Florencja nie jest miastem jak każde inne. Od wieków rzesze uczonych próbują uchwycić przyczyny jej wyjątkowości.


To zainteresowanie wynika również z faktu, że trzynasto- i czternastowieczna Florencja jest znakomitym miejscem do obserwacji procesów rządzących historią nie tylko Włoch, ale także całej Europy.

Książka „Jak kwitnące drzewo. Florencja średniowieczna i renesansowa” nie jest podręcznikiem, choć autorzy otwierają jak najwięcej okien z widokiem na rozmaite aspekty życia dawnej Florencji, pokazują obrazy i przedstawiają punkty widzenia, które pozwolą wejść do tego twórczego, żyznego świata.

Reszta opowieści toczy się na ulicach i placach Florencji, którą czytelnik, być może z tą książką w ręku, będzie miał przyjemność odwiedzić.

Książka jest pracą zbiorową, na którą składa się 13 rozdziałów napisanych przez czworo autorów.

„Jak kwitnące drzewo. Florencja średniowieczna i renesansowa” jest napisana metodą „obrazkową” – to systemem „okien”, przez które oglądamy wybrane krajobrazy z historii Florencji. Autorzy bardzo się starali, by swoje teksty pozbawić hermetyczności i uczynić atrakcyjnymi dla amatorów historii.

***

To naprawdę poruszające i fascynujące, jak dokładnie możemy zajrzeć do życia tak odległego w czasie. Dzięki bogactwu źródłowemu możemy zajrzeć do talerza, łóżka, kasy, skrzynki z pieniędzmi, szafy czy skrzyni z ubraniami, a także do notatek intymnych florentyńczyków. Zaglądamy także do duszy i umysłów ówczesnych ludzi. Dowiadujemy się, że jak szerokie horyzonty mieli w XI wieku obywatele Florencji. Dzięki temu możemy także zweryfikować potoczne pojęcie o ludziach średniowiecza jako ludziach wieków ciemnych. Z kolei emocje, jakie tymi ludźmi targały, są naprawdę podobne do tych współczesnych – powiedział prof. Henryk Litwin w rozmowie z Anną Kruszyńską

Enrico Faini, Lorenzo Tanzini, Sergio Tognetti, Silvia Diacciati
Jak kwitnące drzewo
Florencja średniowieczna i renesansowa
Przekład: Hanna Podgórska
Seria „Rodowody Cywilizacji”
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 27 marca 2023
 
 

JAK KWITNĄCE DRZEWO

Florencja nie jest miastem jak każde inne. Od wieków rzesze uczonych opowiadają jej dzieje, próbując uchwycić przyczyny wyjątkowości zrodzonej ze spotkania geniuszu artystycznego z ambicjami osobistymi, rodzinnymi i politycznymi. To zainteresowanie wynika również z faktu, że trzynasto- i czternastowieczna Florencja jest znakomitym miejscem do obserwacji procesów rządzących historią nie tylko Włoch, ale także całej Europy.
Dzieje Florencji są zaskakujące i często zagmatwane, składają się na nie zaciekłe walki między stronnictwami, nienawiść i zemsta, ale także umiejętność znajdowania wciąż nowych rozwiązań politycznych. To przygody bankierów, fabrykantów i kupców, ostentacyjne bogactwo, ale i solidarność z biednymi, chorymi i osieroconymi. Są to wreszcie dzieje ludzi pozbawionych skrupułów, nierzadko bluźnierców, ale i ludzi niezachwianej, żarliwej wiary. Florencja w tamtych wiekach kipiała życiem, a jej ówcześni mieszkańcy wciąż mają wiele do przekazania tym, którzy pragną zrozumieć świat, również ten dzisiejszy. Właśnie dlatego chcieliśmy opowiedzieć o średniowiecznej i renesansowej Florencji.
Ta książka nie jest nowym wkładem do badań nad dziejami miasta ani podręcznikiem systematycznie opisującym wydarzenia dawnych wieków. W jej rozdziałach chcieliśmy otworzyć jak najwięcej okien z widokiem na rozmaite aspekty życia dawnej Florencji, pokazać obrazy i przedstawić punkty widzenia, które pozwolą wejść do tego twórczego, żyznego świata w wiośnie jego istnienia. Te krótkie rozdziały zostawiają miejsce dla wyobraźni: reszta opowieści toczy się za oknem, na ulicach i placach Florencji, którą Czytelnik, być może z tą książką w ręku, będzie miał przyjemność odwiedzić.
Silvia Diacciati, Enrico Faini, Lorenzo Tanzini, Sergio Tognetti

I. DRZEWO WYPUSZCZA PĄKI

„Florencja jest jak kwitnące drzewo, którego pień i konary wyrastają z Piazza dei Signori” – śpiewa Rinuccio w jednoaktowej operze Giacoma Puciniego Gianni Schicchi. Jej premiera miała miejsce w nowojorskiej Metropolitan Opera w grudniu 1918 roku. Właśnie skończyła się wojna światowa: Włochy i Stany Zjednoczone zwyciężyły w niej razem. Muzyczne arcydzieło, lekkie i zabawne, zdawało się być manifestem nowej epoki. Dalsze słowa arii brzmią: „Florencja wypuszcza pąki i pną się ku gwiazdom masywne pałace i smukłe wieże!”. Kto wie, czy Amerykanie myśleli wtedy o wieży Palazzo Vecchio, czy o własnych drapaczach chmur. Być może właśnie w tej dwuznaczności tkwi sekret mitu Florencji, pierwowzoru wszelkiej liberalnej władzy, wszystkich nagłych i sensacyjnych fortun: „Dość małostkowej nienawiści i złośliwości! Niech żyją nowi ludzie i Gianni Scicchi!”.
Historia, którą opowiemy na tych stronicach, dotyczy władzy i tego, jak się zmieniała od roku 1000 do czasów Dantego (1265–1321). Zaczęliśmy od końca, od Palagio dei Signori, obecnego Palazzo Vecchio, wzniesionego w rekordowo krótkim czasie w latach 1299–1302; jego wieża to „kwitnące drzewo” Rinuccia, metafora całego miasta. Zaczęliśmy od pałacu, bo jest on – prawie zawsze – symbolem władzy, siedzibą tych, którzy rządzą, czy to będzie jeden człowiek, czy wielu signori (panów) jak we Florencji czasów Dantego. A gdybyśmy tak odkryli, że przez ponad sto lat władza we Florencji nie miała siedziby? Musimy sobie wyobrazić świat bardzo odmienny od naszego, bez punktów odniesienia, do których jesteśmy przyzwyczajeni: bez sztywnych reguł konstytucyjnych akceptowanych przez wszystkich, bez odziedziczonych instytucji politycznych ukształtowanych w pełni przed naszymi narodzinami, bez odwiecznych przywódców, których wizerunek wcale (lub prawie) nie doznaje uszczerbku przez dziesięciolecia. Przed wyruszeniem w tę osobliwą podróż prosimy Czytelnika o uzbrojenie się w sporą dawkę wyobraźni.

