Paulina Reiter w książce “Samotne oceany” opowiedziała o życiu Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz, która jako pierwsza kobieta samotnie opłynęła świat. To historia o kobiecie niezwykłej – silnej, upartej i dążącej do celu wbrew przeciwnościom.


Czy ktoś jeszcze pamięta samotny rejs polskiej żeglarki, który przez dwa lata przyciągał uwagę publiczności i mediów? Paulina Reiter postanowiła przypomnieć współczesnemu czytelnikowi losy kobiety, która blisko pół wieku temu znalazła się na ustach całego, nie tylko żeglarskiego, świata.

Krystyna Chojnowska-Liskiewicz 28 marca 1976 roku na niewielkim jachcie „Mazurek”, skonstruowanym przez jej męża Wacława Liskiewicza, rozpoczęła w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich samotny rejs dookoła świata.

Jego trasa biegła przez Atlantyk, Kanał Panamski, Ocean Spokojny, Australię, południowe wybrzeże Afryki aż do Wysp Zielonego Przylądka, gdzie zamknęła się pętla wokół Ziemi. To tam, 20 marca 1978 roku, po przepłynięciu 28 696 mil morskich, oficjalnie została Pierwszą Damą Oceanów.

Paulina Reiter pisząc o tej podróżniczce zabiera czytelnika w niezwykłą wyprawę dookoła świata. Ale nie tylko. Reiter sięga głębiej, opierając się na dokumentach i rozmowach z żeglarką, jej mężem Wacławem, znajomymi, przyjaciółmi i osobami, które brały udział w przygotowaniach do historycznego rejsu, pokazuje niełatwą drogę Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz do tego najważniejszego rejsu w jej życiu.

Pierwsza kobieta świata, która samotnie opłynęła Ziemię jachtem urodziła się 11 lipca 1936 roku w Warszawie. Okres wojny rodzina Chojnowskich spędziła w okupowanej Warszawie a po wojnie osiedliła się w Ostródzie położonej nad Jeziorem Drwęckim. To tutaj młoda Krystyna w czasach licealnych złapała bakcyla żeglarstwa. Po ukończeniu szkoły przeniosła się do Gdańska, gdzie rozpoczęła studia, jako jedna z pięciu kobiet, na zdominowanym przez mężczyzn Wydziale Budownictwa Okrętowego Politechniki Gdańskiej. Bakcyl działał – wolny czas studentka Krystyna spędzała w akademickim klubie żeglarskim, zdobywając wiedzę i kolejne patenty żeglarskie. Tutaj poznała także Wacława Liskiewicza, swojego przyszłego męża. Po ukończeniu studiów została zatrudniona jako projektant w Stoczni Gdańskiej. W 1966 roku, w wieku 30 lat, uzyskała patent jachtowego kapitana żeglugi wielkiej. Oceany stanęły przed nią otworem.

opowieść o ludzkiej naturze, kobiecości, sile charakteru i walce przede wszystkim z samym sobą, z własnymi słabościami i samotnością

W swojej książce Paulina Reiter nakreśliła portret kobiety, która może być przykładem tego, że w męskim świecie, jakim było w owym czasie żeglarstwo, również płeć piękna może na równi z mężczyznami osiągnąć sukcesy na skalę światową. Wystarczy do tego, tylko i aż, siła woli, niezłomność i upór, wiedza i talent. I tego nie zabrakło Krystynie Chojnowskiej-Liskiewicz. Dzięki Paulinie Reiter czytelnik jest świadkiem emocji, uporu, determinacji w walce z przeciwnościami – na morzu i na lądzie, uczestniczy w chwilach radosnych i dramatycznych, poznaje samotność w kruchej łódce na środku oceanu, chwile zniechęcenia i radości, zmagania się ze sztormami, usterkami technicznymi, poważnymi awariami i problemami zdrowotnymi. Dwa lata na morzu nie jest dla słabych, bez znaczenia, mężczyzn czy kobiet, to wyzwanie, któremu mogą sprostać tylko nieliczni – tak można podsumować fragmenty relacjonujące rejs dookoła świata.

Książka “Samotne oceany” to opowieść nie tylko o żeglarstwie i sportowym wyczynie, któremu kibicowali Polacy w kraju i za granicą, przypadkowi żeglarze i załogi statków handlowych, przyjaciele i nieznajomi, mąż i ówczesne władze partyjne. To także opowieść o ludzkiej naturze, kobiecości, sile charakteru i walce przede wszystkim z samym sobą, z własnymi słabościami i samotnością. Opowieść o kobiecie skromnej, nie szukającej rozgłosu, która, choć jej wyczyn został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa i została uhonorowana odznaczeniami państwowymi, po sukcesach usunęła się w cień, wróciła do wyuczonego zawodu. Jedno jest pewne – Krystyna Chojnowska-Liskiewicz udowodniła, że kobieta może być wybitną żeglarką, kapitanem i dokonać rzeczy wydawałoby się niemożliwych.Nikodem Maraszkiewicz

Paulina Reiter, Samotne oceany, Historia Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz, pierwszej kobiety, która opłynęła świat solo, Wydawnictwo Agora, Premiera: 22 marca 2023
 
 

Paulina Reiter
Samotne oceany
Historia Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz, pierwszej kobiety, która opłynęła świat solo
Wydawnictwo Agora
Premiera: 22 marca 2023
 
 

Prolog

W stronę Przylądka Dobrej Nadziei, 1977 rok

Cienka lina łączy kobietę i niewielki jacht, jak pępowina. Przypięła się, bo jeśli wypadnie za burtę, nikt nie zawróci jachtu, nikt jej nie podbierze. Utonie. Jest na pokładzie sama.
To niespokojne wody. Prąd Agulhas przytula się do południowego brzegu Afryki, toczy ciepłe wody Oceanu Indyjskiego na zderzenie z zimnymi wodami atlantyckimi. Ciepły wiatr znad Afryki spotyka tu zimny wiatr znad Antarktydy. Te spotkania są burzliwe, wypiętrzają kilkunastometrowe fale, zdolne pochłonąć nawet wielkie statki. Badacze nazwali te fale „monumentalnymi”, mówią też o nich „anormalne”.
Kobieta jest w średnim wieku, ma silną budowę ciała, skórę spaloną słońcem. Fale ciemnych, krótkich włosów związała kolorową jedwabną chustką, by nie szarpał ich wzmagający się wiatr. Rękę trzyma na rumplu, patrzy przed siebie, na czarną, wypiętrzoną chmurę i na rosnący ocean. Czyta niebo i wodę. Idzie sztorm.
Do pierwszej chmury dołączają kolejne, równie gniewne. Wiatr się wzmaga, wyje. Ocean ryczy. Robi się ciemno, choć to poranek. Spieniona fala dosięga jej twarzy, uderza w policzek. Płynąć dalej czy cofnąć się do portu w Durbanie? Powrót ją kusi, mogłaby naprawić samoster, który pozwala odejść od rumpla, zachowując kurs – by zmienić żagle, usiąść nad mapą, naładować akumulator, coś zjeść, chwilę się zdrzemnąć. Ale żal jej przebytych mil morskich, pięciu dni żeglugi. Płynie dalej ze złamanym samosterem, w sztorm. Sen i jedzenie trzeba będzie ograniczyć. Fale łomoczą w burtę, zaglądają do kokpitu. Niektóre wsuwają się jęzorami, jakby chciały wylizać pokład. Inne włażą za kołnierz sztormiaka, ściekają zimnem po kręgosłupie. Jeszcze inne rzucają się z góry, przygniatając ją swoją siłą, przewracają. Musi stosować uniki – gdy widzi nadchodzącą pięść oceanu, kuli się w kokpicie.
Nagłe uderzenie wiatru kładzie jacht i żagle przyklejają się do wody, a w jej głowie pojawia się myśl: to koniec. Tutaj umrze. Ale jacht się podnosi.
Sztorm rośnie. Kolejna fala wdziera się i chwyta tratwę ratunkową, wyszarpuje ją z pokładu. Linki pękają, zmęczone dłonie nie są w stanie utrzymać ciężaru. Odprowadza ją wzrokiem, patrzy, jak znika. Nie ma czasu rozpaczać, po prostu trzeba to odnotować, że nie ma już tratwy, i wrócić do steru.
Jest już noc. Pod ogromnym niebem, na granicy dwóch oceanów, na bardzo małym jachcie samotna kobieta nie czuje bólu w popękanych rękach zdrętwiałych z wysiłku, czuje tylko sól w ustach. Nie może zasnąć, nie może zasnąć, nie może zasnąć. Bo zginie.
Oczy same się zamykają.

Podróż bohatera

W 1949 amerykański mitoznawca, pisarz i myśliciel Joseph Campbell napisał książkę „Bohater o tysiącu twarzy”1. Porównuje w niej opowieści o wyprawie i przemianach bohatera zawarte w mitach pochodzących ze wszystkich zakątków świata i wykazuje, że to jest stale ten sam, archetypowy bohater. Nazywa to monomitem.

1 Joseph Campbell, „Bohater o tysiącu twarzy”, wyd. Nomos, Kraków 2013.

Campbell opisuje etapy podróży bohatera. Zastajemy go w zwykłym świecie, najczęściej w jego domu, poznajemy jego życie codzienne. Następnie odbiera on wezwanie do niezwykłego świata osobliwych mocy i wydarzeń, wezwanie do przygody. Jeśli je przyjmie, będzie musiał stawić czoła próbom. Jeśli im sprosta – pokona smoki – może sięgnąć po „wielki dar”, nagrodę. Następnie wraca do zwykłego świata, do miejsca, skąd wyruszył, niosąc ze sobą dar, który ulepszy świat. Według Campbella zadaniem prawdziwego bohatera jest zabicie potwora, jakim jest status quo, smoka starego porządku – tyrana, strażnika przeszłości.
Jednym z zarzutów podniesionych przeciw Campbellowi było to, że w opisie monomitu koncentrował się wyłącznie na opisie męskiej podróży. Bronił się: „Wszystkie wielkie mitologie i wiele opowiadań mitologicznych są opisywane z męskiego punktu widzenia. Kiedy pisałem »Bohatera o tysiącu twarzy« i chciałem wprowadzić postać kobiety, musiałem sięgnąć do bajek”2. Była to księżniczka, bohaterka baśni Braci Grimm „Żabi król”.
Przez tysiące lat, aby zostać bohaterem, trzeba było, przede wszystkim, być mężczyzną.

2 Joseph Campbell, „Pathways to Bliss: Mythology and Personal Transformation”, Edited by David Kudler. Novato, California: New World Library, 2004, s. 145, 159.

Czy pani się bała?

Jest 13 lipca 2018 roku, gdy zaczyna opowiadać mi swoje życie, ma 82 lata. Jest drobna, krótkie włosy farbuje na orzechowo. Oczy – piwne. Ubiera się zawadiacko: T-shirt, kolorowa spódnica do kolan, skarpetki w paski i klapki. Spodziewałam się, że będzie w spodniach.
Siedzimy w jej salonie, w Gdańsku. Mieszka w wysokim bloku z lat 70. przy ulicy Norblina. Po prawej od wejścia meblościanka, w niej książki, wszystkie dzieła Conrada, wszystkie dzieła Lema, cała seria „Wielcy żeglarze” Wydawnictwa Morskiego, encyklopedie. Zwykły stół, krzesła – skromnie. Na ścianach przedwojenne obrazy olejne w starych, zdobionych ramach. Na kanapie siedzi duży, spłowiały, żółty miś ze szklanymi oczkami.
– Boję się, że będzie pani zawiedziona – mówi. – Wielu pani kolegów było mną bardzo rozczarowanych. Spodziewali się jakiejś bardziej romantycznej opowieści. O walce z żywiołem. A jeśli ktoś chce walczyć z oceanem, jego sprawa, niech walczy, dla mnie to głupie. To jest żywioł straszliwie obojętny i ma nas w nosie. Nie jest ani wrogi, ani przyjazny. Jest mu wszystko jedno, czy ktoś się utopi, czy nie.
– Czy pani się bała? – pytam.
– Nie.
– Wcale?
– A czego?
– Że pani umrze, utonie.
– Eeeee tam.
– A jak pani fala porwała z pokładu tratwę ratunkową?
– Przecież dawni żeglarze pływali bez tratw. Zmyło, to zmyło. Nie miałam czasu się zastanowić, bo miałam uszkodzony samoster i musiałam sterować. Byłam przekonana, że ja to potrafię zrobić. Że dam radę.
– A samotność? Doskwierała pani?
– Nie. Ja się ze sobą nie nudzę.
– Nawet wtedy, gdy przez ponad miesiąc nie miała pani łączności?
– W ciągu dnia określa się pozycję, trzeba zrobić astronawigację, wtedy nie było GPS-ów, nanosi się pozycję na mapy, ładuje akumulator, trzeba coś zjeść, sprawdzić stan techniczny jednostki. Jeśli to możliwe, należy robić to codziennie. Teraz są bardzo szczegółowe informacje pogodowe, ja tego nie miałam. Ale miałam książki i z nich wiedziałam, jakie są symptomy nadchodzącego huraganu. Wtedy używało się własnych obserwacji. Gdy nie było łączności, mogłam sobie pogadać z pluszowym misiem, którego miałam na pokładzie, chociaż on miał to w nosie, był zafoliowany w worku, żeby nie namókł, i sobie tylko jechał. Nic nie chciał robić.
– Czyli samotność nie była problemem? – drążę.
– Nie. Sama na morzu czułam się wolna. Nikt mi niczego nie mógł kazać. Za wszystko byłam odpowiedzialna ja.
– I nawet gdy pani chorowała, to nie myślała pani: co ja tu robię, chora, sama na środku oceanu?
– Nie. Wręcz przeciwnie. Wiedziałam, że jestem tu na własne życzenie. Dla mnie morze to jest zupełnie normalne środowisko, proszę pani, czuję się na morzu jak tutaj – omiata ręką salon, kanapę, stół z ciastem i kawą, obrazki w złotych ramach.
– Jak w domu.
– Gdy wróciłam z rejsu – mówi zniecierpliwiona – wszyscy mnie pytali, tak jak pani, czy się bałam. A dlaczego nikt mnie nie pytał, skąd ja wiedziałam, jak to zrobić?

Rozdział pierwszy
Zwykły świat


Warszawa, 1939

– Jak się nazywasz? – pyta matka.
– Krysia Chojnowska – mówi dziecko. Nie wymawia r.
Mama uczy ją adresu zamieszkania i tego, że mama nazywa się Kazimiera Chojnowska, z domu Rulkowska, a tata Juliusz Chojnowski. Ma wiedzieć, kim jest, na wypadek gdyby gdzieś się zaplątała podczas łapanki.
Z początku wojny Krystyna pamięta syreny i przeraźliwy huk, bombardowanie Warszawy. Podczas nalotów kryją się z mamą w piwnicy. Mieszkają w kamienicy przy Siennej, blisko zakładu fryzjerskiego ojca. Pamięta męski głos z radia. „Obywatele stolicy! Przed chwilą zbrodniczy napastnik obrzucił centrum Warszawy bombami. Znów mamy ofiary wśród ludności cywilnej…”. To prezydent Warszawy Stefan Starzyński, który codziennie na falach radiostacji Warszawa II dodaje otuchy mieszkańcom, potępia barbarzyństwo Niemców i domaga się ukarania zbrodniarzy mordujących ludność cywilną.
Pamięta uczucie – strach, który ściska ją w brzuchu przez wszystkie lata wojny. Że jak ojciec pójdzie do pracy, to może nigdy nie wrócić. Że jak mama wyjdzie coś kupić, to już może jej nigdy nie zobaczyć. O siebie samą się nie boi. Tylko o to, że zostanie sama. Pamięta szkło z witryn sklepowych i okien leżące na chodnikach. Widziała egzekucje na ulicach. Zapamiętała oczy żydowskich dzieci, przestraszone oczy.
Ale jakby miała wydobyć z pamięci pierwsze wspomnienie, to będzie takie: tata w mundurze i kwadratowej czapce. Ojciec, w rogatywce, żegna się z żoną i córką, idzie na wojnę. Jest 1939 rok. Krysia ma trzy lata. Urodziła się 15 lipca 1936 roku. Ojciec z frontu wraca szybko, jeszcze w 1939 roku, w październiku. Jego oddział się rozpadł. Przydzielono go do korpusu sanitarnego. Najpierw zniknął oficer wraz z lekami, zaraz potem trzech sierżantów, zawodowych sanitariuszy, którzy zabrali resztę środków opatrunkowych. Nie ma leków, nie umie leczyć, jest przerażony. Postanawia wrócić do domu.
W 1940 roku, w październiku, w Warszawie powstaje getto dla ludności żydowskiej. Sienna jest na jego granicy, Chojnowski i inni właściciele sklepów oraz zakładów wysyłają list protestacyjny do komendanta Warszawy z prośbą o poniechanie pomysłu, z obawy że zmniejszą im się obroty. W odpowiedzi dowiadują się, że mogą przenieść biznes do lokali pożydowskich, co będzie dla nich z korzyścią, bo są dużo bardziej luksusowe.
Chojnowski nie rozumie – jak to? Ma zająć czyjąś własność? Przecież Żydzi wrócą, a on wyjdzie na złodzieja. Lokalu nie bierze, zakład zostaje na Siennej, klientów traci, bo ludzie boją się tam chodzić. Kamienicę, gdzie mieszkają, włączono do terenu getta, rodzina zostaje przesiedlona na Złotą 20, róg Wielkiej3. Kamienica jest duża, wysoka, ale mieszkanie jest marne, małe, jeden pokój z kuchnią, jest im ciasno, zwłaszcza że dołączyła babcia Maria, mama ojca, którą Niemcy wyrzucili z domu w Ciechanowie. Matka Krystyny nie jest tym zachwycona. Drażni ją, że babka, dewotka, ciągle chce z Krystyną odmawiać różańce. Ma ich dziesięć i co chwilę wciska któryś wnuczce, każe jej klęczeć i odmawiać paciorki. To już lepiej, żeby Krysia poszła pobawić się na podwórko.

3 Dziś tego domu już nie ma, w miejscu, gdzie był, stoi jedna z odnóg Pałacu Kultury.

Z podwórka widać budynek Pasty, pierwszy warszawski wysokościowiec, w którym mieści się Polska Akcyjna Spółka Telegraficzna (PAST). Obok jest wysoki na sześć pięter bank – przyjmie na siebie większość pocisków z pociągu pancernego podczas powstania, osłaniając kamienicę, w której mieszają Chojnowscy. Mieszka tu tylko jedno dziecko w jej wieku, Irek, ale mama nie pozwala jej się z nim bawić. Nie odpowiada jej pijacka rodzina, z której pochodzi. Krystyna nie słucha. Szybko znajduje z nim wspólny język, mimo że zdarza się, że Irek jej przyleje. Chwilę się gniewa, ale jak Irek zapuka do drzwi i prosi: „Pani Chojnowska, pani puści Krysię na podwórko”, to chętnie leci.

Kasza gryczana

W 1943 roku rodzice wysyłają ją do szkoły. Po bitwie na łuku kurskim mówi się, że wojna zaraz się skończy. A zresztą wojna wojną, a dziecko musi się uczyć, uważają rodzice. Ojciec chce, by córka poszła do najlepszej szkoły. Sam wychował się w zaborze rosyjskim, gdzie mógł się kształcić tylko jeden syn w rodzinie, drugi miał zostać na gospodarstwie. Skończył tylko kilka klas i choć zdolny z matematyki, został pomagać ojcu. Ten zachęcał go, by szkolił się u rzeźnika w oprawianiu zwierząt. Brzydziło go to i przerażało. Jak przyszło wybrać fach, poszedł na naukę do fryzjera.
– Ty nie wiesz, jaka to jest wartość móc się uczyć – mówi Krysi.
Przy zapisie do prywatnej szkoły dla panienek Krystyna przeżywa pierwsze upokorzenie w życiu. Jest świadkiem, jak dyrektorka szkoły daje ojcu do zrozumienia, że szkoła jest dla inteligencji.
– Tato, dlaczego te panie uważają, że jesteś gorszy? – pyta ojca. Zawstydziła go.
– Coś źle zrozumiałaś – mówi.
– Nie – upiera się dziecko. – One mówią, że jesteś gorszy.
Już nie chce iść do tej szkoły. Nie chce, żeby ojciec prosił te kobiety o cokolwiek. Ale nauczycielki ulegają ojcu i godzą się, by dziecko przeegzaminować. Krysia pisze dyktando bezbłędnie. Przyjmują ją. Szkoła szybko zmienia się w tajne komplety. Niemcom nie chodzi tylko o zdobycie terytorium Polski, ale o zniszczenie polskiej kultury. Za tajne nauczanie można stracić życie, w razie wykrycia więzienie lub obóz koncentracyjny grozi nie tylko nauczycielom, ale nawet właścicielom mieszkań.
W klasie Krystyny jest piętnaścioro dziewcząt. Codziennie zajęcia odbywają się w innym domu. Jeśli są u Chojnowskich, na Złotej, mama Krystyny idzie na czaty, przy bramie. Krystyna pamięta, że nauczycielka była wymagająca i nazywała się Waksmanowa.
Co jeszcze wspomina?
Głód.
– Jeść nie bardzo było co – mówi mi. – Przydziały kartkowe były bardzo niewielkie, oczywiście jak się miało pieniądze, to wszystko można było mieć, bo szmuglowano do Warszawy jedzenie, od mleka i śmietany poczynając, a kończąc na szynkach. Ale to kosztowało. Ojciec pracował sam, nas było jeszcze trzy w domu. Na kartki dało się kupić to i owo, ale zwykle to było byle jakie jedzenie, jakaś marmolada z buraków, chleb czarny. Luksusem był rosół na obiad albo parówki.
I jeszcze jedno wspomnienie, z kwietnia 1943 roku.
– Posłuchaj Krysiu, teraz wykańczają ich, a potem wezmą się za nas – mówi wstrząśnięty ojciec. Są w drodze do zakładu fryzjerskiego i mijają mur getta żydowskiego, w którym trwa właśnie pacyfikacja powstania. Najwyraźniej uznał, że córka jest wystarczająco dorosła, by wiedzieć, co się dzieje. Ma już siedem lat. Krysia rozumie, że umrą.
1 sierpnia 1944 roku w Warszawie wybucha kolejne powstanie, tym razem po tej stronie muru, gdzie mieszkają. Każdy jego kolejny dzień to dla Krystyny dawka śmiertelnego lęku. Boi się o rodziców. Na ulicach widziała martwych ludzi. Powstanie Warszawskie Chojnowscy przetrwają w piwnicach domu przy Złotej. Sąsiadce, na oczach Krystyny, umiera dziecko, nie ma mleka, żeby wykarmić niemowlę. Ściana między piwnicami dwóch kamienic została wyburzona, by zrobić przejście. W piwnicy obok jest tymczasowy szpital powstańczy. Na łóżkach, na podłogach leżą ranni – widok krwi, umierania to teraz jej codzienność. Co jakiś czas chodzi na granicę dwóch kamienic sprawdzić grubość muru. Jej największy lęk, to że dom się zawali. Boi się o tatę, który chodzi z wiadrem po wodę, dwie przecznice dalej, w nocy, bo wtedy ostrzał jest mniejszy. U nich wody już nie ma, nie działa stacja uzdatniania Filtry. Gdy tata zdobędzie wodę, mama idzie na górę, do ich kuchni, gotować kaszę. Za każdym razem Krystyna umiera ze strachu. W dzień, od rana do wieczora, trwa bombardowanie. I ostrzał z pociągu pancernego.
– Mama na szczęście zgromadziła cały worek kaszy gryczanej i przez powstanie żywiliśmy się tą kaszą, na śniadanie, na obiad, na kolację. Do dziś nie mogę jej jeść – opowiada mi siedemdziesiąt lat później Krystyna. – A i to było dobrze, bo ludzie, którzy musieli opuścić swoje mieszkania, na przykład ci wypędzeni z Woli, to oni żadnego jedzenia nie mieli.
W piwnicy słucha historii tych, którym udało się uciec z rzezi na Woli. Rozstrzeliwani są wszyscy, mówią tamci – mężczyźni, kobiety, dzieci. Naziści podpalają budynki, a gdy ludzie z nich uciekają, strzelają do nich z broni maszynowej. Na ulicach leżą dziesiątki tysięcy ciał. Na początku mordy są chaotyczne, potem już systematyczne, naziści spędzają ludzi na place, pod kościół, pod fabrykę. Stosy trupów są długie na kilkadziesiąt metrów i wyższe niż dorosły człowiek. Kobiety i dziewczynki są gwałcone, następnie zabijane. Żołnierze wchodzą do szpitali i mordują pacjentów, również dzieci.
Krystyna słyszy, że najgorsi, najokrutniejsi są Ukraińcy. Ale tak warszawiacy nazywają jednostki azerskie, kozackie, tatarskie, turkmeńskie, białoruskie, najczęściej mówią tak na żołnierzy pułku szturmowego RONA – Rosyjskiej Narodowej Armii Wyzwoleńczej. I na żołnierzy pułku muzułmańskiego z brygady SS Oskara Dirlewangera, o których szepcze się z przerażeniem, że szkoda im amunicji, więc podrzynają gardła.
Krystyna pamięta chłopca, może 14 lat, jego rodzice zginęli, przyszedł do ich piwnicy straszliwie głodny, od kliku dni nic nie jadł, rzucił się na kaszę, którą dała mu jej mama. Mówił, że widział straszne bestialstwo. Na podwórku przy Marszałkowskiej leżał stos trupów z poderżniętymi gardłami, na wierzchu ciało dziewczynki. Krysia kojarzy ten adres, to podwórko, bo mieszkała tam jej koleżanka z klasy, i z opisu chłopaka poznaje, że to ona. Wielu rzeczy nie pamięta z tego czasu, pamięć zawodzi po tylu latach, ale imię i nazwisko tej dziewczynki zapamięta na całe życie. To była Lila Wróblówna.
– Proszę pani – mówi mi, głos jej drży – ja zawsze powtarzam, że ja mam życie darowane.

Już nie będziemy się bać

W strzelistym wnętrzu kościoła śmierdzi gównem, nie ma toalet, ludzie załatwiają się na posadzkę. W kościele św. Wojciecha na Woli Niemcy utworzyli obóz przejściowy dla ludności cywilnej. Czekają na wywiezienie do obozu w Pruszkowie. W czasie powstania przez ten obóz przejdzie około 90 tysięcy mieszkańców Warszawy. Niemcy wyciągają z kościoła mężczyzn, których podejrzewają o udział w powstaniu, i rozstrzeliwują na placu obok. Wybierają młode kobiety, wyprowadzają i gwałcą. Chojnowscy spędzają tam jedną noc. Krystyna pamięta tylko, szczęśliwie, chłód kamiennej posadzki, mama podkłada jej do spania swój płaszcz.
Dulag 121 w Pruszkowie, do którego z kościoła idą pieszo 15 kilometrów, został utworzony 6 sierpnia 1944 roku na terenie dawnych Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego i funkcjonował do połowy grudnia. Zarządza nim SS Obergruppenfüher Erich von dem Bach-Zelewski, dowódca sił niemieckich wyznaczonych do stłumienia powstania. To on odpowiada za złagodzenie rozkazu Adolfa Hitlera z 1 sierpnia, nakazującego całkowitą eksterminację mieszkańców Warszawy, bez względu na wiek i płeć. Przez Dulag 121 przejdzie około 400 tysięcy ludzi, spośród których dziesiątki tysięcy zostaną wywiezione na roboty przymusowe lub zesłane do obozów koncentracyjnych.
W Pruszkowie, w czasie selekcji, ojca Krystyny oddzielają od rodziny. Krystyna dostaje ataku histerii, że ojca zabiją, wyje jak ranne zwierzę. Matka błaga ją, by się uspokoiła. Jeśli nie przestanie ryczeć, tłumaczy córce, Niemcy je wykończą. Nie pomaga, dziecko rozpacza dwa dni, aż opadnie z sił. Ojciec zostaje przydzielony jako przymusowy robotnik do podobozu KL Stutthof – Außenlager Pölitz bei Stettin – w fabryce wzniesionej przez IG Farben Industrie do produkcji benzyny syntetycznej z węgla, która podczas wojny trafiała do Luftwaffe, U-Bootów i okrętów nawodnych Kriegsmarine, a także czołgów i pojazdów Wehrmachtu. W Hydrierwerke Pölitz podczas 5 lat wojny pracować będzie 30 tysięcy niewolników. 13 tysięcy umrze z wycieńczenia, chorób, braku opieki lekarskiej lub zostanie zamordowanych.
Kobiety z dziećmi, niezdolne do pracy, po selekcji w Pruszkowie wysyłane są pociągami, bez jedzenia, do różnych ośrodków Generalnego Gubernatorstwa i tam pozostawiane bez środków do życia.
– Ja z mamą zostałam wywieziona otwartą węglarką. Nie pamiętam tego dobrze, bo byłam bardzo chora, z wysoką temperaturą. Padał mocny deszcz, my w tych odkrytych wagonach. Pociąg stanął w polu, ludzie zaczęli uciekać, nikt nie pilnował. Nie byłam w stanie iść, pomógł mnie wynieść jakiś młody lekarz. I tak wylądowałyśmy z mamą we wsi Złota, między Sochaczewem a Łowiczem. Wrednie tam było, bo miejscowa ludność uważała, że skoro postawiliśmy się Niemcom, to teraz mamy, co chcieliśmy. Nawet mleka nam nie chcieli sprzedać – opowiada mi Krystyna.
Litują się jednak w końcu nad nimi i dostają salę w starym sklepie wiejskim. Za całe wyposażenie jest tu lada sklepowa, na którą sołtys rzuca snopek siana. I piec typu koza. Głodują. Mama wymienia pierścionki za jedzenie. W końcu jakimś cudem, odnajduje je tam sąsiadka ze Złotej w Warszawie, Rubińska, żona woźnego, i bierze do swojego domu we Włochach. Dostawia dla nich dodatkowe łóżko, w kuchni.
17 stycznie 1945 roku jest ładny, słoneczny, mroźny dzień. Krystyna wychodzi na sanki z Tereską, córką gospodarzy. Najpierw zadanie – mają iść na pocztę i nadać pocztówkę do taty, że matka i ona żyją. Nagle na głównej ulicy słyszy łomot. Strach ją paraliżuje, wrasta w ziemię, bo widzi czołgi. A czołgów boi się strasznie, bo słyszała, co robiły podczas powstania. Ale te czołgi mają na sobie białe orły. Krystynę zalewa fala radości. Skończyła się wojna. Już nikt jej nie odbierze mamy. Sadza Tereskę na sanki i ciągnie aż do utraty tchu do domu i krzyczy: „Mamo! Mamo! Już nie musimy się bać!”.

Bo się utopisz

Woda skrzy się w słońcu, migocze, kusi chłodem. Krysia stoi na brzegu jeziora, patrzy przez jego taflę na drugi brzeg. Zaschło jej w ustach, jest upał. A tam, na dworcu kolejowym, jest sklepik, a w nim lemoniada. W głowie huczy jej przestroga mamy, żeby do jeziora nie wchodziła, bo się utopi, ale pragnienie jest silniejsze – już jest w wodzie po kolana. Nic dziwnego, że matkę widok wody przeraża, skoro nie umie pływać. Ale ona przecież pływa jak ryba. Tata nauczył ją przy pomocy deski. Wskakuje do wody, pieniążek na lemoniadę chowa w kostium i przepływa jezioro. W domu będzie awantura, sąsiadka widziała ją, jak w mokrym kostiumie paradowała do sklepiku.
Mieszkają teraz z mamą w Ostródzie, nad Jeziorem Drwęckim. Zaraz po wojnie przeprowadziły się do ciotek, sióstr mamy, do Ciechanowa. Tam czekały na ojca. Wiadomo było, że jeśli przeżył, tam będzie ich szukał. Odnalazł je po trzech miesiącach. Do Warszawy nie było po co wracać, z ich domu została kupa gruzu. Budynek przetrwał powstanie, ale potem Niemcy go spalili i zburzyli. W ogóle w Warszawie nie ma nic. Ojciec szuka mieszkania i lokalu na zakład w Olsztynie, ale nie znajduje. Za to w Ostródzie mógłby go mieć. I tak w 1945 roku przenoszą się do Ostródy. Mama nie jest zadowolona, chciała mieszkać w większym mieście. Ciotka Fema, Eufemia Gralak, żona Marcelego Nowotki, jej wujka, mówi, że załatwi mieszkanie w Warszawie. Ale mama Krystyny od komunistów nic nie chce. Krystyna zaś jest zadowolona. Bo kilkadziesiąt metrów od domu jest jezioro.
W Ostródzie zaczyna blaknąć strach. Tu nikt nie strzela. Nikt nie zabije rodziców. Chociaż miasto jest wyniszczone – w 1945 zostało zajęte przez żołnierzy radzieckich, którzy je spalili i zdewastowali w odwecie – ludzie, którzy się tu sprowadzili, są pełni nadziei. Ojciec Krystyny dostał lokal na zakład fryzjerski i drugi, obok, na drogerię. Mama zajmuje się domem, wszystko trzeba dopiero urządzić, pierwszą noc śpią na podłodze. Mieszkają w kamienicy naprzeciw zakładu, jeden pokój z kuchnią i toaleta na klatce schodowej. I pokój piętro wyżej, ale mama uważa, że córka jest za mała, by dostać własny, więc służy za graciarnię.
Mogliby mieć większe mieszkanie, kilometr od zakładu, ale matka Krystyny stanowczo odmawia. Boi się mieszkać daleko, sama całymi dniami z dzieckiem, w obcym mieście. Od wrześnie Krystyna idzie do szkoły. Tata codziennie ją odprowadza, jest daleko od domu. Dzieci nie puszcza się samych, bo po okolicy krążą jeszcze resztki band Werwolfu, podziemnej armii hitlerowskiej. Wkrótce w centrum miasta, z inicjatywy Chojnowskiego, otworzy się druga szkoła, w budynku szkoły niemieckiej, który podczas wojny służył jako szpital. I tam Krystyna będzie już chodzić sama.
Rodzi się młodsza siostra, Ania. Różnica wieku między nimi jest duża, dziesięć lat, taki szkrab to dla Krystyny żadne towarzystwo, ale cieszy się, bo ma więcej wolności. Rodzice zajęci są małym dzieckiem. Ona już jest dorosła. Już tak za nią nie patrzą. Gdy tylko może, idzie nad jezioro popływać i popatrzeć na żaglówki. W szkole zapisuje się do Ligi Morskiej, w 1952 roku. Pływa na D-zetach, dużych jednostkach szkoleniowych, uczy się, do czego służą kolejne żagle: benzan, fok, grot.
Jest córeczką tatusia. Mama jest spokojna, opiekuńcza i lękliwa, lubi siedzieć w domu. „Mało bezczelna” – powie o niej Krystyna. – „Skrupulatna”. Krystyna przeciwnie – jest ciekawa wszystkiego, śmiała. Jest wyższa i potężniejsza niż jej koleżanki, może to dodaje jej animuszu.
Po ojcu dziedziczy dobry słuch. Tata, gdy jako młody mężczyzna przeniósł się z rodzinnego Ciechanowa do Warszawy, zapisał się na lekcje skrzypiec. Grał na nich i śpiewał Krystynie kołysanki – kuplety z teatrzyków, piosenki z filmów. Krysia najbardziej lubi, jak śpiewa „Ada, to nie wypada” o niesfornej dziewczynie. W Ostródzie Krystyna chodzi do szkoły muzycznej – podstawowej, potem średniej – do klasy fortepianu. Chce być pianistką, ale w klasie maturalnej zaczyna wątpić. Boi się, że z tego nie wyżyje, że nie będzie niezależna. A tata wpaja jej, że dziewczyna musi mieć zawód i swoje pieniądze. Przeżył dwie wojny, widział, jak kobiety, których mężowie zginęli, zostawały bezradne.
Po ojcu Krystyna dziedziczy też talenty matematyczne i fizyczne. W ogóle uczy się bardzo dobrze, ma możliwość uzyskania dyplomu przodownicy nauki i pracy społecznej. Tacy uczniowie mogą jechać bez egzaminów na studia zagraniczne. Zagraniczne, czyli do Związku Radzieckiego. Krystyna chce jechać, wyrwać się w świat. Ale ojciec staje okoniem. Mówi, że ją zrusyfikują. Mówi, że córka nie ma jeszcze 18 lat, więc on decyduje. