Poruszająca powieść historyczna wybitnego irlandzkiego prozaika w nowym, znakomitym przekładzie Katarzyny Makaruk.


“Po stronie Kanaanu” to opowieść Lilly Bere, osiemdziesięciopięcioletniej irlandzkiej emigrantki, rozpoczynająca się żałobą po wnuku, Billu.

Lilly, córka dublińskiego policjanta, powraca do przeszłości i dramatycznych wydarzeń, wskutek których została zmuszona do ucieczki z Irlandii pod koniec I wojny światowej.

Epicka i zarazem intymna historia jej życia ma swój dalszy ciąg w Stanach Zjednoczonych, gdzie – z dala od rodziny – po raz pierwszy zasmakowała słodyczy miłości i goryczy zdrady.

W powieści “Po stronie Kanaanu” Sebastian Barry pochyla się nad takimi zagadnieniami, jak pamięć, wojna, więzi rodzinne, miłość i strata.

W 2011 roku książka została nominowana do Bookera, a rok później wyróżniono ją Nagrodą im. Waltera Scotta dla najlepszej powieści historycznej.

Sebastian Barry (ur. 1955 r.) – wybitny irlandzki prozaik, dramatopisarz i poeta. Ukończył Trinity College w Dublinie. Zadebiutował w 1982 roku powieścią Macker’s Garden. Ma w swoim dorobku piętnaście sztuk teatralnych, trzy tomy poezji i jedenaście powieści. Był czterokrotnie nominowany do Bookera (dwukrotnie jego powieści znalazły się na krótkiej liście kandydatek do nagrody), dwukrotnie wyróżniano go prestiżową Costa Book Award (za Tajny dziennik i Dni bez końca).

Sebastian Barry
Po stronie Kanaanu
Przekład: Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 15 lutego 2024
 
 


Dziś po stronie Kanaanu, Egipt został hen za nami
Bo za Jordan ruszyliśmy, szczęście mając przed oczami

amerykański hymn kościelny

CZĘŚĆ I

PIERWSZY DZIEŃ BEZ BILLA

Billa nie ma.
Jaki odgłos wydaje pękające osiemdziesięciodziewięcioletnie serce? Przypuszczalnie niewiele głośniejszy od ciszy, na pewno słaby, ledwie słyszalny.
Kiedy miałam cztery lata, za sprawą osobliwej instancji weszłam w posiadanie porcelanowej lalki. Siostra matki, która mieszkała w Wicklow, zachowała ją z czasów ich wspólnego dzieciństwa i dała mi jako swego rodzaju pamiątkę. Dla czterolatki taka lalka może być cenna z innych powodów, również ze względu na swe piękno. Wciąż widzę jej namalowaną twarz, spokojną, orientalną, i błękitną jedwabną sukienkę. Ku memu zdumieniu ojca zmartwił ten podarunek. Zaniepokoił w sposób, którego nie potrafiłam pojąć, brakowało mi po temu narzędzi. Powiedział, że dla małej dziewczynki to za dużo, mimo że kochał tę małą dziewczynkę miłością bałwochwalczą.
Pewnej niedzieli, jakiś rok po tym, jak dostałam lalkę, uparłam się, żeby zabrać ją do kościoła, i to mimo długich, szczegółowych protestów ojca, który był religijny w tym sensie, że miał nadzieję na życie po śmierci. Postawił na to całe serce. W tej jego rachubie lalka była czymś, co nie pasuje ludziom, którzy tam chodzą.
Gdy jednak, trwając w uporze, zabrałam ją do prokatedry przy Marlborough Street, zrządzeniem losu, być może z powodu atmosfery wielkiej powagi, zaczęła mi się wyślizgiwać z rąk. Do dziś nie mam pewności – w każdym razie całkowitej – czy wiedziona jakimś dziwnym impulsem nie wypuściłam jej naumyślnie. Ale jeśli tak, natychmiast tego pożałowałam. Podłoga katedry była twarda, pokrywały ją kamienne płyty. Piękna sukienka nie mogła uratować lalki, jej idealna twarz uderzyła w posadzkę i roztrzaskała się gorzej niż jajko. W tej samej chwili moje serce rozpadło się na kawałki – dźwięk towarzyszący zniszczeniu lalki stał się w mojej pamięci odgłosem pękającego serca. I chociaż było to tylko dziecięce urojenie, teraz zastanawiam się, czy takiego odgłosu nie mogłoby wydawać osiemdziesięciodziewięcioletnie rozdzierane żalem serce. Słabego, ledwie słyszalnego.
Za to uczucie jest niczym krajobraz ginący w całkowitej ciemności pod wielką wodą, gdy wszystko, dom i zagrodę, zwierzę i człowieka, ogarniają groza i przerażenie. Tak jakby ktoś, jakaś potężna instancja, niebieskie CIA, dobrze znał ten maleńki mechanizm, którym mienię siebie, wiedział, jak i z czego jest zrobiony, miał instrukcję czy podręcznik pozwalający go rozmontować, i trybik po trybiku, przewód po przewodzie rozbierał mnie na części, ani myśląc złożyć z powrotem, obojętny na to, że wszystkie części giną porzucone. Żałoba jest czymś tak potwornym, że w niczym nie znajduję pociechy. Mam w czaszce zamiast mózgu stopione ciało niebieskie – płonę w bólu i przerażeniu.
Boże, przebacz mi. Boże, dopomóż. Muszę się uspokoić. Muszę. Błagam, Panie Boże. Widzisz? Siedzę tu, przy kuchennym stole z czerwonym laminowanym blatem. Kuchnia lśni. Herbata zrobiona. Ogrzałam dzbanek, choć myśli błądziły gdzie indziej. Jedna łyżeczka dla mnie, jedna dla dzbanka. Zaczekałam, aż naciągnie, jak zawsze. Żółte światło w oknie wychodzącym na morze lite niczym stara tarcza z brązu. Szara sukienka z grubego lnu, której kupna pożałowałam już w chwili, kiedy wyłożyłam na nią pieniądze lata temu w sklepie przy Main Street, i żałuję wciąż, choć przy tej niesprzyjającej pogodzie daje ciepło. Napiję się herbaty. Napiję się herbaty.
Billa nie ma.
Legenda o mojej matce jest taka, że zmarła, wydając mnie na świat. Wyrwałam się na wolność, mówił ojciec, hałaśliwie niczym bażant z kryjówki. Wiedział, jak wygląda bażant wyrywający się z kryjówki, bo jego ojciec był rządcą w posiadłości Humewood w Wicklow. Matka zgasła o pierwszym brzasku, w chwili gdy nie potrzeba już było światła świec. Stało się to w miasteczku Dalkey, nieopodal morza.