Kiedy władza mieszkała na placu San Giovanni

Zaczynamy od rzeczy łatwych. Około roku 1000 władza wyglądała zupełnie inaczej niż w roku 1300, ale przynajmniej miała siedzibę. Był nią wówczas pałac biskupi, istniejący w okolicy Baptysterium, być może niedaleko dzisiejszego pałacu biskupiego. Więcej niż nieliczne dokumenty zachowane z tamtej epoki mówi nam o tym legenda, która krążyła we Florencji na początku XI wieku. Pewnego wieczoru Ugo, margrabia prowincji Tuscia, rządzący w latach 970–1001, wierny poddany cesarza Ottona III, zaprosił na wieczerzę biskupa Florencji imieniem Podo. Prawdopodobnie byli wówczas w dobrych stosunkach mimo odwiecznego konfliktu interesów. Ugo zajmował budynek klasztorny św. Andrzeja (badiola Sant’Andrea) w dawnym sercu Florencji na zasadzie, którą dziś nazwalibyśmy „uprzywilejowanym najmem”. Oczywiście badiola należała do biskupa, pragnącego wszelkimi dostępnymi środkami oddziaływać na miejscowe życie religijne. Nie było jednak innego sposobu na pozbycie się możnego lokatora, jak tylko przy użyciu potężnej broni – perswazji. Podo schlebiał dobrotliwemu Ugonowi, porównując go do króla Dariusza, równie mężnego wobec wrogów, jak pokornego przed Bogiem. W zamian uzyskał zgodę na wyprowadzkę.
Ugo zaprosił Poda, ale nie wiemy, gdzie wówczas rezydował. Wkrótce potem, w 1001 roku, zmarł w Pistoi. Jego ciało zostało przewiezione do Florencji, co było śmiałym przedsięwzięciem, i do dziś spoczywa w Badii. Przez kilkadziesiąt lat żadna władza świecka nie nawiedzała regularnie Florencji; z dwóch możnych, którzy omawiali przy stole urbanistyczną przyszłość miasta, pozostał tylko jeden: biskup. Nic dziwnego, że to z jego inicjatywy kilka lat po pamiętnej wieczerzy rozpoczęto szeroko zakrojone prace budowlane.
Podo niebawem odszedł z tego świata i po krótkich rządach biskupa Gwidona katedrę objął sprawny i ambitny Hildebrand (1008–1024). To on postanowił wznieść na wzgórzu San Miniato imponującą bazylikę z przylegającym do niej potężnym klasztorem. Nie wiadomo, jak dalece zaawansowane były prace, gdy Hildebrand zmarł, jednak uczeni zgodnie widzą w nim inicjatora gruntownej przebudowy miasta i pomysłodawcę wyznaczenia Mercato Nuovo (Nowego Rynku), funkcjonującego pod finansową kontrolą episkopatu. Można go nazwać dobrym pasterzem florentyńskiego stada, oczywiście według wczesnośredniowiecznych standardów. Wkrótce po jego śmierci standardy te uległy znacznym zmianom, co sprawiło, że Hildebrand popadł w niemal całkowite zapomnienie. Anegdota, którą zamierzamy opowiedzieć, wyjaśnia dwie kwestie: jaki był charakter władzy biskupa i dlaczego on sam wydaje się być tak obcy dzisiejszej wrażliwości. Rzecz została spisana sto lat po śmierci Hildebranda, ale kontekst jest bez wątpienia wiarygodny. W Żywocie św. Jana Gwalberta, założyciela zakonu wallombrozjanów we wczesnych latach trzydziestych XI wieku, wspomniany został niejaki Guarino, mnich o wielkiej sile ducha i nieskazitelnej czystości serca, żyjący w klasztorze San Salvatore a Settimo przed przybyciem Jana Gwalberta. Guarino chciał przedyskutować z biskupem Hildebrandem kwestie dotyczące klasztoru, udał się więc na audiencję do Florencji. Tam stanął przed dostojnikiem i jego świtą. Możemy sobie wyobrazić, że dwór zebrał się w wielkiej sali pałacu biskupiego, gdzie panowała „rodzinna atmosfera”. Gdy bowiem Guarino przedstawił swoją sprawę, odpowiedział mu nie sam biskup, ale jego partnerka Alberga, z którą Hildebrand miał kilkoro dzieci. Niewiasta zwróciła się do niego uprzejmie i przykładnie: „Pozwól, że biskup zasięgnie rady wiernych, nim wyrazi opinię”. Ta odpowiedź rozgniewała mnicha głównie dlatego, że przemówiła kobieta, ale być może także z powodu zwłoki w rozstrzygnięciu sprawy.
W czasach, gdy miało miejsce opisane wydarzenie, nikogo nie gorszył biskup z żoną i dziećmi zasięgający opinii „wiernych” przed zajęciem stanowiska. Ci „wierni” to w rzeczywistości najpotężniejsi wasale, bez poparcia których nie mogła się obejść żadna średniowieczna władza. „Dwór” i „rada wiernych” to słowa, które w ówczesnym języku politycznym wyrażały ideę kolektywnego podejmowania decyzji. Konsensusu nie można było zignorować, chociaż dominowała zasada zależności hierarchicznej: biskup miał swoich wasali, ale sam był wasalem cesarza i to jemu zawdzięczał nominację. W tamtej epoce biskup był bardziej przywódcą politycznym niż duchowym, urzędnikiem cesarstwa, niekoniecznie świątobliwym. Nic zatem dziwnego, że Hildebrand nazywał cesarza „swoim panem”.

