Powieść laureata Nagrody Pulitzera i autora bestsellerowej „Listowieści”. „Zadziwienie” to najbardziej intymna i poruszająca książka Richarda Powersa.


Znakomite opisy przyrody, hipnotyzujące wizje życia pozaziemskiego, portret żarliwej miłości łączącej ojca i syna – wszystko to obraca się wokół pytania: jak opowiedzieć naszym dzieciom prawdę o tej pięknej, zagrożonej planecie, jaką jest Ziemia.

Astrobiolog Theo Byrne zajmujący się badaniem życia pozaziemskiego, po śmierci żony samodzielnie wychowuje dziewięcioletniego syna. Robin jest ciepłym, serdecznym chłopcem, niezwykle wrażliwym – podobnie jak jego nieżyjąca już matka – na przyrodę i nękające ją zagrożenia związane ze zmianami klimatycznymi. Trudno mu jednak dostosować się do reguł panujących w społeczeństwie. Nie umie odnaleźć się wśród rówieśników, bywa agresywny – za co grozi mu wyrzucenie ze szkoły.

Specjaliści zalecają leczenie środkami psychoaktywnymi. Theo nie chce się na to zgodzić. Decyduje się poddać syna eksperymentalnej terapii neurofeedbacku, która może pomóc chłopcu panować nad emocjami dzięki zastosowaniu zarejestrowanych schematów pracy mózgu jego matki…

***

• Finalista Nagrody Bookera 2021, nominowany do National Book Award for Fiction 2021 oraz Andrew Carnegie Medal for Excellence in Fiction 2022 – Richard Powers jest jednym z najznakomitszych pisarzy żyjących w Stanach. Niewiele w życiu czytałam tak pięknie skomponowanych zdań jak jego. Jestem wielbicielką jego talentu.
– Oprah Winfrey

• Wyjątkowa. Wnikliwa, często poetycka proza Powersa momentalnie wciąga nas w bezmiar wyobraźni, a jednocześnie energicznie prowadzi ku najpilniejszym, a przy tym znajomym kwestiom, które wstrząsają naszą planetą i nami osobiście.
– „New York Times Book Review”

Richard Powers
Zadziwienie
Przekład: Dorota Konowrocka-Sawa
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 8 marca 2023
 
 


Ci, którzy kontemplują urodę Ziemi, odnajdują zasoby sił wystarczające na tak długo, jak długo trwać będzie życie.
Rachel Carson

Z tych samych powodów niebo, ziemia i słońce, i księżyc, i morze, w ogóle wszystko, nie są jedyne, lecz raczej ich liczba jest niezliczona.
Lukrecjusz, O naturze rzeczy, tłum. Grzegorz Żurek

Ale być może nigdy ich nie znajdziemy…
Ale być może nigdy ich nie znajdziemy?
Tej bezchmurnej jesiennej nocy ustawiliśmy teleskop na tarasie na skraju jednego z ostatnich rezerwatów ciemnego nieba we wschodnich Stanach Zjednoczonych. Niełatwo było znaleźć taką porządną ciemność. Tyle ciemności zgromadzonej w jednym miejscu rozświetlało niebo. Znaleźliśmy prześwit między drzewami nad naszym wynajętym domkiem i wycelowaliśmy teleskop. Robin odsunął oko od okularu: mój smutny, osobliwy prawie dziewięciolatek, który miał kłopot z tym światem.
– Masz rację – powiedziałem. – Być może nigdy ich nie znajdziemy.
Zawsze starałem się mówić mu prawdę, o ile ją znałem i nie była zabójcza. Zresztą on i tak zwykle wiedział, kiedy kłamię.
Ale są wszędzie wokół, tak? Przecież tego dowiedliście.
– „Dowiedliśmy” to chyba nie jest odpowiednie słowo.
Może są zbyt daleko? Za dużo pustej przestrzeni czy coś takiego?
Zamachał rękami, jak miał zwyczaj robić, gdy słowa go zawodziły. Zbliżała się pora snu, co wcale nie pomagało. Położyłem dłoń na jego dziko rozwichrzonej kasztanowej czuprynie. Miała kolor jej włosów. Kolor włosów Aly.
– A jeśli nigdy nic tam nawet nie piśnie? Co nam to powie o świecie?
Podniósł rękę. Alyssa często powtarzała, że kiedy się koncentruje, słychać, jak coś mu tam w środku terkocze. Zmrużył oczy i zapatrzył się w ciemny wąwóz drzew nad naszymi głowami. Drugą ręką zaczął pocierać dołek w brodzie; uciekał w to przyzwyczajenie za każdym razem, gdy natężał umysł. Pocierał z taką energią, że musiałem go powstrzymać.
– Robbie, hej! Ląduj.
Wysunął dłoń przed siebie, żeby mnie uspokoić. Nic mu nie było. Po prostu chciał biec za tym pytaniem jeszcze przez chwilę w ciemność, dopóki była możliwa.

