Zbrodnia doskonała nie istnieje. Przestępcę, który sądzi, że uniknął kary, w każdej chwili może dosięgnąć sprawiedliwość. Policjanci z bydgoskiego Archiwum X mają bowiem jeden cel – odkryć prawdę i ukarać winnych.


Pierwszy tom nowej serii kryminalnej Roberta Małeckiego.

Grudziądz. Początek lat dziewięćdziesiątych. W rodzinie Witbergów pojawia się wymarzony syn, ale sielanka trwa krótko. Niebezpieczni i bezkarni gangsterzy porywają z domu dwumiesięcznego Filipa. Zdruzgotani rodzice zrobią wszystko, by odzyskać dziecko. Policja drepcze w miejscu, a tropy prowadzą donikąd.

W sprawie pojawiają się kolejni podejrzani, ale śledczym nie udaje się odnaleźć chłopca.

Trzy dekady później komisarz Maria Herman przechodzi osobiste piekło, próbując uwolnić się od podstępnego nałogu. Jej zawodowym partnerem zostaje Olgierd Borewicz, który boleśnie mierzy się z konsekwencjami błędnych decyzji z przeszłości.

Wspólnie wyruszają do Grudziądza, by rozwikłać tajemnicę porwania dziecka Witbergów. Jeszcze nie wiedzą, że droga do prawdy doprowadzi ich na krawędź otchłani.

Robert Małecki – jeden z najlepszych i najbardziej cenionych polskich autorów powieści kryminalnych. Laureat Nagrody Wielkiego Kalibru i nagrody Kryminalnej Piły. Wiatrołomy to pierwszy tom nowej serii o śledczych z bydgoskiego Archiwum X, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Literackiego.

Robert Małecki
Wiatrołomy
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 października 2022
 
 


1

Ma­ria Her­man nie od­czu­wa­ła stra­chu przed si­ła­mi na­tu­ry, pa­trząc na ci­ągnące się po ho­ry­zont hek­ta­ry po­ła­ma­nych drzew i sze­ro­ką dro­gę znisz­cze­nia, któ­rą wy­dep­ta­ło nie­daw­ne tor­na­do.
Wci­ąż bar­dziej bała się lu­dzi.
Nie­mal ka­żde­go dnia po­li­cyj­nej słu­żby do­cie­ra­ło do niej, że za­ra­bia na ży­cie dzi­ęki temu, że czło­wiek na­dal jest czło­wie­ko­wi wil­kiem. Że jest zdol­ny do za­bi­ja­nia.
Dzień po dniu za­nu­rza­ła się w nie­wy­ja­śnio­nych zbrod­niach i do­sko­na­le wie­dzia­ła, że trud­no o coś bar­dziej kru­che­go i de­li­kat­ne­go niż ludz­kie ży­cie. Ktoś, chy­ba Bla­ise Pas­cal, traf­nie przy­rów­nał je do trzci­ny na wie­trze, cho­ciaż me­ta­fo­ra fran­cu­skie­go fi­lo­zo­fa mia­ła znacz­nie głęb­szy sens i od­no­si­ła się do miej­sca czło­wie­ka we wszech­świe­cie. Gdy­by jed­nak spły­cić to po­rów­na­nie, rów­nie do­brze za­miast o trzci­nie mo­żna by­ło­by mó­wić o le­sie ro­snącym na dro­dze trąby po­wietrz­nej.
To tyl­ko kwe­stia ska­li.
Za­ci­ągnęła się pa­pie­ro­sem, a chwi­lę pó­źniej dym w ko­lo­rze gęstych chmur su­nących po nie­bie roz­wiał się i znik­nął.
Przy­mru­ży­ła oczy i wo­dzi­ła wzro­kiem po sta­rych brzo­zach i smu­kłych so­snach, po­ła­ma­nych jak za­pa­łki.
Wrze­sień przy­nió­sł zim­ne noce i nie­przy­jem­ne desz­cze. Wiatr gnał po wia­tro­ło­mach, szar­pi­ąc ko­ro­na­mi drzew, któ­re za­miast piąć się w górę, ku nie­bu, w ago­nii chło­sta­ły zie­mię.
Przy­trzy­mu­jąc pa­pie­ros w ustach, po­li­cjant­ka pró­bo­wa­ła za­pi­ąć kurt­kę na su­wak, ale za­po­mnia­ła, że za­mek się po­psuł. Od­pu­ści­ła. Opa­tu­li­ła się szczel­niej po­ła­mi kurt­ki i opa­rła o ka­ro­se­rię wy­słu­żo­nej to­yo­ty co­rol­li w wer­sji kom­bi, nie­ozna­ko­wa­ne­go ra­dio­wo­zu. Spoj­rza­ła na Ol­gier­da Bo­re­wi­cza.
Ksy­wa „Zero Sie­dem” przy­lgnęła do nie­go na ko­men­dzie ze względu na na­zwi­sko, któ­re za­pi­sa­ło się zło­tą czcion­ką w PRL-owskiej po­pkul­tu­rze. W ni­czym jed­nak nie przy­po­mi­nał swe­go se­ria­lo­we­go od­po­wied­ni­ka.
Roz­ma­wiał z le­śni­kiem ubra­nym w oliw­ko­wą kurt­kę. Mężczy­zna trzy­mał w dło­niach żó­łty kask ochron­ny. Bo­re­wicz po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem łysą gło­wą. Jed­ną rękę opa­rł na bio­drze, w dru­giej trzy­mał ener­ge­ty­ka, któ­re­go ku­pił na sta­cji w Byd­gosz­czy, za­nim skręci­li w wy­lo­tów­kę na Olsz­tyn. Po­pi­jał go z ko­lo­ro­wej pusz­ki. Wi­docz­na oty­ło­ść brzusz­na i die­ta Ol­gier­da zwia­sto­wa­ły ko­niecz­no­ść ry­chłe­go, dłu­go­tr­wa­łe­go le­cze­nia.

