Zapierająca dech w piersiach opowieść o miastach, duchach, przyjaźni i społeczeństwie.


Egipt, rok 1912.

W alternatywnej wersji Kairu Ministerstwo Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych stoi na straży delikatnej równowagi pomiędzy światem zwykłych śmiertelników a potężnych bóstw.

Gdy agentka specjalna Fatma el-Szarawi zostaje przydzielona do nietypowej sprawy samobójstwa, nie ma pojęcia, gdzie ją to zaprowadzi.

Będzie się musiała zmierzyć się z krwiożerczymi ghulami, szelmowskimi mordercami, mechanicznymi aniołami i ujawnić spisek, który może zagrozić wszelkiemu istnieniu.

***

Zapierająca dech w piersiach opowieść o miastach, duchach, przyjaźni i społeczeństwie.
Daniel Jose Older

P. Djèlí Clark lub Phenderson Djèlí Clark to pseudonim artystyczny Dextera Gabriela (ur. 11 listopada 1971 r. w Nowym Jorku) – amerykańskiego pisarza fantasy pochodzenia trynidadzkiego, zdobywcy nagród Nebula i Locus.

P. Djèlí Clark
Martwy dżinn w Kairze i inne opowiadania
Przekład: Małgorzata Strzelec
Wydawnictwo MAG
Premiera: 9 listopada 2022
 
 


MAR­TWY DŻINN W KAIRZE

Fatma el-Sza­rawi, agentka spe­cjalna Egip­skiego Mini­ster­stwa Alche­mii, Uro­ków i Istot Nad­przy­ro­dzo­nych, stała i patrzyła przez gogle spek­tralne na ciało leżące bez­wład­nie na gigan­tycz­nej oto­ma­nie.
Dżinn.
Jeden z Pra­daw­nych, pra­wie dwa razy więk­szy od czło­wieka. Miał palce zakoń­czone zakrzy­wio­nymi, dłu­gimi jak noże szpo­nami. Jego skórę pokry­wały akwa­ma­ry­nowe łuski, które w jaskra­wym migo­czą­cym świe­tle gazo­wych lamp przy­bie­rały tur­ku­sowy odcień. Sie­dział nagi mię­dzy lawen­do­wymi i bor­do­wymi podusz­kami z frędz­lami, musku­larne ręce i nogi miał sze­roko roz­rzu­cone, nie pozo­sta­wia­jąc niczego wyobraźni.
– Nie powiem, impo­nu­jący widok – roz­legł się czyjś głos.
Fatma obej­rzała się na osobę, która zer­kała jej ponad ramie­niem. Dwa dłu­gie siwie­jące wąsi­ska w sta­ro­świec­kim jan­czar­skim stylu drgały ner­wowo na pulch­nej twa­rzy. Nale­żały do męż­czy­zny ubra­nego w mun­dur w kolo­rze khaki, który odro­binę za mocno opi­nał się zwłasz­cza w oko­licy brzu­cha. Męż­czy­zna ski­nął okrą­głym ogo­lo­nym pod­bród­kiem na nagi penis mar­twego dżinna: ciem­no­nie­bie­ski organ, który się­gał pra­wie do kolan.
– Widy­wa­łem doro­słe, w pełni wyro­śnięte kobry, które były mniej­sze od tego cze­goś. Trudno nie poczuć zazdro­ści, kiedy coś takiego gapi się męż­czyź­nie pro­sto w twarz.
Fatma wró­ciła do pracy, w ogóle nie zamie­rza­jąc reago­wać. Inspek­tor Aasim Sza­rif pra­co­wał w lokal­nej poli­cji i był ofi­ce­rem odpo­wie­dzial­nym za współ­pracę z mini­ster­stwem. Nie naj­gor­szy czło­wiek. Tyle że nie­okrze­sany. Kair­czycy, cho­ciaż uwa­żali się za bar­dzo nowo­cze­snych, na­dal czuli się nie­zręcz­nie, współ­pra­cu­jąc z kobietą. I wyra­żali to zakło­po­ta­nie w oso­bliwy, nie­sto­sowny spo­sób. Już sam fakt, że mini­ster­stwo wyzna­czyło na sta­no­wi­sko agenta w Kairze jakąś ciem­no­skórą Sa’idi z zaścianka, był dla nich wystar­cza­ją­cym szo­kiem. Do tego zaś, że była to bar­dzo młoda kobieta, która ubie­rała się w zachod­nim stylu, ni­gdy tak naprawdę nie przy­wy­kli.
Dzi­siaj Fatma zde­cy­do­wała się zało­żyć jasno­szary trzy­czę­ściowy gar­ni­tur, żół­to­zie­lony kra­wat i białą koszulę w czer­wone prążki. Kupiła to wszystko w angiel­skiej dziel­nicy i kazała kraw­cowi dopa­so­wać do swo­jej drob­nej figury. Nosiła do tego laseczkę – solidny kawał czar­nej stali ze srebrną gałką w kształ­cie lwiej głowy – co sama musiała przy­znać, było już lekką prze­sadą. Laska doda­wała jed­nak polotu i eks­tra­wa­gan­cji jej stro­jowi. A jej ojciec zawsze powta­rzał, że skoro ludzie mają się gapić, to niech mają na co.
– Wykrwa­wie­nie – oznaj­miła.