Jeśli nigdy nic nie usłyszymy? Tak całkiem nigdy-nigdy?
Skinąłem głową mojemu naukowcowi na zachętę: spokojnie, bez pośpiechu. Na dziś dość już patrzenia w gwiazdy. Mieliśmy wieczór bez jednej chmury, choć byliśmy w miejscu, które słynęło z opadów. Druga pełnia tamtej jesieni wisiała na horyzoncie tłusta i czerwona. W kręgu drzew, zarysowana tak ostro, że wydawała się w zasięgu ręki, rozlewała się Droga Mleczna: bezkresne złoże okruchowe na ciemnym dnie strumienia. Gdy człowiek stał spokojnie, dostrzegał niemal obroty sfer.
Nic rozstrzygającego. Właśnie tak.
Roześmiałem się. Kiedy był w dobrej formie, rozśmieszał mnie raz dziennie albo częściej. Co za buntowniczość. Co za radykalny sceptycyzm! Tyle miał ze mnie. Tyle miał z niej.
– Nie – przyznałem. – Nic rozstrzygającego.
Lecz gdybyśmy usłyszeli choć piśnięcie! O, to byłoby bardzo wymowne!
– To prawda.
Któregoś wieczoru będzie jeszcze czas to rozwinąć. A teraz pora spać. Przytknął oko do okularu teleskopu, by po raz ostatni spojrzeć na lśniący rdzeń Galaktyki Andromedy.

Tato, czy możemy dziś spać na zewnątrz?
Zwolniłem go na tydzień ze szkoły i przywiozłem do lasu. Znów dały o sobie znać problemy z rówieśnikami. Potrzebowaliśmy przerwy. Nie mogłem go przecież ciągnąć w zachodnie Appalachy tylko po to, by odmówić mu spania pod gołym niebem.
Weszliśmy do domku przebrać się na tę przygodę. Cały parter tworzył jedną przestrzeń wyłożoną boazerią pachnącą sosną i bekonem. W kuchni śmierdziało tynkiem i mokrą ścierką – zapachy lasu deszczowego strefy umiarkowanej. Na drzwiczkach szafek poprzyczepiano karteczki: „Filtry do kawy nad lodówką”. „Proszę korzystać z innych naczyń!”. Na zniszczonym dębowym stole leżał rozłożony skoroszyt z instrukcjami: zawiłości hydrauliki, umiejscowienie skrzynki z bezpiecznikami, numery alarmowe. W tym domu każdy włącznik światła opatrzono etykietą: góra, schody, korytarz, kuchnia.
Sięgające sufitu okna wychodziły na to, co ujawni jutrzejszy poranek – ciągnące się aż po horyzont kolejne plany łańcuchów górskich. Po obu stronach obłożonego łupkiem kominka zmechacone rustykalne sofy przyozdobiono korowodami łosi, niedźwiedzi i kanu. Chwyciliśmy poduszki, wynieśliśmy je na zewnątrz i rozłożyliśmy na tarasie.
Możemy zabrać jakieś przekąski?
– Kiepski pomysł, kolego. Ursus americanus. Dwa na milę kwadratową, wywęszyłyby orzeszki ziemne, choćbyś je położył nad Atlantykiem.
Niemożliwe! Uniósł palec. Ale to mi o czymś przypomina! Wbiegł do środka i wrócił z niedużą książką w miękkiej okładce: Ssaki gór Smokies.
– Poważnie, Robbie? Tu jest ciemno, choć oko wykol.
Przyniósł latarkę ratunkową, taką na korbkę. Zafascynowała go, gdy przyjechaliśmy tu tamtego ranka; od razu zażądał wyjaśnień, jakim cudem działa. Nigdy mu się nie nudziło produkowanie własnych elektronów.
Umościliśmy się w tym zaimprowizowanym obozie. Robin wydawał się szczęśliwy, a przecież taki był w końcu cel tej wycieczki. Wyciągnęliśmy się na posłaniach ułożonych na deskach niszczejącego tarasu, zmówiliśmy na głos świecką modlitwę jego matki i zasnęliśmy pod czterystoma miliardami gwiazd naszej galaktyki.