Z pałacu do portyku

Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy wrażliwość Guarina stała się udziałem większości Florentyńczyków. Nastąpiło to wkrótce po śmierci Hildebranda. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XI wieku obywateli kłuli już w oczy zarówno żonaci księża, jak i biskupi okazujący zbytnią uległość wobec cesarzy. Zmianę tę spowodowały dwa czynniki: z jednej strony silne oddziaływanie nowych zakonów (jak kameduli czy wallombrozjanie), szerzących swój styl życia także wśród kleru świeckiego, który miał bliski kontakt z wiernymi, z drugiej – nietolerancja mieszkańców miasta wobec duchownych traktujących dobra Kościoła jak majątek rodzinny.
Władza świecka i duchowa zaczęły się rozdzielać. Rozstanie było jednak trudnym procesem, toteż nic dziwnego, że towarzyszyły mu protesty ludności, bójki, przemoc, a nawet wojna, która latami przetaczała się przez ziemie włoskie i germańskie. Ostateczny cios władzy biskupa cesarskiego zadali Florentyńczycy w roku 1068. Po miesiącach napięć między biskupem Pietrem Mezzabarbą a zwolennikami Jana Gwalberta ci ostatni w dramatyczny sposób rozliczyli hierarchę. Wydarzenie to należy do najczęściej dyskutowanych w dziejach Florencji: według źródeł wallombrozjańskich zadecydowała próba ognia, czyli sąd Boży. Mnich Pietro Igneo miał przejść przez płonący stos bez szwanku, czym udowodnił winę biskupa i zmusił go do ustąpienia. Dzisiejsi uczeni bardzo ostrożnie podchodzą do tej relacji, jest jednak faktem, że po owej próbie – lub po tym, co się tam naprawdę stało – Pietro Mezzabarba opuścił tron biskupi. Sąd Boży miał się odbyć w Settimo, co zdaje się być zemstą mnicha Guarina z zaświatów. Wydarzenie to było swoistym Rubikonem nie tylko w dziejach Kościoła lokalnego, ale także w historii władzy jako takiej: odtąd żaden biskup, może z wyjątkiem Godfryda degli Alberti (1113–1145), nie reprezentował stabilnego przywództwa politycznego. Stary świat Kościoła cesarskiego dobiegł końca, na horyzoncie nie pojawiło się jednak nic nowego. Jedyną oczywistą rzeczą było to, że kolektywne podejmowanie decyzji powinno być bardziej widoczne nie tylko w praktyce, ale również w sferze języka.
Nowa, wywodząca się z Kanossy, dynastia margrabiów stanęła przed trudnym zadaniem zarządzania rozległym terytorium od Toskanii po Mantuę. Gorączkowa działalność jej przedstawicieli – najpierw Beatrice z mężem Godfrydem Brodatym z Lotaryngii, potem jej słynnej córki Matyldy z Kanossy (1045/46–1115) – polegała na ustawicznych wędrówkach z miasta do miasta i staraniach, by nie zamilkł głos sprawiedliwości. Sądownictwo bowiem podlegało suwerenowi, którego miejscowymi przedstawicielami byli margrabiowie. Florencja nie widywała ich przez długie miesiące, ale życie polityczne i działalność sądowa przez to nie zamarły, gdyż władcy z Kanossy otaczali się potężnymi wasalami i wykształconymi prawnikami. W każdym mieście mieli swoich ludzi, którzy na co dzień sprawowali władzę, a podczas krótkich odwiedzin tylko oficjalnie sankcjonowali ich dawno wprowadzone w życie decyzje. Tak więc nie władcy z Kanossy, lecz ich miejscowi stronnicy byli prawdziwymi architektami polityki miasta – wszyscy stanu świeckiego, choć niektórzy z doświadczeniem zdobytym w urzędach biskupich. Jest sprawą zrozumiałą, że tak licznie reprezentowana władza wymagała