Zdjęła mie­dzio­wane gogle i oddała je cze­ka­ją­cemu seryj­nemu eunu­chowi. Auto­mat wziął przy­rząd w chwytne meta­lowe palce, zło­żył z mecha­niczną pre­cy­zją i scho­wał do skó­rza­nego fute­rału. Fat­mie mignęło jej wła­sne odbi­cie w pozba­wio­nej rysów mosięż­nej pły­cie zastę­pu­ją­cej obli­cze seryj­nemu eunu­chowi – ciemne owalne oczy, duży nos, rdza­wo­brą­zowa skóra, szczu­pła twarz. Można by uznać, że wygląda chło­pięco, gdyby nie pełne, wyra­zi­ste usta odzie­dzi­czone po matce. Kiedy seryjny eunuch odsu­nął się, Fatma przy­gła­dziła pal­cami szopę czar­nych, krótko przy­cię­tych loków i odwró­ciła się do poli­cjanta. Aasim wpa­try­wał się w nią, jakby mówiła do niego w farsi.
– Te znaki. – Postu­kała laską w białe pismo ota­cza­jące krę­giem oto­manę. – To czar wykrwa­wia­jący.
Widząc, że Aasim na­dal patrzy tępo, się­gnęła do pasa, żeby wyjąć dżam­bię, przy­ło­żyła czu­bek noża do uda dżinna i wbiła lekko pod łuskę. Ostrze wyszło zupeł­nie czy­ste.
– Nie ma krwi. Ani kro­pli. Wszystko z niego spusz­czono.
Inspek­tor zamru­gał. Wresz­cie zro­zu­miał.
– Ale gdzie… ta krew… się podziała?
Fatma prze­su­nęła pal­cem po suchym ostrzu. Dobre pyta­nie. Wsu­nęła nóż z powro­tem do zdo­bio­nej sre­brem pochwy przy sze­ro­kim skó­rza­nym pasie. Dostała dżam­bię w pre­zen­cie od odwie­dza­ją­cego Kair dygni­ta­rza z ple­mie­nia Azd – było to podzię­ko­wa­nie za prze­pę­dze­nie wyjąt­kowo zło­śli­wego nasnasa, który drę­czył jego klan. To było jedno z pierw­szych zadań, jakie wyzna­czono jej w mini­ster­stwie. Na wpół nie­wi­domy sta­ru­szek nazwał ją „ślicz­nym jak na chłopca i wyjąt­kowo dziel­nym mło­dzień­cem, który sam sta­wił czoło pół-dżin­nowi”. Nie spro­sto­wała jego pomyłki. I zatrzy­mała nóż.
– Myślisz, że to mogłyby być… – Aasim skrzy­wił się, osła­nia­jąc dłońmi wypie­lę­gno­wane wąsy, zanim dokoń­czył nie­mal szep­tem – …ghule?
Nie cier­piał nie­umar­łych. Z dru­giej strony, kto ich lubił? W mie­ście wzro­sła liczba ata­ków ghuli; w zeszłym tygo­dniu zgło­szono trzy nie­za­leżne incy­denty. Mini­ster­stwo podej­rze­wało, że stoi za tym jakaś rady­kalna komórka nekro­man­tów anar­chi­stów, ale na razie nikt nie zna­lazł żad­nych tro­pów.
Fatma przy­kuc­nęła, żeby przyj­rzeć się zna­kom.
– Wąt­pię. Ghule nie poprze­sta­łyby na pożar­ciu samej krwi – odpo­wie­działa. Aasim się skrzy­wił. – I nie upra­wiają magii. To sta­ro­ma­ridz­kie pismo. Dżin­nij­ska magia. – Zmarsz­czyła brwi, wska­zu­jąc laską nie­które znaki. – To jed­nakże nie wygląda zna­jomo.
Wid­niały tam cztery znaki roz­miesz­czone w rów­nych odstę­pach w kręgu. Jeden przy­po­mi­nał parę zakrzy­wio­nych rogów. Drugi – sierp. Trzeci – dziwny topór z roga­tym ostrzem. Czwarty wyglą­dał jak pół­księ­życ ople­ciony wino­ro­ślami.
Aasim pochy­lił się, żeby zer­k­nąć.
– Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem cze­goś takiego. Pie­częć jakie­goś czar­no­księż­nika?
– Być może.
Fatma prze­su­nęła pal­cem po zna­kach, jakby dotknię­cie ich mogło dostar­czyć jej odpo­wiedź.
Wstała i odsu­nęła się, żeby spoj­rzeć na dżinna – olbrzyma, w któ­rego cie­niu oboje z Aasi­mem wyda­wali się malutcy. Oczy w pochy­lo­nej gło­wie były na­dal otwarte, jasno­złote w zło­tym świe­tle, które waliło w Fatmę jak sto­pione słońca. Twarz miał pra­wie ludzką, jeśli pomi­nąć szpi­cza­ste uszy i skrę­cone bara­nie rogi w kobal­to­wym kolo­rze. Fatma odwró­ciła się do Aasima.
– Ile czasu upły­nęło, odkąd zna­leź­li­ście ciało?
– To było tuż po pół­nocy. Odkryła go jedna z jego sta­łych panie­nek. Zanie­po­ko­iła sąsia­dów. – Aasim uśmiech­nął się z prze­ką­sem. – Krzy­czała w inny spo­sób niż zwy­kle, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Fatma popa­trzyła na niego bez­na­mięt­nie, więc inspek­tor zaczął mówić dalej.
– W każ­dym razie to mała, pulchna szelma ze slum­sów, która przy­cho­dzi do Azba­kijji do pracy. Chyba Gre­czynka. Wycią­gną­łem od niej rap­tem kilka słów, zanim zja­wił się jej peze­venk, niby praw­nik. – Prych­nął zde­gu­sto­wany. – Za cza­sów mojego dziadka stary che­dyw kazał zebrać wszyst­kie dziwki i wysłał je na połu­dnie. Teraz panienki zatrud­niają turec­kich sute­ne­rów, żeby odczy­ty­wali nam ich prawa.
– Mamy tysiąc dzie­więć­set dwu­na­sty rok, począ­tek nowego wieku – przy­po­mniała mu Fatma. – Che­dy­wo­wie już nie rzą­dzą w Egip­cie. Osma­no­wie ode­szli. Mamy teraz króla, kon­sty­tu­cję. Każdy ma zagwa­ran­to­wane prawa bez względu na wyko­ny­waną pracę.
Aasim prych­nął, jakby już sam ten fakt sta­no­wił pro­blem.
– W każ­dym razie robiła wra­że­nie zde­ner­wo­wa­nej. Może zała­mała się ner­wowo na ten widok. – Znowu wska­zał odsło­nięte geni­ta­lia dżinna. – A może zmar­twiła się, że straci klien­tów po takim nie­szczę­ściu.
Fatma mogła to zro­zu­mieć. Azba­kijja to jedna z ele­gant­szych dziel­nic w Kairze. Klient w takim miej­scu ozna­czał dobry zaro­bek. Cho­ler­nie dobry.
– Widziała kogoś? Może poprzed­niego gościa?
Aasim pokrę­cił głową.
– Powie­działa, że nikogo nie widziała. – W zadu­mie podra­pał się po łysie­ją­cym placku na czubku głowy. – Jest jed­nak pewien albań­ski gang, który ostat­nio ude­rzał w zamoż­niej­sze dziel­nice; kana­lie wiążą ofiary, zanim uciekną z ich kosz­tow­no­ściami. Krew dżinna pew­nie osiąga nie­złą cenę na magicz­nym czar­nym rynku.
Tym razem to Fatma pokrę­ciła głową, przy­glą­da­jąc się potęż­nej postaci dżinna, nie wspo­mi­na­jąc już o jego szpo­nach.
– Bandę zło­dziei cze­ka­łaby paskudna nie­spo­dzianka, gdyby nadziali się na marida. Wiemy, kto to jest?
Aasim mach­nął na jed­nego ze swo­ich ludzi, drob­nego czło­wieka o jastrzę­biej twa­rzy, który wpa­try­wał się w Fatmę z dez­apro­batą. Odpo­wie­działa spo­koj­nie na jego spoj­rze­nie, wzięła od niego stos doku­men­tów i odwró­ciła się ple­cami. W jed­nym z doku­men­tów wid­niało ziar­ni­ste czarno-białe zdję­cie zna­jo­mej twa­rzy – mar­twego dżinna. Pod zdję­ciem wid­niała pie­częć – biały pół­księ­życ i włócz­nia na trój­ko­lo­ro­wym tle: czer­wono-czarno-zie­lo­nym. Flaga Ludo­wej Repu­bliki Mah­dy­stów.
– Sudań­czyk? – zapy­tała zasko­czona, pod­no­sząc wzrok znad pasz­portu.
– Na to wygląda. Wysła­li­śmy depe­szę do Char­tumu. Cho­ciaż pew­nie nie­wiele to da. Podej­rze­wam, że mają setkę dżin­nów pod imie­niem San­nar.
Praw­do­po­dob­nie, przy­tak­nęła mu w myślach Fatma. San­nar to nazwa mia­sta, pasma gór­skiego i daw­nego suł­ta­natu w połu­dnio­wym Suda­nie. Dżinny ni­gdy nie poda­wały praw­dzi­wych imion, tylko posłu­gi­wały się nazwami geo­gra­ficz­nymi: miast, wzgórz, gór, rzek. Nie przej­mo­wały się tym, ile innych dżin­nów nosi to samo imię. W jakiś spo­sób potra­fiły się odróż­niać. Fatma znowu zer­k­nęła do pasz­portu, przyj­rzała się pod­pi­sowi i spoj­rzała na pod­łogę. Zmarsz­czyła brwi i ponow­nie popa­trzyła na znaki.
Aasim przy­glą­dał jej się zacie­ka­wiony.
– O co cho­dzi?
– Cha­rak­ter pisma. – Wska­zała znaki na pod­ło­dze. – Ten sam.
– Co? Jesteś pewna?
Fatma poki­wała głową. Była pewna. Nawet jeśli jedną rzecz napi­sano pismem sta­ro­ma­ridz­kim, a drugą po arab­sku, to na­dal widać było jak na dłoni, że to ten sam cha­rak­ter pisma. Dżinn sam wypi­sał znaki na pod­ło­dze. To on rzu­cił czar pozba­wia­jący go krwi. Na samego sie­bie.
– Samo­bój­stwo? – zapy­tał Aasim.
– Cho­ler­nie bole­sne – mruk­nęła Fatma. Tyle że to nie miało za grosz sensu. Nie­śmier­telni nie popeł­niają samo­bójstw. W każ­dym razie nie przy­po­mi­nała sobie żad­nego udo­ku­men­to­wa­nego przy­padku.
Rozej­rzała się po miesz­ka­niu w poszu­ki­wa­niu cze­goś, co pomoże jej cokol­wiek zro­zu­mieć. Wnę­trze urzą­dzono zbyt bogato, jak więk­szość miesz­kań w Azba­kijji – impor­to­wane pary­skie meble, turecki żyran­dol i inne luk­su­sowe dro­bia­zgi. Dżinn dodał nieco od sie­bie, deko­ru­jąc miesz­ka­nie mie­czami w gra­we­ro­wa­nych pochwach, okrą­głymi tar­czami z napię­tej hipo­po­ta­miej skóry, ogrom­nymi jedwab­nymi dywa­nami – była to kolek­cja nale­żąca do istoty, która prze­żyła wiele wie­ków. Wzrok Fatmy zatrzy­mał się na obra­zie, który zaj­mo­wał więk­szość ściany – masa żywych barw ukła­dała się w wyra­fi­no­waną sce­ne­rię. Sądząc po stylu, mógł być mogol­ski. Przed­sta­wiał olbrzymy z kłami i cia­łami strasz­li­wych bestii. Ogień tań­czył na ich skó­rze, ogni­ste skrzy­dła wyra­stały im z ple­ców.
– Kolejne dżinny? – zapy­tał Aasim, widząc jej spoj­rze­nie.
Fatma pode­szła do obrazu i zatrzy­mała się tuż przed nim.
– Ifryty – odpo­wie­działa.
– Aha. Cie­szę się, że nie musimy mieć z nimi do czy­nie­nia.
Fatma w pełni się zga­dzała z inspek­to­rem. Ifryty były wyjąt­kowo wybu­chową grupą dżin­nów, które ogól­nie rzecz bio­rąc uni­kały bli­sko­ści ludzi. Więk­szość ich nie­śmier­tel­nych kuzy­nów też wolała trzy­mać się z dala od ifry­tów. To było dziwne – zoba­czyć je pośród dzieł sztuki zgro­ma­dzo­nych przez marida. Na obra­zie ifryty klę­czały przed ogrom­nym czar­nym jezio­rem z wycią­gnię­tymi rękami. Pod spodem napi­sano jedno słowo pismem dżin­nów: „Nadej­ście”.
Co to ma zna­czyć? – zasta­na­wiała się Fatma. Prze­su­nęła ręką po tajem­ni­czym sło­wie, znowu mając nadzieję, że dotyk pomoże jej zro­zu­mieć. Zadu­mana odwró­ciła oczy od obrazu i jej spoj­rze­nie padło na książkę leżącą na ośmio­kąt­nym drew­nia­nym sto­liku.
Cięż­kie tomisz­cze było opra­wione w jasno­brą­zową skórę zdo­bioną powta­rza­ją­cym się geo­me­trycz­nym wzo­rem i zło­tym nadru­kiem – antyk w mame­luc­kim stylu. Na okładce napi­sano Kitāb al-Kīmjā. Koja­rzyła tę książkę: tekst poświę­cony alche­mii z IX wieku. Czy­tała reprint na uni­wer­sy­te­cie, ale to wyglą­dało na ory­gi­nał. Się­gnęła, żeby otwo­rzyć w miej­scu, które ktoś zało­żył… i zamarła. Znała tę stronę: ustęp poświę­cono poszu­ki­wa­niu takwinu, sub­stan­cji do two­rze­nia życia. Jed­nak nie to spra­wiło, że zamarła.
Przyj­rzała się dokład­niej rze­czy, którą omył­kowo wzięła za zakładkę: kawa­łek sre­brzy­stego metalu z odro­biną żywego man­da­ryn­ko­wego odcie­nia. Pod­nio­sła przed­miot wysoko, żeby przyj­rzeć mu się w sil­nym świe­tle lamp gazo­wych.
Aasim zaklął ochry­płym nagle gło­sem.
– Czy to jest to, co myślę?
Fatma ski­nęła głową. To było meta­liczne pióro, dłu­gie jak jej przed­ra­mię. Po powierzchni prze­su­wały się i wiły deli­katne linie ogni­stego pisma, jakby były żywe.
– Święty język – szep­nął Aasim.
– Święty język – potwier­dziła Fatma.
– Ale to zna­czy, że to należy do…
– Anioła – dokoń­czyła za niego Fatma.
Zmarsz­czyła brwi jesz­cze moc­niej. Na wszyst­kie liczne światy, pomy­ślała, czemu dżinn miałby zada­wać się z anio­łem?

***

Fatma sie­działa na sie­dze­niu z czer­wo­nym obi­ciem w auto­ma­tycz­nym powo­zie, który parł wąskimi ulicz­kami Kairu. Więk­szość mia­sta spała, jeśli pomi­nąć blask gazo­wego targu i punk­ciki świa­tła na nie­bo­sięż­nych masz­tach cumow­ni­czych, do któ­rych przy­la­ty­wały i od któ­rych odla­ty­wały kur­su­jące co godzinę statki powietrzne. Prze­su­wała pal­cami po gałce w kształ­cie lwiej głowy, patrząc, jak napo­wietrzne tram­waje prze­su­wają się wysoko nad mia­stem, a skrząca się elek­trycz­ność oświe­tla ich trasy. Powóz minął samot­nego męż­czy­znę z roz­chwie­ru­ta­nym wozem zaprzę­żo­nym w osiołka. Poga­niał zwie­rzę do spo­koj­nego kłusu, jakby na prze­kór ota­cza­ją­cej go nowo­cze­sno­ści.
– Kolejny atak prze­klę­tych ghuli! – wykrzyk­nął Aasim. Sie­dział naprze­ciwko niej, prze­glą­da­jąc kilka depe­szy. – To dziwne. Nikogo nie zabiły, ale porwały parę osób. Zła­pały i zaraz z nimi ucie­kły.
Fatma pod­nio­sła wzrok. To rze­czy­wi­ście było dziwne. Ghule żero­wały na żywych. Ich ofiary odnaj­do­wano zwy­kle na wpół pożarte. Ghule nie miały zwy­czaju wykra­dać ludzi.
– Nie zna­le­ziono ich?
– Nie. Doszło do tego tuż po pół­nocy. – Skrzy­wił się. – Nie myślisz chyba, że zosta­wiły ich sobie… na póź­niej?
Fatma nie chciała nawet o tym myśleć.
– Mini­ster­stwo na pewno wysłało paru ludzi, żeby się tym zajęli.
Inspek­tor wes­tchnął, skła­da­jąc papiery i odchy­la­jąc się na opar­cie.
– Całe mia­sto się roz­pada – mruk­nął. – Dżinny. Ghule. Czar­no­księż­nicy. Ni­gdy nie musia­łem mar­twić się takimi rze­czami za cza­sów dziadka. Dzięki, al-Dża­hiz.
Ostat­nie słowa to była kpina, popu­larna fraza w kair­skim slangu, która mogła wyra­żać pochwałę, sar­kazm, gniew. Jak ina­czej wspo­mi­nać al-Dża­hiza, słyn­nego sudań­skiego mistyka i wyna­lazcę? Nie­któ­rzy uwa­żali, że to ten sam al-Dża­hiz co śre­dnio­wieczny myśli­ciel z Basry, który odro­dził się albo podró­żo­wał w cza­sie. Sufi twier­dzili, że to herold mah­diego, Kop­to­wie uwa­żali go za zwia­stuna Arma­ge­donu. Bez względu na to, czy był geniu­szem, świę­tym czy też sza­leń­cem, nie można było zaprze­czyć temu, że wstrzą­snął świa­tem.
To al-Dża­hiz, posłu­gu­jąc się misty­cy­zmem i maszy­nami, prze­wier­cił się do Kafu, sąsied­niej rze­czy­wi­sto­ści, świata dżin­nów. Wciąż nie wia­domo, w jakim celu to zro­bił: z cie­ka­wo­ści, dla psoty czy ze złej woli. Póź­niej znik­nął, zabie­ra­jąc ze sobą swoje nie­sa­mo­wite machiny. Nie­któ­rzy twier­dzili, że teraz podró­żuje wśród licz­nych świa­tów, sie­jąc chaos wszę­dzie tam, gdzie się pojawi.
To wszystko wyda­rzyło się nieco ponad czter­dzie­ści lat temu. Fatma uro­dziła się już w świe­cie, jaki al-Dża­hiz zosta­wił po sobie – prze­kształ­co­nym przez magię i istoty nad­przy­ro­dzone. Dżinny w szcze­gól­no­ści przy­czy­niły się do ukształ­to­wa­nia obec­nych cza­sów z racji swo­jego zami­ło­wa­nia do budo­wa­nia – stwo­rzyły wię­cej cudów, niż dało się zli­czyć. Egipt znaj­do­wał się teraz wśród świa­to­wych mocarstw, a Kair był jego biją­cym ser­cem.
– A co ty uwa­żasz? – zapy­tał ją Aasim. – Wolisz mia­sto od tej pia­skow­nicy, którą wy, Sa’idi, nazy­wa­cie domem?
Fatma zmie­rzyła go wzro­kiem, co tylko wywo­łało jego uśmiech.
– Kiedy cho­dzi­łam do żeń­skiego col­lege’u w Luk­so­rze, marzy­łam o wyjeź­dzie do Kairu, żeby cho­dzić do tutej­szych kawiarni, biblio­tek, widzieć ludzi z całego świata.
– A teraz?
– A teraz jestem rów­nie zbla­zo­wana jak każdy inny kair­czyk.
Aasim się roze­śmiał.
– Tak działa to mia­sto.
Zamilkł, a potem pochy­lił się do przodu z bły­skiem w oku. Jego idio­tyczne wąsi­ska drgnęły szel­mow­sko. To ozna­czało, że zada pyta­nie – wyzy­wa­jące albo głu­pie.
– Zawsze chcia­łem wie­dzieć… dla­czego angiel­ski gar­ni­tur? – Wska­zał na jej ubra­nie. – Dzięki dżin­nom nie wpu­ści­li­śmy ich do kraju. Pogna­li­śmy ich z powro­tem na tę ich zimną, ponurą wysepkę. Dla­czego więc ubie­rasz się jak oni?
Fatma ude­rzyła w brzeg czar­nego melo­nika, który nosiła na gło­wie, skrzy­żo­wała nogi, popi­su­jąc się kar­me­lo­wymi bro­go­wa­nymi butami.
– Zazdro­ścisz, że ubie­ram się lepiej od cie­bie?
Aasim par­sk­nął, obcią­ga­jąc przy­cia­sny mun­dur z pla­mami od potu, któ­rym spły­wał z powodu cie­płej let­niej nocy.
– Mam dwu­dzie­sto­jed­no­let­nią córkę, jest rap­tem trzy lata młod­sza od cie­bie. Wciąż jesz­cze nie wyszła za mąż. Jak pomy­ślę, że mia­łaby cho­dzić po uli­cach mia­sta bez zasłony, jak jakaś robot­nica z niż­szej klasy… Męż­czyźni, któ­rych się tu spo­tyka, mają same brudne myśli!
Fatma spoj­rzała na niego. Posą­dzał innych męż­czyzn o brudne myśli?!
– Gdy­bym nazwał córkę na pamiątkę córki samego Pro­roka, pokój jego duszy – mówił dalej – to chciał­bym, żeby to uho­no­ro­wała.
– W takim razie dobrze, że nie jestem twoją córką – odparła oschle Fatma.
Się­gnęła do kie­szeni na piersi i wyjęła złoty zega­rek kie­szon­kowy, który kształ­tem przy­po­mi­nał sta­ro­dawny astur­lab.
– Mój ojciec jest zegar­mi­strzem. Dał mi ten zega­rek, kiedy wyjeż­dża­łam z domu. Powie­dział, że w Kairze żyje się tak szybko, że będę musiała pil­no­wać czasu. Przy­je­chał tu kie­dyś, kiedy był młod­szy, i zwykł opo­wia­dać nie­koń­czące się histo­rie o mecha­nicz­nych cudach kon­stru­owa­nych przez dżinny. Kiedy przy­jęto mnie do mini­ster­stwa, był naj­dum­niej­szym czło­wie­kiem w naszej wio­sce. Teraz prze­chwala się przed każ­dym, kto jest gotowy słu­chać o jego córce Fat­mie, miesz­ka­ją­cej w mie­ście, o któ­rym on wciąż marzy. Uważa, że to bło­go­sła­wień­stwo dla Pro­roka, pokój jego duszy.
Aasim zaci­snął usta.
– Dobrze więc, zosta­wię dba­nie o dobre imię two­jej rodziny two­jemu ojcu. Na­dal jed­nak nie wyja­śni­łaś mi kwe­stii gar­ni­turu.
Fatma zamknęła zega­rek, scho­wała go i usia­dła wygod­niej.
– Kiedy cho­dzi­łam do szkoły w Luk­so­rze, widy­wa­łam zdję­cia Angli­ków i Fran­cu­zów odwie­dza­ją­cych Egipt przed poja­wie­niem się dżin­nów. Więk­szość nosiła gar­ni­tury. Cza­sem jed­nak zakła­dali gala­bije i chustki. Dowie­dzia­łam się, że mówili wtedy, że się „asy­mi­lują”, udają tubyl­ców. Żeby wyglą­dać egzo­tycz­nie, mawiali.
– I uda­wało im się? – wtrą­cił Aasim.
– Co takiego?
– Wyglą­dać egzo­tycz­nie.
– Nie, wyglą­dali idio­tycz­nie.
Aasim zare­cho­tał.
– W każ­dym razie, kiedy kupi­łam pierw­szy gar­ni­tur, angiel­ski kra­wiec zapy­tał, dla­czego to zro­bi­łam. Powie­dzia­łam mu, że chcę wyglą­dać egzo­tycz­nie.
Aasim wpa­try­wał się w nią przez chwilę, zanim par­sk­nął śmie­chem. Fatma się uśmiech­nęła. Ta histo­ryjka dzia­łała za każ­dym razem.
Powóz wje­chał na most, który pro­wa­dził do dziel­nicy Al-Dża­zira. Mostu strze­gły dwa sta­lowe lwy. Takie ozdoby były prze­ja­wem afek­ta­cji typo­wej dla zamoż­nych miesz­kań­ców tej roz­kwi­ta­ją­cej wyspy. Prze­je­chali sze­ro­kimi uli­cami obok dobrze oświe­tlo­nych kamie­nic i willi, aż zatrzy­mali się przed wyso­kim budyn­kiem w kształ­cie litery „U”, z wypo­le­ro­wa­nego bia­łego kamie­nia i oto­czo­nego przez roz­le­głe ogrody – był to dawny letni pałac sta­rego che­dywa. Teraz miał nowego miesz­kańca.
Aasim przyj­rzał się ner­wowo impo­nu­ją­cej budowli.
– Jesteś pewna, że możemy zja­wić się o tak póź­niej porze?
Fatma wyszła z powozu i sta­nęła obok niego.
– Ich rodzaj nie sypia.
Ski­nęła na dwa smu­kłe kształty, które ku nim bie­gły. Wyglą­dały jak sza­kale zbu­do­wane z czar­nego i zło­tego metalu, tyle że miały zło­żone na grzbie­tach skrzy­dła. Mecha­niczne stwory pode­szły na smu­kłych nogach do nowo przy­by­łych, żeby ich sobie obej­rzeć, koła zębate w ich cia­łach obra­cały się przy każ­dym ruchu. Naj­wy­raź­niej usa­tys­fak­cjo­no­wane odwró­ciły się, jakby dawały im znać, że mają iść za nimi.
Ich mała grupa prze­szła przez roz­le­gły zadbany ogród, a potem Fatma i Aasim weszli po scho­dach i poko­nali wyso­kie drzwi. Wnę­trze daw­nego let­niego pałacu che­dywa wyglą­dało jak żyw­cem wyjęte z ubie­głego wieku – mie­szanka arab­skiego, turec­kiego i neo­kla­sy­cy­stycz­nego stylu zebrana pod jed­nym dachem. Posadzkę zro­biono z zabyt­ko­wych mar­mu­ro­wych pły­tek uło­żo­nych w brą­zowo-białą sza­chow­nicę, kan­cia­ste filary pod­trzy­my­wały zło­cone skle­pie­nie zdo­bione geo­me­trycz­nym, orien­tal­nym wzo­rem. Meble, które kie­dyś zdo­biły wnę­trze, usu­nięto, zastę­pu­jąc kon­struk­cjami z kamie­nia, drewna i żelaza. Wyna­lazki z naj­róż­niej­szych wie­ków – jak zorien­to­wała się Fatma. Pode­szła do kom­plet­nej repliki sta­rej norii, koła wod­nego, przyj­rzała się dro­bia­zgo­wemu szki­cowi śruby powietrz­nej Leonarda da Vinci, który zaj­mo­wał część ściany. To miej­sce przy­po­mi­nało muzeum.
Zatrzy­mali się przed kolej­nymi drzwiami, które otwo­rzyły się, sunąc po pro­wad­ni­cach, i uka­zały im ską­pany świa­tłem pokój przy­kryty szklaną kopułą. Powie­trze wypeł­niała intry­gu­jąca mie­szanka urze­ka­ją­cych cho­ra­łów gre­go­riań­skich, melo­dyj­nego naszidu i muzyki, któ­rej Fatma nie potra­fiła uchwy­cić, a wszystko to dobie­gało ze strze­li­stego drzewa z lśnią­cej stali. Pod roz­le­głą koroną stała para auto­ma­tów z brązu zbu­do­wa­nych na kształt męż­czy­zny i kobiety. Kolo­rowe mecha­niczne ptaki sie­działy na kona­rach mię­dzy meta­lo­wymi liśćmi, które poru­szały się jakby na wie­trze. Z ich otwar­tych dziob­ków wyle­wała się muzyka w rytm wiru­ją­cych świa­teł, które poru­szały się jak rój świe­tli­ków.
Pod drze­wem wysoka postać przy­glą­dała się cie­ka­wej kon­struk­cji z zacho­dzą­cych na sie­bie kół – nie­które były potężne, inne małe i deli­katne jak monety. Każde wycięto pre­cy­zyj­nie, aby ich ząbki zacze­piały się o sie­bie płyn­nie. Na ich powierzchni wypi­sano coś meta­lem, Fatma pozna­wała nie­które znaki – cyfry. Kiedy weszli, wysoka postać prze­rwała inspek­cję i się obró­ciła.
Fatma z tru­dem powstrzy­mała taki sam zdła­wiony okrzyk, jaki wła­śnie wyrwał się Aasi­mowi. To zawsze było dziwne uczu­cie – zna­leźć się w towa­rzy­stwie anioła, czy kim tak naprawdę były te istoty poda­jące się za anioły.
Poja­wiły się nagle po dżin­nach, bez słowa ostrze­że­nia. Spro­wo­ko­wało to prze­cią­ga­jącą się debatę na temat ich toż­sa­mo­ści. Kościół kop­tyj­ski twier­dził, że to nie mogą być anioły, ponie­waż one prze­by­wają w nie­bie z Bogiem. Ule­mo­wie byli rów­nie scep­tyczni, twier­dząc, że praw­dziwe anioły nie mają wol­nej woli i nie mogły po pro­stu posta­no­wić, że tu przy­będą. Obie insty­tu­cje orze­kły ostroż­nie, że są to przy­naj­mniej „istoty nie z tego świata”. Rze­kome anioły mil­czały w tej kwe­stii, nie potwier­dza­jąc prze­ko­nań żad­nej z reli­gii i nie zdra­dza­jąc niczego na temat swo­ich celów i moty­wów.
W prze­ci­wień­stwie do dżin­nów były nie­mal efe­me­ryczne, podobne do ucie­le­śnio­nego świa­tła i potrze­bo­wały obu­dowy, w któ­rej mogłyby zamiesz­kać. Ciało tego anioła miało co naj­mniej dwa­na­ście stóp wzro­stu i było skom­pli­ko­waną kon­struk­cją z żelaza, stali i kółek zęba­tych naśla­du­ją­cych mię­śnie i kości. Cztery mecha­niczne ręce wyra­stały z opan­ce­rzo­nych ramion z brązu, jasne pla­ty­nowe skrzy­dła zabar­wione leciutko szkar­ła­tem i zło­tem leżały pła­sko na jego grzbie­cie. To była cudow­nie pomy­ślana maszy­ne­ria i godna istoty co naj­mniej nie­śmier­tel­nej.
– Witaj­cie w moim domo­stwie, dzieci – oznaj­mił anioł gło­sem, który brzmiał jak melo­dyjny grzmot. Pół­prze­zro­czy­sta ala­ba­strowa maska skry­wała jego twarz, jej usta były wykrzy­wione w per­ma­nent­nym uśmieszku – może miał innych uspo­ka­jać. Jasność wyle­wała się zza owal­nych otwo­rów na oczy, jakby pod maską kryła się gwiazda. – Niech odnaj­dzie was pokój i Jego chwała. Przy­szli­ście zoba­czyć się ze Stwórcą. Przed­staw­cie sie­bie i swoje pra­gnie­nia, a Stwórca pomoże wam, jeśli będzie w sta­nie.
Tak jak dżinny, anioły nie ujaw­niały swo­ich imion. Przy­bie­rały zamiast tego tytuły, które pod­kre­ślały ich cele. Stwórca zmo­no­po­li­zo­wał sztukę two­rze­nia mecha­nicz­nych ciał dla swo­ich pobra­tym­ców, ponie­waż takiego zada­nia nie można było powie­rzyć dżin­nom.
Fatma wystą­piła naprzód.
– Pokój z tobą, Stwórco. Jestem agentka el-Sza­rawi z Mini­ster­stwa Alche­mii, Uro­ków i Istot Nad­przy­ro­dzo­nych, a to jest inspek­tor Sza­rif z kair­skiej poli­cji. Nie chcemy prze­szka­dzać ci w pracy… – Urwała, przy­glą­da­jąc się wyso­kiemu mecha­ni­zmowi, któ­rym zaj­mo­wał się anioł. – To… jakie­goś rodzaju zegar?
Stwórca prze­chy­lił głowę, patrząc na nią, a potem ski­nął.
– Ow­szem, to przy­rząd do odmie­rza­nia czasu. Jesteś bar­dzo spo­strze­gaw­cza. – Jego głos zdra­dzał zasko­cze­nie.
– Dora­sta­łam w oto­cze­niu dużych zega­rów i małych zegar­ków – wyja­śniła Fatma. – Ten wygląda jak przy­rząd, który będzie odmie­rzał coś wię­cej niż tylko lokalny czas.
– W rze­czy samej – przy­tak­nął anioł, odwra­ca­jąc się do swo­jego dzieła. – Będzie mie­rzył samą ulot­ność czasu. Nie tylko tu, ale w całej prze­strzenni, łącząc cały ist­nie­jący czas w tym jed­nym miej­scu. To będzie naj­wspa­nial­szy zegar na tym świe­cie, może także wśród innych świa­tów.
Fatma stłu­miła uśmiech, sły­sząc nie­ta­joną dumę w jego gło­sie. Pierw­sza nie­pi­sana zasada śledz­twa brzmiała: kiedy potrze­bu­jesz infor­ma­cji, nie zapo­mnij przy­po­chle­bić się infor­ma­to­rowi. Pod tym wzglę­dem nie­śmier­telni nie róż­nili się od ludzi. Ten spra­wiał wra­że­nie ogrom­nie z sie­bie zado­wo­lo­nego.
– Wygląda na to, że będzie wspa­niale się pre­zen­to­wał po ukoń­cze­niu – dodała.
Stwórca odwró­cił się do niej i ski­nął głową.
– Myślę, że ow­szem. Jaka sprawa cie­bie tu spro­wa­dza, inspek­to­rze?
Fatma odwró­ciła się do Aasima, ale ten tylko wpa­try­wał się w anioła z błogą miną. Wyglą­dało na to, że ona będzie musiała mówić. Pokrótce przed­sta­wiła wyda­rze­nia tej nocy. Anioł słu­chał w mil­cze­niu, jego nie­ru­choma twarz nie zdra­dzała żad­nych emo­cji.
– Stwórca ze smut­kiem słu­cha o tak bez­sen­sow­nych dzia­ła­niach – powie­dział, kiedy Fatma skoń­czyła. – Można cza­sem odnieść wra­że­nie, że jedyne, co panuje ostat­nio w tym mie­ście, to zamęt.
– Masz na myśli ataki ghuli?
– Ghule, czar­no­księż­nicy, odra­ża­jące duchy i inne nie­czy­ste rze­czy. Dotyk al-Dża­hiza nazna­czył wasz śmier­telny świat. I czę­sto mam wra­że­nie, że nie jest to zmiana na lep­sze.
– Dzięki temu mamy zaję­cie w mini­ster­stwie.
Jeśli Stwórca zro­zu­miał żart, to tego nie oka­zał. Fatma zasta­na­wiała się, czy ist­nieje udo­ku­men­to­wany przy­pa­dek, żeby anioł się roze­śmiał.
– Wasz mar­twy dżinn… – powie­dział zamiast tego. – Musisz zro­zu­mieć, że dżinny to nie­prze­wi­dy­walne istoty. Niż­szego rodzaju byty. Tylko nieco lep­sze od śmier­tel­ni­ków. Czę­sto ule­gają namięt­no­ściom.
– Oczy­wi­ście – powie­działa Fatma, igno­ru­jąc obraź­li­wość tego komen­ta­rza. – Ale samo­bój­stwo?
– Dżinny wal­czą mię­dzy sobą. Czy tak trudno uwie­rzyć, że jeden z nich mógł ode­brać sobie życie?
Fatma nie mogła temu zaprze­czyć. Zda­rzało jej się już prze­ry­wać bójki mię­dzy dżin­nami. Paskudne sytu­acje. Jed­nak tu szło o coś wię­cej. Szturch­nęła Aasima, który wyrwał się z naboż­nego zachwytu na dość długo, żeby roz­wi­nąć zawi­niątko trzy­mane pod pachą. Pióro.
– Zna­leź­li­śmy także to pośród rze­czy oso­bi­stych dżinna. Roz­po­zna­jesz to?

 
Wesprzyj nas