Nigdy nie wierzyłem w diagnozy…
Nigdy nie wierzyłem w diagnozy stawiane mojemu synowi przez lekarzy. Jeśli jakieś schorzenie w ciągu trzech dekad dostaje trzy różne nazwy, wymaga stworzenia dwóch podkategorii obejmujących sprzeczne objawy, do tego w ciągu jednego pokolenia przechodzi od nieistnienia do najczęściej diagnozowanego w tym kraju zaburzenia okresu dziecięcego, a dwóch różnych lekarzy chce je leczyć trzema różnymi lekami, to coś jest nie tak.
Mój Robin nie zawsze dobrze spał. Kilka razy w roku się moczył i później przytłaczał go wstyd. Niepokoiły go głośne dźwięki. Lubił ściszać telewizję tak bardzo, że przestawałem cokolwiek słyszeć. Nie cierpiał, gdy szmaciana małpka znikała z półeczki nad pralką. Całe kieszonkowe przeznaczał na karty kolekcjonerskie, lecz nie bawił się nimi, trzymał je w porządku numerycznym, w plastikowych koszulkach, w specjalnym klaserze.
Wyczuwał bąka puszczonego na drugim końcu zatłoczonej sali kinowej. Godzinami siedział nad Minerałami Nevady albo Królami i królowymi Anglii: wszystkim, co uporządkowano w tabelach. Rysował umiejętnie i nieustannie, dopracowując najdrobniejsze szczegóły, które mnie kompletnie umykały. Przez rok skomplikowane budynki i maszyny, potem rośliny i zwierzęta.
Jego wypowiedzi były nieodgadnioną zagadką dla wszystkich poza mną. Cytował całe sceny z raz obejrzanych filmów. Nieustannie przepowiadał sobie wspomnienia, a każde przywołanie ich ze wszystkimi detalami potęgowało jego radość. Gdy skończył książkę, która mu się spodobała, natychmiast zaczynał czytać ją jeszcze raz, od początku. Robił z igły widły, wybuchał bez powodu. I z równą łatwością wpadał w zachwyt.
Kiedy nie mógł zasnąć i przychodził do mojego łóżka, układał się po stronie jak najbardziej oddalonej od niezmierzonych koszmarów czających się za oknem. (Jego matka też zawsze chciała spać po tej bezpiecznej stronie). Śnił na jawie, miał kłopoty z dotrzymywaniem terminów i, owszem, odmawiał skupiania się na rzeczach, które go nie ciekawiły. Ale nie wiercił się, nie miotał, nie gadał jak opętany i potrafił godzinami ślęczeć nad tym, co naprawdę uwielbiał. Może mi ktoś powie, jaki deficyt pasuje do tego opisu? Jakie zaburzenie go objaśnia?
Przypuszczeń było całe mnóstwo, w tym zespoły objawów łączone z toksynami rozpryskiwanymi co roku w milionach ton na polach uprawnych. Drugi pediatra Robina z upodobaniem umieszczał go w „spektrum”. Chciałem mu powiedzieć, że wszyscy żyjący na tej szczęśliwej planecie znajdują się w spektrum, bo na tym to właśnie polega. Chciałem mu powiedzieć, że samo życie jest zaburzeniem ze spektrum i każdy z nas wibruje jakąś unikalną częstotliwością w ciągłości tęczy. A potem nabrałem ochoty, żeby go zdzielić. Podejrzewam, że i to ma jakąś nazwę.
Tylko czemu w klasyfikacji zaburzeń psychicznych nie ma nazwy na kompulsję diagnozowania innych ludzi?
Kiedy szkoła na dwa dni zawiesiła Robina w prawach ucznia i przydzieliła do sprawy własnych lekarzy, poczułem się jak ostatni obrońca dawnego porządku. Co tu było do wyjaśniania? Od syntetycznych ubrań Robin dostawał paskudnej egzemy. Koledzy z klasy prześladowali go za to, że nie pojmował ich złośliwych dowcipów. Gdy miał siedem lat, jego matka zginęła w wypadku. Kilka miesięcy później jego ukochany pies zdechł z poczucia zagubienia. Jakich jeszcze powodów potrzebował lekarz, by wyjaśnić niepokojące zachowania mojego syna?
Obserwując, jak medycyna go zawodzi, wymyśliłem zwariowaną teorię: życie jest czymś, co musimy przestać poprawiać. Mój syn jest kieszonkowym wszechświatem, którego nie mam szans pojąć. Każdy z nas jest eksperymentem i nawet nie wiemy, czego ten eksperyment ma dowieść.
Moja żona umiałaby rozmawiać z lekarzami. Nikt nie jest idealny, lubiła powtarzać. Ale, rany boskie, wszyscy jesteśmy tak pięknie ułomni.

Był chłopcem…
Był chłopcem, więc naturalnie chciał zobaczyć Vegas dla Biedaków: trzy miasta ściśnięte razem i dwieście lokali, w których można było zamówić naleśniki. Jak można tego nie kochać?
Przejechaliśmy z naszego wynajętego domku ponad dwadzieścia krętych kilometrów brzegiem oszałamiającej rzeki, co zajęło nam prawie godzinę. Robin obserwował wodę, przyglądając się z tylnego siedzenia progom i wodospadom. Bingo z dziką przyrodą, jego nowa ulubiona gra.
Wysoki ptak!
– Jaki?
Kartkował swój przewodnik tak długo, aż zacząłem się obawiać, czy nie dostanie choroby lokomocyjnej.
Czapla? Odwrócił się z powrotem ku rzece. Jeszcze kilkanaście zakrętów i znów krzyknął: Lis, lis! Widziałem go, tato!
– Rudy czy wirginijski?
Wirginijski. O rany!
– Lis wirginijski wspina się na hebanowce, żeby zjadać ich owoce.
Niemożliwe.
Sprawdził jeszcze raz w swoich Ssakach gór Smokies. Książka potwierdziła moje informacje. Jęknął i przywalił mi w ramię.
A w ogóle skąd ty to wszystko wiesz?
Wyprzedzałem go o krok dzięki temu, że przeglądałem jego książki, zanim się obudził.
– Jestem biologiem, nie?
Osło…astrobiologiem.
Szerokim uśmiechem sprawdził, czy przekroczył straszliwą granicę. Rozdziawiłem usta, równie oniemiały, co rozbawiony. Miał problem z powściąganiem gniewu, ale prawie nigdy nie bywał podły. Prawdę mówiąc, odrobina podłości mogłaby go chronić.
– No, no, chłopcze. Jeszcze trochę, a dostałbyś szlaban na pozostałą część swojego ósmego roku życia na Ziemi.
Szeroki uśmiech się umocnił i Robin wrócił do obserwowania rzeki. Kilometr dalej położył dłoń na moim ramieniu.
Żartowałem, tato.
Nie odrywając wzroku od drogi, odparłem:
– Ja też.
Stanęliśmy w kolejce do Gabinetu Osobliwości Ripleya. To miejsce wytrąciło go z równowagi. Jego rówieśnicy biegali dookoła, łącząc się doraźnie w bandy chaosu. Wrzeszczeli tak, że aż się krzywił. Trzydzieści minut spektaklu grozy i błagał mnie, żebyśmy wyszli. Lepiej mu poszło w akwarium, chociaż płaszczka, którą chciał narysować, nie raczyła spokojnie pozować do portretu.
Po lunchu złożonym z frytek i krążków smażonej cebuli wjechaliśmy windą na platformę widokową. Robbie o mało nie zarzygał szklanej podłogi. Ze zbielałymi knykciami, przez zaciśnięte zęby obwieścił, że jest fantastycznie. Po powrocie do samochodu wyglądał tak, jakby mu ulżyło, że Gatlinburg mamy już za sobą.
W drodze powrotnej popadł w zamyślenie.
To nie byłoby ulubione miejsce mamy na Ziemi.
– Nie. Chyba nawet nie zmieściłoby się w pierwszej trójce.
Roześmiał się. Czasem udawało mi się go rozśmieszyć, o ile wybrałem odpowiedni moment.
Ten wieczór był zbyt pochmurny, by wpatrywać się w gwiazdy, ale znów spaliśmy pod gołym niebem na rustykalnych poduchach, po których paradowały łosie i niedźwiedzie. Dwie minuty po tym, jak zgasił latarkę, wyszeptałem:
– Jutro są twoje urodziny.
Ale już spał. Cichutko wyrecytowałem modlitwę jego matki za nas obu, żeby uspokoić go, gdyby zbudził się przerażony, że zapomniał.