sporej przestrzeni uświęconej tradycją. Nic zatem dziwnego, że wielkie zgromadzenia, złożone ze zróżnicowanego tłumu starszyzny, uczonych i wojskowych pod przewodnictwem margrabiów, zasiadały w pałacu biskupim lub – częściej – tuż przy nim, w portyku, który musiał znajdować się gdzieś między Baptysterium a kościołem św. Reparaty. W ten sposób wysyłano sygnał: „Kroczymy drogą wytyczoną przez tradycję. Biskup się z nami zgadza i wysyła nam swoich ludzi. Zbieramy się tam, gdzie zawsze zbiera się władza: na uświęconej ziemi. Wsłuchujemy się w głos obywateli za pośrednictwem miejscowych wasali, tak jak przed nami czynił biskup”. Biskup jednak nie brał udziału w tych zgromadzeniach.
Na początku lat siedemdziesiątych XI wieku wydawało się, że sprawy nadal będą się toczyły w tym kierunku: papież i cesarz żyli w zgodzie. Matylda, kobieta w kwiecie wieku, wyznaczona na spadkobierczynię marchii Tuscia jeszcze nie objęła dziedzictwa. Wszystko zmieniło się nagle, gdy cesarz Henryk IV (1050–1106) wkrótce po osiągnięciu pełnoletności zapragnął wyznaczać biskupów, jak czynił jego ojciec do swej przedwczesnej śmierci w 1056 roku. Sprzeciwił się temu papież – energiczny i bezkompromisowy Grzegorz VII (1013/24–1085). Dało to początek prawdziwej wojnie, znanej jako walka o inwestyturę. Matylda opowiedziała się po stronie papieża, za co w 1081 roku Henryk odebrał jej lenna. Wskutek tego miasta, rzecz jasna, nie pogrążyły się w anarchii – jak już była mowa, wizyty władców służyły głównie sankcjonowaniu podjętych wcześniej decyzji – ale musiały obywać się bez tradycji, co dla ludzi średniowiecza było znacznie trudniejsze niż dla nas. Lokalni prawnicy i notable nadal się zbierali, by rozwiązywać ważne kwestie, ale nie mogli sformalizować swoich działań, powołując się na autorytet Matyldy. Florentyńczycy, także zbuntowani wobec cesarza, nawet nie wspominali jego imienia. Nikt im jednak nie zabronił gromadzić się tam, gdzie zawsze: między Baptysterium św. Jana, pałacem biskupim a kościołem św. Reparaty. W ten sposób podkreślali ciągłość władzy, ale też wykazywali się dalekowzrocznością, bo zawierzali czemuś ważniejszemu niż margrabiowie, być może nawet czemuś ważniejszemu niż sam cesarz: prawu interpretowanemu przez ekspertów, którzy uzyskali kwalifikacje w oficjalnie uznanych szkołach. Oznacza to, że kwestię legalności decyzji przesunęli z poziomu politycznego na techniczny, jakby mówili: „Jeśli ty, cesarzu, nie zgadzasz się z nami, nie wystarczy stwierdzenie, że jesteś od nas ważniejszy, musisz dowieść swych racji, rozumując w kategoriach prawnych, tak jak my czynimy z prawnikami wywodzącymi się z twoich własnych szkół”. Gdy w 1115 roku Matylda zmarła – bez spadkobierców, ale pogodzona z cesarzem – świat władzy znów się zmienił: miasta, a wraz z nimi Florencja, nauczyły się autonomii. W pierwszych dekadach XII wieku wspólnoty miejskie, niczym nastolatki zachłyśnięte uzyskaną samodzielnością, rzuciły się w wir brawurowych przedsięwzięć i zaczęły się angażować w politykę już nie tylko w obrębie własnych murów, ale również daleko poza nimi. Obywatele, także mieszkańcy Florencji, jeszcze nie wiedzieli, kim są, jeszcze nie pojmowali, że stanowią „wspólnotę”, ale świetnie rozumieli, że skończył się system poprzednich stuleci, gdy decyzje zapadały ponad ich głowami.

 
Wesprzyj nas