Przez wiele lat była to dla mnie tylko opowieść. Ale kiedy sama zaszłam w ciążę, nagle stała się czymś żywym, jak gdyby należała do teraźniejszości. Wyczuwałam obecność matki, gdy w ciasnej salce porodowej w Cleveland wytężałam siły, żeby wypchnąć z siebie dziecko. Nigdy wcześniej tak naprawdę o niej nie myślałam, nie sądzę jednak, żeby w tamtej chwili istniały dwie bliższe sobie ludzkie istoty. A kiedy położono mi noworodka na piersi i dysząc jak zwierzę, poczułam, że zalewa mnie nieporównywalna z niczym fala szczęścia, zapłakałam za nią i te łzy miały dla mnie większą wagę i wartość niż królestwo.
Gdy miałam cztery lata, w szkole dla najmłodszych dzieci przy zamku pokazano mi katechizm i zadano pierwsze pytanie: „Kto stworzył świat?”, a ja w głębi serca wiedziałam, że nauczycielka, pani O’Toole, jest w błędzie, mówiąc: „Bóg”. Stała przed nami i głosem strzyżyka przeczytała pytanie, a potem odpowiedź. Może byłabym skłonna jej uwierzyć, bo w spódnicy szarej jak foka z dublińskiego zoo wyglądała imponująco, a poza tym była dla mnie miła, gdy przyszłam, i dała mi jabłko. Ale przecież świat, o czym powinna wiedzieć, stworzył mój ojciec, James Patrick Dunne, który wtedy jeszcze nie był, ale wkrótce miał zostać nadinspektorem dublińskiej policji.
Legenda o moim ojcu jest taka, że poprowadził szarżę na ludzi Larkina zebranych na Sackville Street. Gdy tamten z doczepioną brodą i wąsami przedostał się przez O’Connell Bridge do hotelu Imperial, gdzie pokonawszy marmurowe korytarze, wyszedł na balkon i zaczął przemawiać do setek zgromadzonych na ulicy robotników, co było wbrew prawu, mój ojciec wraz z pozostałymi oficerami rozkazał funkcjonariuszom wyciągnąć pałki i ruszyć naprzód.
Kiedy jako dziecko pierwszy raz usłyszałam tę opowieść, wieczorem w dniu wydarzeń, źle ją zrozumiałam, myślałam, że czyn ojca był heroiczny. W wyobraźni dodałam białego konia, na którym jechał z obnażoną szablą. Widziałam, jak rusza do prawdziwej kawaleryjskiej szarży. Jego rycerskość i odwaga zapierały dech w piersiach.
Dopiero wiele lat później dotarło do mnie, że był pieszo i że zabito trzech robotników.
Stare sprawy. Niewiele je łączy ze smutkiem dnia dzisiejszego, służą mi tylko za kompas. A teraz zaczerpnę powietrza i zacznę jak należy.
Kiedy wróciłam z pogrzebu, okazało się, że pod moją nieobecność do domu zaszedł pan Dillinger, mój przyjaciel, i zostawił w korytarzu bukiet kwiatów. Kwiaty były drogie i tkwił w nich bilecik ze słowami: „Dla drogiej przyjaciółki, Pani Bere, w chwili wielkiej straty”. Bardzo mnie to poruszyło. Jestem pewna, że gdyby pan Nolan żył, też by się tu zakradł. Ale nie byłby mile widziany. Może gdybym nie wiedziała tego, co wiem, może gdyby umarł kiedy indziej, wciąż uważałabym go za najbliższego przyjaciela. To takie dziwne, że on i mój wnuk Billy odeszli jeden po drugim. Wszystko w świecie chodzi trójkami, taka to i prawda. Trzecia śmierć będzie moja. Mam osiemdziesiąt dziewięć lat i wkrótce zakończę swój żywot. Bo jak tu żyć bez Billa?
Jednak nie mogę zrobić czegoś tak strasznego bez wyjaśnień. Tylko komu mam się wytłumaczyć? Panu Dillingerowi? Pani Wolohan? Sobie? Nie mogę odejść, zanim chociaż nie spróbuję. Zwykle nie poddaję się rozpaczy i mam nadzieję, że póki żyłam i oddychałam, nie okazywałam jej zbyt często. To zupełnie nie w moim stylu. Dlatego nie zamierzam obnosić się z nią za długo. Sięga tak głęboko, że pewnie szkodzi mi na trzustkę, ten dziwny niebieski organ, który zabił pana Nolana, nie chcę tego jednak przeciągać. Niech trwa tyle, ile rozmowa z cieniami przeszłości, z niebieskim eterem przyszłości, nie dłużej. O to się modlę i na to mam nadzieję. Potem znajdę sposób, żeby zabrać się stąd po cichu.
Nie byłam nieczuła na widoki, jakie miał mi do zaoferowania ten świat, czy to był zakątek Dublina w dzieciństwie, niedoceniony dziedziniec zamku, który zdawał mi się zakurzonym rajem, czy w późniejszych latach mgły – dziwne, długonogie stwory, które wkraczają do Hamptons jako wojska ni to najeźdźców, ni obrońców, wyruszające w bój czy powracające do domu, trudno orzec.
