyczu­wam to, rośnie tam coś zie­lo­nego. Haran, ty masz oko, co widzisz?
Dzia­dek Haran zwró­cił swe pogo­dowe oko wzdłuż ide­al­nie pro­stej geo­me­trycz­nej linii i wśród zwia­stu­ją­cego burzę wiru­ją­cego pyłu i mgły zoba­czył to, co poczuła Eva Man­della – plamkę zie­lo­nej roślin­no­ści i coś wię­cej – wysoki meta­lowy maszt i parę rom­bo­wa­tych paneli sło­necz­nych.
– Osada! – zawo­łał. – Osada! Jeste­śmy ura­to­wani.
– Wię­cej żagla! – zary­czał Rael Man­della, a strzępy grota powie­wały mu wokół uszu. – Wię­cej żagla!
Dzia­dek Haran poświę­cił zabyt­kowy rodowy sztan­dar z naj­przed­niej­szego jedwa­biu z Nowego Merio­nedd, który zamie­rzał z dumą wywie­sić w kró­le­stwie syna, w kra­inie za pusty­nią, Eva Man­della swoją kre­mową organ­dy­nową suk­nię ślubną i ele­ganc­kie halki. Rael Man­della odża­ło­wał sześć arku­szy nie­za­stą­pio­nej folii solar­nej i razem wcią­gnęli to wszystko na maszt. Wiatr pochwy­cił szy­nowy szku­ner, który zatrząsł się, lekko pod­sko­czył i wyglą­da­jąc bar­dziej na obwoźne wesołe mia­steczko porwane przez trąbę wodną niż na pio­nie­rów szu­ka­ją­cych nowych ziem, podróż­ni­cza rodzina Man­del­lów poto­czyła się po torach ku schro­nie­niu.
Dok­tor Ali­man­tando i pan Jeri­cho zoba­czyli szku­ner z daleka, plą­ta­ninę wie­lo­barw­nych szmat ucie­ka­jącą przed fron­tem burzy. Wyszli, nara­ża­jąc się na pierw­sze podmu­chy, porywy i pyłowe wiry, żeby poskła­dać deli­katne płatki paneli sło­necz­nych w cia­sne pączki oraz scho­wać pie­rza­ste czułki i tale­rzowe anteny do wieży prze­kaź­ni­ko­wej. Kiedy pra­co­wali, z dłońmi i gło­wami owi­nię­tymi gru­bymi tur­ba­nami, wiatr wzmógł się do zagłu­sza­ją­cego krzyki wycia i wypeł­nił powie­trze lata­ją­cymi pia­sko­wymi igłami. Szku­ner gwał­tow­nie zaha­mo­wał, pisz­cząc, jęcząc i sypiąc iskrami, a dr Ali­man­tando i pan Jeri­cho pobie­gli pomóc w roz­ła­dunku. Pra­co­wali w mil­czą­cej, bez­in­te­re­sow­nej syn­chro­ni­za­cji ludzi, któ­rzy od dłu­giego czasu znają tylko sie­bie nawza­jem. Evie Man­delli ich nie­stru­dzone, mecha­niczne dźwi­ga­nie i nosze­nie wydało się dość prze­ra­ża­jące – żywina, roślina, maszyna, narzę­dzia, mate­riały, tka­niny, arty­kuły gospo­dar­stwa domo­wego, gwoź­dzie, śruby, farby, pod­nieś, prze­nieś, pod­nieś, prze­nieś, a wszystko to bez słów.
– Gdzie mogą się scho­wać?! – wrza­snął Rael Man­della.
Dok­tor Ali­man­tando kiw­nął owi­nię­tym tka­niną pal­cem i zapro­wa­dził ich do cie­płej, suchej groty.
– Ta dla was, ta przy­le­gła na wasze sprzęty.
Sie­dem­na­ście po sie­dem­na­stej burza pyłowa ude­rzyła. W tej samej chwili Eva Man­della zaczęła rodzić. Gdy wia­try, które mogły obrać ludz­kie kości z mięsa, unio­sły w stra­tos­ferę jej suk­nię ślubną, halki, rodowy sztan­dar i sześć arku­szy dro­go­cen­nych folii solar­nych, ona parła, parła, jęczała, dyszała i sapała, i parła, parła, w cie­płej, suchej gro­cie, przy świe­tle łojo­wych świec; parła i parła, i parła, i parła, aż wyparła na świat parę kwi­lą­cych nowo­rod­ków. Ich pierw­sze krzyki roz­to­piły się w gło­śniej­szym lamen­cie burzy. Odro­bina czer­wo­nego pia­sku prze­są­czyła się do wlotu jaskini. W żół­tym, migo­tli­wym świe­tle świec Rael Man­della uniósł syna i córkę.
– Limaal – powie­dział do dziecka na pra­wej dłoni. – Taasmin – powie­dział do dziecka na lewej i czy­niąc to, prze­ka­zał im swą klą­twę, tak że jego pra­wo­ręczny racjo­na­lizm prze­szedł na syna, a lewo­ręczny misty­cyzm żony na córkę.
Byli pierw­szymi rodo­wi­tymi miesz­kań­cami Drogi Bez Zna­cze­nia, a ich oby­wa­tel­stwo prze­szło także na rodzi­ców i dziadka – nie mogli bowiem wyru­szyć na pusty­nię, mając pod opieką nie­mow­lęta. Zostali więc na zawsze i ni­gdy nie odkryli ziem za górami, któ­rych od tego czasu szu­kają wszy­scy Man­del­lo­wie, wie­dząc, że Droga Bez Zna­cze­nia jest zawsze o jeden krok od raju, a to im nie wystar­cza.

 
Wesprzyj nas