Obudził mnie w środku nocy…
Obudził mnie w środku nocy.
Mówiłeś, że ile tam jest gwiazd?
Nie potrafiłem się rozzłościć. Nawet gwałtownie wyrwany ze snu, ucieszyłem się, że wpatruje się w gwiazdy.
– Przemnóż każde ziarenko piasku na Ziemi przez liczbę drzew. Sto kwadryliardów.
Kazałem mu powiedzieć dwadzieścia dziewięć razy „zero”. Po piętnastu jego śmiech przeszedł w jęk.
– Gdybyś był starożytnym astronomem posługującym się cyframi rzymskimi, nie mógłbyś tej liczby zapisać, choćbyś poświęcił na to całe życie.
Ile z tych gwiazd ma swoje planety?
Ta liczba szybko się zmieniała.
– Większość ma prawdopodobnie co najmniej jedną. Wiele ma kilka. W samej Drodze Mlecznej może istnieć dziewięć miliardów planet ziemiopodobnych krążących wokół gwiazd po tych orbitach, które nadają się do zamieszkania. Dodaj dziesiątki innych galaktyk w Grupie Lokalnej…
Więc, tato…?
Był chłopcem doskonale obznajomionym ze stratą. Oczywiście, że wielkie milczenie kosmosu go raniło. Skandaliczne rozmiary pustki kazały mu zadać to samo pytanie, które Enrico Fermi zadał podczas słynnego lunchu w Los Alamos trzy czwarte wieku wcześniej. Jeśli wszechświat jest większy i starszy niż cokolwiek, co potrafimy sobie wyobrazić, mamy oczywisty problem.
Tato, skoro jest tyle miejsc do zamieszkania, to jakim cudem tam nikogo nie ma?

 
Wesprzyj nas