 
Kie­dy zbli­ży­li się do mia­sta, Her­man zwró­ci­ła uwa­gę na znaj­du­jące się po le­wej stro­nie wy­so­kie ce­gla­ne spi­chrze ze spa­dzi­sty­mi da­cha­mi i wy­so­ki­mi przy­po­ra­mi, któ­re ni­czym że­bra chro­ni­ły wnętrze Gru­dzi­ądza. Chcia­ła zo­ba­czyć je z bli­ska, ale nie wie­dzia­ła, czy znaj­dzie na to czas.
Czer­wo­ne świa­tło za­trzy­ma­ło ich na skrzy­żo­wa­niu i wte­dy po­li­cjant­ka usły­sza­ła dzwo­nek te­le­fo­nu. Pro­sta me­lo­dia wy­słu­żo­nej no­kii 6310i. Nie była mi­ło­śnicz­ką apa­ra­tów re­tro, ale od roku mia­ła po­wód, by ko­rzy­stać ze sta­rej ko­mór­ki, będącej je­dy­ną pa­mi­ąt­ką po zma­rłym ojcu.
Skręci­li w re­mon­to­wa­ną Che­łmi­ńską, gdzie po le­wej stra­szy­ły ru­iny daw­nych za­kła­dów mi­ęsnych. Mie­li naj­pierw po­je­chać do ko­men­dy po­li­cji, zo­sta­wić do­ku­men­ty, któ­re Bo­re­wicz za­brał ze sobą z se­kre­ta­ria­tu.
Wy­czu­ła na so­bie spoj­rze­nie ko­le­gi.
– Nie od­bie­rzesz? – zdzi­wił się.
Wes­tchnęła. Bała się nie­zna­nych nu­me­rów. Za­zwy­czaj ozna­cza­ły kło­po­ty.
W ko­ńcu wci­snęła przy­cisk ozna­czo­ny zie­lo­ną słu­chaw­ką.
– Halo? – rzu­ci­ła.
– Pani ko­mi­sarz Ma­ria Her­man? – roz­le­gł się mo­no­ton­ny głos star­szej ko­bie­ty.
– Tak, to ja. O co cho­dzi?
– Lu­cy­na Wit­berg z tej stro­ny. Nie zna­my się – za­strze­gła, ale Her­man wie­dzia­ła już, że ma do czy­nie­nia z mat­ką, któ­rej w lip­cu ty­si­ąc dzie­wi­ęćset dzie­wi­ęćdzie­si­ąte­go dru­gie­go roku po­rwa­no dziec­ko. Nie­mal dwu­mie­si­ęcz­ne nie­mow­lę. W tej spra­wie przy­je­cha­li do Gru­dzi­ądza. – Była pani umó­wio­na z moim mężem, An­drze­jem Wit­ber­giem.
– To praw­da – od­pa­rła po­li­cjant­ka. Bo­re­wicz zer­k­nął na nią i zmarsz­czył czo­ło, jak­by chciał za­py­tać, kto dzwo­ni i cze­go chce.
– Oba­wiam się, że to nie­mo­żli­we – usły­sza­ła Her­man w gło­śni­ku. Mia­ła wra­że­nie, że roz­ma­wia z fleg­ma­tycz­nym bo­tem.
– Dla­cze­go? – zdzi­wi­ła się. – Prze­cież za­le­ża­ło mu na tym spo­tka­niu. Poza tym je­ste­śmy już w mie­ście – do­da­ła, tak­su­jąc wzro­kiem nie­wy­so­kie ka­mie­ni­ce wzdłuż dro­gi. Je­cha­li wol­no w dłu­gim sznu­rze aut, bo dwa pasy jezd­ni zwęża­ły się do jed­ne­go. Środ­kiem bie­gło re­mon­to­wa­ne to­ro­wi­sko tram­wa­jo­we. Ter­kot ma­szy­ny roz­łu­pu­jącej as­falt za­głu­szał głos w te­le­fo­nie.
– Cho­dzi o to… – kon­ty­nu­owa­ła ko­bie­ta – że mo­je­go męża nie ma…
– Ale prze­cież umó­wił się z nami! – Her­man we­szła jej w sło­wo, nie kry­jąc zło­ści.
– Nie dała mi pani do­ko­ńczyć – skar­ci­ła ją roz­mów­czy­ni. – Mo­je­go męża, pro­szę pani, nie ma od wczo­raj.
– Co to zna­czy? Wy­je­chał? – skrzy­wi­ła się po­li­cjant­ka.
– Nie. Za­gi­nął – wes­tchnęła Lu­cy­na Wit­berg i jej głos się za­ła­mał. – Tak jak moje uko­cha­ne dziec­ko.

2

Po­przed­nie­go wie­czo­ra Lu­cy­na Wit­berg sie­dzia­ła w sy­pial­ni na ta­bo­re­cie przy bia­łej to­a­let­ce z nie­wiel­kim lu­strem i wpa­try­wa­ła się w swo­je pod­krążo­ne oczy.
Ma­chi­nal­nie roz­cze­sy­wa­ła przed snem dłu­gie wło­sy, któ­re opa­da­ły na jej lewe ra­mię. Po­far­bo­wa­ła je nie­daw­no na blond. Jed­ną ręką przy­trzy­my­wa­ła ich ko­ńców­ki, a pal­ce dru­giej dło­ni za­ci­ska­ły się na prze­tar­tej drew­nia­nej ręko­je­ści szczot­ki.
– Wy­cho­dzę z psem! – Usły­sza­ła głos męża do­bie­ga­jący z dołu i chro­bot psich pa­zu­rów na ka­flach, a za­raz po­tem drzwi wy­jścio­we za­trza­snęły się gło­śno.
To­a­let­ka za­drża­ła. Przez kil­ka se­kund Lu­cy­na wi­dzia­ła swo­je od­bi­cie ni­czym za­kłó­ce­nia w te­le­wi­zyj­nej trans­mi­sji. Lek­ko po­ru­szo­ny, roz­my­ty ob­raz.
Odło­ży­ła szczot­kę i zga­si­ła lamp­kę. W ciem­no­ściach wsu­nęła się pod zim­ną ko­łdrę. Przy­jęła po­zy­cję em­brio­nal­ną i dy­go­ta­ła przez chwi­lę, do­pó­ki jej cia­ło nie od­da­ło cie­pła i nie wy­grza­ło po­ście­li.
Chcia­ła jak naj­szyb­ciej za­snąć i nie cze­kać na po­wrót męża i Klu­ski, sied­mio­let­nie­go żó­łte­go la­bra­do­ra. Obie­ca­ła so­bie, że nie będzie już roz­ma­wiać z An­drze­jem, bo to i tak nie mia­ło sen­su. Mu­sia­ła­by mu wy­krzy­czeć w twarz, że tak nie mo­żna, że wszyst­ko po­win­no się zmie­nić, że ona już dłu­żej tego nie wy­trzy­ma.
Kil­ka go­dzin wcze­śniej się po­kłó­ci­li. Jak za­wsze – o to samo. Roz­dra­py­wa­li na nowo wci­ąż tę samą ranę, za­da­wa­li so­bie ból, jak­by bez tego mo­gli za­po­mnieć o tam­tym lip­co­wym pi­ąt­ku przed laty, kie­dy ktoś po­rwał ich uko­cha­ne­go dwu­mie­si­ęcz­ne­go Fi­lip­ka.
Ich je­dy­ne dziec­ko.
Po­szew­ka po­dusz­ki wchło­nęła kil­ka łez, a Lu­cy­na mi­mo­wol­nie wró­ci­ła pa­mi­ęcią do trau­ma­tycz­nych zda­rzeń. Cho­ciaż tak wie­le się zmie­ni­ło, tam­ten strach no­si­ła w so­bie co­dzien­nie.
Z bie­giem lat wy­ra­źne ob­ra­zy, któ­re po­ja­wia­ły się pod po­wie­ka­mi, tra­ci­ły ko­lo­ry, bla­kły, roz­my­wa­ły się jak świe­ża akwa­re­la po­la­na wodą. Z tru­dem już od­dzie­la­ła praw­dę od ułu­dy. Nie­mniej kil­ku rze­czy była pew­na.
Fi­lip był nad­zwy­czaj spo­koj­nym dziec­kiem. Łap­czy­wie ssał pie­rś i po­tem dłu­go spał, a Lu­cy­na wy­ko­rzy­sty­wa­ła ten czas na nie­sie­nie ulgi bo­lącym sut­kom. Kła­dła się na łó­żku obok syna, od­kry­wa­ła de­kolt i ro­bi­ła let­nie okła­dy z sza­łwii lub na­giet­ka. Wpa­try­wa­ła się wte­dy w pulch­ną bu­źkę chłop­czy­ka, a kie­dy się prze­bu­dzał, ob­ser­wo­wa­ła jego ciem­no­nie­bie­skie oczy i po­da­wa­ła mu pa­lec, na któ­rym za­ci­skał pi­ąst­kę.
Któ­re­goś dnia, uśmie­cha­jąc się do nie­go, śpie­wa­ła dzie­ci­ęcą pio­sen­kę o Woj­tu­siu, na któ­re­go mru­ga­ła iskier­ka z po­piel­ni­ka, jej sy­nek zaś wy­krzy­wił pe­łne usta, jak­by spra­wi­ła mu w ten spo­sób ra­do­ść. A po­tem była już pew­na, że chłop­czyk się cie­szy, ile­kroć się nad nim po­chy­la­ła. Drob­ny­mi pa­lusz­ka­mi pró­bo­wał si­ęgać do jej ust i nosa, a ona ła­pa­ła go za rącz­ki i ob­sy­py­wa­ła je po­ca­łun­ka­mi, po czym czub­kiem nosa ła­sko­ta­ła go w brzu­szek. Chi­cho­tał roz­kosz­nie.
Ko­cha­ła swo­je­go syna.
Chłop­czyk był spe­łnie­niem jej ży­cio­wych ma­rzeń. Chcia­ła mieć ko­cha­jące­go męża, dwój­kę dzie­ci i dom z ogro­dem, w któ­rym bie­ga­łby pies. Wów­czas, w ty­si­ąc dzie­wi­ęćset dzie­wi­ęćdzie­si­ątym dru­gim, do pe­łni szczęścia bra­ko­wa­ło jej jesz­cze jed­ne­go dziec­ka i czwo­ro­no­ga. Kie­dy kąpa­ła ma­łe­go Fi­lip­ka, my­śla­ła o po­now­nym za­jściu w ci­ążę, żeby po­tem już nie wra­cać do uci­ążli­we­go pra­nia te­tro­wych pie­luch i ich ci­ągłe­go pra­so­wa­nia. Mieć to z gło­wy raz, a do­brze. Cho­ciaż już wte­dy jej ma­łże­ństwo mia­ło za sobą po­wa­żne tąp­ni­ęcia i ko­bie­ta co­raz częściej oba­wia­ła się, że sko­ńczy się roz­wo­dem. Jed­nak trau­ma, któ­ra ich do­tknęła, o dzi­wo sca­li­ła ich zwi­ązek. Lu­cy­na Wit­berg o to za­dba­ła.
Tam­te­go dnia, w pi­ątek dzie­si­ąte­go lip­ca ty­si­ąc dzie­wi­ęćset dzie­wi­ęćdzie­si­ąte­go dru­gie­go roku, krót­ko po go­dzi­nie osiem­na­stej jej mąż, An­drzej Wit­berg, za­mknął ko­mis sa­mo­cho­do­wy. I tak jak nie­mal w ka­żdy week­end – wy­je­chał do Mo­na­chium, by spro­wa­dzić ko­lej­ne auta na sprze­daż.
Zo­sta­ła w domu sama z dziec­kiem. W po­rze obia­do­wej, kie­dy sło­ńce scho­wa­ło się za chmu­ra­mi, po­sta­wi­ła wó­zek z Fi­lip­kiem w ogro­dzie w cie­niu ja­bło­ni i ko­ńczy­ła pra­cę w kuch­ni. Co ja­kiś czas wy­cho­dzi­ła na ta­ras i na­słu­chi­wa­ła, czy sy­nek się nie obu­dził, ale po­nie­waż spał w naj­lep­sze, wra­ca­ła do domu. Za trze­cim ra­zem po­de­szła do wóz­ka i spoj­rza­ła na dziec­ko. Za­ci­śni­ęte pi­ąst­ki spo­czy­wa­ły obok gło­wy, oczy po­zo­sta­wa­ły za­mkni­ęte. Usta po­ru­sza­ły się ryt­micz­nie. Chcia­ła go po­ca­ło­wać, ale zre­zy­gno­wa­ła, bo mały mógł się obu­dzić. A po­nie­waż zno­wu się prze­ja­śni­ło, uzna­ła, że zo­sta­wi wó­zek w ogro­dzie jesz­cze na kwa­drans.
Szczęśli­wa wró­ci­ła do domu.
Kie­dy szła ko­ry­ta­rzem w kie­run­ku kuch­ni, od­nio­sła wra­że­nie, że wiatr za­wiał moc­niej, bo drzwi ta­ra­so­we za­skrzy­pia­ły gło­śniej niż po­przed­nio. Ale nie prze­jęła się tym za bar­dzo. Mu­sia­ła tyl­ko pa­mi­ętać, by przy naj­bli­ższej oka­zji po­pro­sić An­drze­ja o na­oli­wie­nie za­wia­sów.
I wte­dy kątem oka do­strze­gła ruch po pra­wej stro­nie. Nie zdąży­ła się jed­nak od­wró­cić, bo sil­ne ude­rze­nie w gło­wę rzu­ci­ło ją na ko­la­na i po­ciem­nia­ło jej przed ocza­mi. Bez­wład­nie osu­nęła się na podło­gę.
Tyl­ko tyle za­pa­mi­ęta­ła.
Ock­nęła się oszo­ło­mio­na i prze­ra­żo­na jed­no­cze­śnie, cho­ciaż nie krwa­wi­ła. Pod gęsty­mi wło­sa­mi wy­czu­ła na po­ty­li­cy du­że­go guza, któ­ry bo­lał przy naj­de­li­kat­niej­szym na­wet do­ty­ku. Kręci­ło jej się w gło­wie, świat wi­ro­wał. Wszyst­ko wi­dzia­ła jak w ka­lej­do­sko­pie – ob­ra­zy na­kła­da­ły się na sie­bie i roz­je­żdża­ły. Ci­śnie­nie roz­sa­dza­ło czasz­kę. W ko­ńcu się pod­nio­sła i ru­szy­ła chwiej­nym kro­kiem w stro­nę ogro­du. Gdy z ta­ra­su ze­szła na tra­wę, zie­mia roz­ko­ły­sa­ła się ni­czym oce­an w trak­cie sztor­mu. Przy­sta­nęła i roz­ło­ży­ła ręce, żeby zła­pać rów­no­wa­gę, po czym z ser­cem tłu­kącym się w klat­ce pier­sio­wej po­de­szła do wóz­ka.
I wte­dy za­bra­kło jej tchu.
Se­kun­dę pó­źniej w nie­bo wzbił się prze­ra­źli­wy wrzask.

 
Wesprzyj nas