Modlę się i mam nadzieję, że pan Nolan zmierza długą drogą prosto do piekła, pola wokół zaczynają płonąć, światło dnia przybiera niepokojący, złachmaniony odcień, krajobraz się zmienia, staje obcy – to już nie rozległe plantacje tytoniu, sielskie, zarośnięte drzewami wzgórza z jego rodzinnych stron, bo mimo irlandzkiego nazwiska przyszedł na świat i wychował się w Tennessee i jak każdy umierający syn tej ziemi mógłby sobie wyobrażać, że po śmierci wraca do domu. A choć właściwie kochałam go za życia i przez wiele, wiele lat byliśmy przyjaciółmi, teraz słuszne i sprawiedliwe będzie tylko, gdy diabeł weźmie go za rękę i poprowadzi wśród dymiących łąk.
Diabeł, zaczynam podejrzewać wraz z wielkim smutkiem, którego mi to przysparza, ma większe poczucie sprawiedliwości niż ten drugi.
„Tylko niewierni potrafią być prawdziwie wierni i tylko przegrani naprawdę mogą wygrać” – powiedział kiedyś mój wnuk Bill z typową dla siebie błyskotliwością, zanim wyruszył na pustynną wojnę. Był już wtedy po rozwodzie, miał dziewiętnaście lat i święcie wierzył, że przegrał życie. Życie przez wielkie Ż, jak mawiał. Wojna odebrała mu resztki blasku. Wrócił z płonącej pustyni jako człowiek, który widział jedną ze sztuczek diabła. Kilka tygodni później wyszedł na miasto ze znajomkami, może trochę popili, tak jak lubił. Następnego dnia sprzątaczka znalazła go w łazience w jego dawnym liceum. Z sobie tylko wiadomego powodu zakradł się właśnie tam. Zabił się w sobotę, bo chciał – jestem tego pewna – żeby znalazł go dozorca, a nie dzieci, które napłynęłyby falą w poniedziałek. Powiesił się na krawacie, zaczepił go o wieszak na drzwiach.
Dlaczego ja żyję, skoro Billa nie ma? Dlaczego to jego zabrała Śmierć?
Nic innego na świecie nie skłoniłoby mnie do pisania. Nienawidzę pisać, nienawidzę długopisów, papieru, całego tego zawracania głowy. Myślę, że całkiem dobrze radziłam sobie bez pisaniny. Och nie, oszukuję samą siebie. Bałam się pisać, aż do ósmego roku życia ledwie potrafiłam zapisać własne imię. Zakonnice z North Great George’s Street patrzyły na to krzywym okiem. Ale fakt faktem, że książki nieraz niosły mi ratunek. Moi wierni samarytanie. Książki kucharskie, gdy, och, wieki temu uczyłam się fachu – czasami wciąż sięgam po sfatygowany egzemplarz Książki kucharskiej Białego Domu, żeby sprawdzić jakiś umykający pamięci szczegół. Każda dobra kucharka znajdzie błędy nawet w ulubionym zbiorze przepisów i nie ma takiej, która by nie zaznaczyła ich na marginesie, jak w starych księgach, może w zaginionej Bibliotece Aleksandryjskiej. Czasami czytam gazetę, od deski do deski, w niedzielę, kiedy jestem w stosownym nastroju. Połykam ją jak przybierający na sile płomień. Dosyć lubię Biblię, choć na nią rzadziej miewam ochotę. Biblia jest jak muzyka, której melodię nie zawsze daje się uchwycić. Mój wnuk Bill też ją lubił, wyćwiczył się w rozbiorze Księgi Objawienia. Mówił, że tak to wyglądało na pustyni w Kuwejcie, że płonęła, płonęła jak jezioro ognia. On, który nie został zapisany w księdze życia, zostanie wrzucony do jeziora ognia.
Lubię historyjki, które opowiadają ludzie, zasłyszane z czyichś ust – gob, jak mawiamy w Irlandii. Niefrasobliwe, dowcipne, klecone na poczekaniu. Nie te ciężkie, przygnębiające, które przynosi historia.
Mam dość historii do końca swoich dni, było jej w moim życiu po wrąbek – nie wspominając o życiu pani Wolohan, mojej pracodawczyni.
To oczywiście irlandzkie nazwisko, ale ponieważ w irlandzkim nie ma „w”, podejrzewam, że dodano je w Ameryce, wiele lat temu, w innym pokoleniu. Bo jeśli chodzi o słowa, zauważyłam jedno – tutaj nie stoją w miejscu. Tak samo jak ludzie. Tylko ptaki w Ameryce zdają się niezmienne, ptaki, których natura i kolory tak mnie zaciekawiły i stropiły, kiedy tu dotarłam. Dziś ozdobą tych brzegów są bagienniki, wodniki, wilgowrony, sieweczki i trzynaście gatunków wróblowatych śpiewających. Mieszkam tu już szmat czasu. Pierwszym miastem, do którego trafiłam, było New Haven – tysiąc tysięcy księżyców temu, jak mógłby ktoś powiedzieć. Z moim ukochanym Tadgem. Och, to była całkiem szalona historia. Ale o niej pomyślę i spróbuję napisać jutro. Marznę, chociaż jest dostatecznie ciepło, jak to na początku lata. Marznę, bo nie mogę odnaleźć swojego serca.

DRUGI DZIEŃ BEZ BILLA

Wczorajsze kwiaty nie wystarczyły panu Dillingerowi i dziś zjawił się osobiście. Bukiet wstawiłam, niezbyt pięknie, do starej kanki na mleko, ale i tak jaśniał na kuchennym stole. Pan Dillinger dotknął błękitnych płatków w roztargnieniu, jakby ledwie pamiętał, że mają z nim coś wspólnego.
To człowiek taktowny i jestem pewna, że wie, kiedy nie jest mile widziany. Rzecz w tym, że trudno się nie cieszyć na jego widok. Należy do tych raczej nielicznych mężczyzn, którzy mają królewskie oblicze, dość pobrużdżone, tak właśnie wyobrażam sobie szlachetne rysy, choć nie do końca jestem pewna, czy o to chodzi. W każdym razie jego wygląd idzie w parze z reputacją znakomitego pisarza. Pan Dillinger zalicza się do najbliższych przyjaciół pani Wolohan.
Choć dobiega siedemdziesiątki, po jego zachowaniu nie znać śladów wieku. Jest bardzo wysoki i szczupły, na krześle zaprojektowanym z myślą o mniej okazałych śmiertelnikach nie tyle siedzi, ile się o nie opiera, jakby było drabiną, którą ktoś zostawił w salonie. Natura jego umysłu sprawia, że nieustannie błądzi w chmurach, mówi o sprawach najgórniejszych, o tym, co w danej chwili go zaprząta i ma dla niego największą wagę; nie wdaje się w czcze pogaduszki, w czym przypomina panią Wolohan. Ze mną pani Wolohan nigdy nie musiała rozmawiać o błahostkach. W czasach, kiedy dla niej pracowałam, wszystko chodziło jak w zegarku. Gotowałam stale te same rzeczy, lunch w każdą środę wyglądał z grubsza tak samo i tylko z rzadka ulegałam sezonowym wpływom, gdy brakowało niektórych składników. Te lata w Cleveland to był dobry czas, odcisnęła tam na mnie swe piętno moja droga przyjaciółka Cassie Blake, ta sama, która pokazała mi pierwszą ostrygę i wiele innych cudów, dzięki czemu mogę powiedzieć, że nie taka ostatnia ze mnie kucharka. Na całe szczęście. Bo choć to, że byłam Irlandką, mogło mieć dla pani Wolohan znaczenie, kiedy mnie zatrudniała (czy raczej odziedziczyła po matce), na pewno by nie wystarczyło, żebym u niej została.
Pan Dillinger wprawdzie nie gada po próżnicy, ale gadane ma.
– Powinienem zabrać panią ze sobą, kiedy następnym razem będę się wybierał do Dakoty Północnej – powiedział jakby na zakończenie długiego ciągu myśli, tajemniczego jak jeden z tych tasiemcowych pociągów towarowych, które przemierzają Amerykę wzdłuż i wszerz. – Znalazłem wśród Siuksów wielką pociechę, kiedy sam byłem pogrążony w głębokim smutku po śmierci żony.
Oczywiście ani przez chwilę nie myślałam, że to zrobi. Ale jego filuterność niosła pewną pociechę.
Zaczął mówić o czymś innym. Jak staroświecki Irlandczyk z pokolenia mojego ojca nie chciał od razu przechodzić do rzeczy, wolał krążyć wokół tematu. Teraz opowiadał, co się stało z jego rodziną w czasach Hitlera. Ojciec był dość zamożny, mówił, i nie chciał uciekać z Niemiec z tekturową walizką – przemierzał Europę, przenosząc się z jednego pięciogwiazdkowego hotelu do drugiego, aż trafił na Gibraltar, gdzie udało mu się zarezerwować dla całej rodziny rejs pierwszą klasą do Ameryki. Ale jego żona, matka pana Dillingera, w ostatniej chwili zrezygnowała i zginęła w Dachau razem z dwiema córkami. Pan Dillinger odwiedził obóz wiele lat później, gdy zamieniono go w swego rodzaju muzeum. Nie patrzył na wszystko oczami turysty, oznajmił z piękną powagą, tylko oczami z tej samej materii, co oczy matki i sióstr. Mówił, że pamięta olbrzymią fotografię wiszącą w sali wystawowej, kobiety, która biegła, oglądając się za siebie z przerażeniem, ręce rozłożone, piersi odcięte. Podskoczyłam na krześle, jak to powiedział. Poczułam to we własnych piersiach. Straszne, straszne.
– Nie zawsze wiadomo, na co się patrzy – stwierdził pan Dillinger, wyraźnie drżąc.
A potem nie powiedział nic.
– Przepraszam – odezwał się w końcu. – Proszę mi wybaczyć.
– Ale co takiego? – spytałam. – Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało z pana matką i siostrami.
– Przyszedłem, żeby porozmawiać o Billu. – Zwiesił głowę.
– Nie trzeba – odparłam.
Bo oczywiście żadne słowa nie mogłyby przynieść pociechy, nie tak naprawdę.
Pokręcił głową, jakby niezadowolony z jakiejś swojej myśli, i z następnej też. Wciąż milczał.
Siedziałam bardzo cicho. Nie chciałam przy nim płakać z jednego powodu. Łzy lepiej smakują w samotności. Litość bywa wilkiem, nie psem. Ciekawe, czy gdyby w szpitalu zrobiono mi rentgen, aparat zobaczyłby moją żałobę? Czy byłaby jak rdza? Jak wydzielina serca?
Wreszcie pan Dillinger się poruszył, na jego twarzy pojawił się ciepły uśmiech. Powieki błękitnych oczu, tych samych, o których niedawno wspomniał, podjechały w górę.
– Pani Bere, zdaje się, że zabrałem pani już dość czasu.
Zwinnie podniósł się z krzesła, wydobywając z niego na wpół muzyczne skrzypnięcie, i spojrzał na mnie z wysoka. Może czekał na odpowiedź, ale ja miałam gardło zapchane milczeniem. Pokiwał głową, pochylił się i przelotnie poklepał mnie po ramieniu. Bez słowa wyszedł na korytarz, a stamtąd na zakurzony jasny dzień. Na światło Hamptons z perłowym połyskiem.
Taktowny człowiek.
Gdy sobie poszedł, zdjęłam z półki książkę, którą dał mi wiele lat temu. Nigdy jej nie czytałam, co zresztą przewidział w dniu, kiedy mi ją podarował. Mówił, że szedł moją uliczką, wracając z długiego spaceru nad morzem, gdzie plażę, tak jak lubił, skrywał gęsty całun mgły. Zauważył strzyżyka, który pojawiał się i znikał w wyrwie na poboczu starej drogi. Mówił, że po jednej stronie rozciągało się pole ziemniaków, po drugiej mnóstwo wydm i kanałów ze słoną wodą. A ponad maleńkim stworzonkiem przestwór nieba, z którego potężne silniki słonecznego światła przeganiały mgłę. Oto ptak – pomyślał pan Dillinger – który nic nie wie o swojej małości, żyje w epickim krajobrazie, przekonany, że sam ma rozmiary herosa. Oto ptak, pomyślał, który czyta tylko eposy. I z jakiegoś powodu, znanego tylko sobie – czy że skojarzyłam mu się ze strzyżykiem, czy że po prostu mieszkałam obok, nie wiem – tego samego popołudnia postanowił przynieść mi prezent, oprawiony w czerwoną skórę tom Homera w przekładzie Pope’a.
– Może pani przeczytać tę książkę albo nie, to nie jest częścią naszego paktu.
Chodziło mu, jak mniemam, o naszą przyjaźń.
Wygładziłam piękną skórę:

Gniew Achilla, bogini, głoś obfity w szkody,
Który ściągnął klęsk tyle na greckie narody

Światło kładło się na setkach kamieni, którymi wybrukowano plac defilad, jakby na każdym leżała lśniąca pensówka. Stałam z siostrami i bratem, kłąb niewprawnie dobranych sukienek, nieśmiała próba dorównania męskiej elegancji. Matki nie miałam całe życie, jedynie ręka i oko ojca pilnowały tej ciemnej materii. To był, jak mi się zdaje, dzień, kiedy awansowano go na nadkomisarza i rano przenieśliśmy się do nowej kwatery w Zamku Dublińskim. Mieliśmy zamieszkać w ślicznym, różowym jak kwiat kwadratowym domu – byłam bardzo mała i cały ranek pokazywałam lalkom pokoje. Nie jestem pewna, ile mogłam mieć lat. Oczyma duszy widzę swojego brata Williego, jest całkiem młody, więc to musiało być przed Wielką Wojną. Nieważne zresztą kiedy, wcześniej czy później – nic nie mogło się równać z uczuciem, które wypełniło mnie na widok ojca w nowym paradnym mundurze. Ono jedno nie budziło wątpliwości. Komendant policji, ubrany, jak orzekł ojciec, „w garnitur pierwszego sortu prosto z Londynu”, przybył z rzeczonego Londynu i oficjalnie przekazał mu nowe stanowisko. Dziś wiem, że ojciec miał dowodzić wydziałem B dublińskiej policji i że po trzydziestu latach pracy wreszcie udało mu się zajść tak wysoko, jak zawsze pragnął. Żaden wschód słońca nad górą Keadeen w Wicklow, gdzie wciąż mieszkali nasi krewni, ciotki i wujowie, nie mógł się równać z absolutnym zachwytem, którym lśniła jego gładko wygolona twarz. Ten sam wyraz widywałam co wieczór, gdy po powrocie ze szkoły wpadałam w jego ramiona, a on całował mnie, mówiąc: „Gdyby nie ten całus, kto wie, czy wróciłbym do domu”, tylko teraz był tysiąckrotnie spotęgowany. Olbrzymią postać ojca, która wzbudziłaby popłoch w każdej drużynie występującej przeciwko niemu w zawodach przeciągania liny, krępował czarny mundur ze strzałami na mankietach – mnie wydawały się wyszywane srebrem, ale mógł to być po prostu lśniący biały galon. Hełm zdobiło białe pióro powiewające w podmuchach uroczystego zamkowego wiatru. Wzrost ojca sprawiał, że komendant policji, całkiem wytworny, ale w zwykłym cywilnym garniturze, prezentował się blado i zdawał dziwnie przestraszony, jak gdyby kaprys ojcowskiej siły wystarczył, żeby go zdmuchnąć. Komendant przemawiał przez chwilę, a konstable i sierżanci, czarni jak spalone bierwiona, każdy wysoki na dwa metry, wydali z siebie pomruk osobliwej aprobaty, który w uszach ojca brzmiał równie słodko jak w moich morskie fale na Shelly Banks. Subtelny nurt przyjaźni rozbijający się o promienną i dumną pewność na twarzy ojca.
– Co za dzień, Cissie powinna to zobaczyć – powiedział, ubierając mnie kilka godzin wcześniej.
Cissie, tajemnicza Cissie, której nie poznałam, była moją matką, a on rzadko przywoływał jej imię. W taki dzień jednak wdowcowi tęskno do błyszczących entuzjazmem oczu zmarłej żony. Ojciec, który osiągnął wielką biegłość w swej rodzicielskiej roli, wzgardziwszy wszelkimi ofertami pomocy ze strony niezamężnych ciotek z Wicklow, potężną zimną dłonią wygładził szarfę na mojej sukience, okrążył mnie, przykucnął, podciągając nogawki, żeby ich nie pognieść i nie rozciągnąć – jedna z niezliczonych sytuacji w życiu, kiedy mawiał „tak być nie może” – i ze stosowną dozą staranności oraz wprawą zawiązał kokardę.
– Gotowe – oznajmił. – Żadne królewiątko nie mogłoby być lepiej wyekwipowane, żaden król bardziej rad ze swojej córy.
Chwycił mnie w ramiona, małą, odzianą w jedwab kruszynę, ścisnął tak, że aż zabrakło mi tchu, sprawiając tym wielką przyjemność, a potem przytknął ogromne wilgotne wargi do mojego policzka i ucałował z niezwykłą precyzją. Nikt nie musiał mi mówić, jakie to uczucie, kiedy słoń z dublińskiego zoo, pochłaniając czerstwe bochenki chleba, muska człowieka delikatnym końcem trąby, bo to musiało być właśnie coś takiego jak dotyk ust ojca.
– No proszę, czyż nie byłaby zachwycona, widząc małą Lilly? Oczywiście, że tak.
Choć na pozór kierował te słowa do mnie, nie oczekiwał odpowiedzi – udzielił jej sobie sam.
Staliśmy teraz na placu defilad we czwórkę, ojca zabrano, żeby mógł wysłuchać słów, które do niego kierowano, i by jego ludzie mogli opromienić go swą aprobatą. Wkrótce jednak mieliśmy wrócić do domu, gdzie moje siostry, Annie i Maud, rozpalą ogień pod nową, trudną w obsłudze kuchnią i gdzie czekało nas Bóg wie co, podwieczorek. Annie zostawiła w prasie serowarskiej miskę z surowym ciastem, które porcja po porcji wyłoży na papilotki, i ani się obejrzymy, jak na rozgrzanej płycie będą rosły bułeczki.

 
Wesprzyj nas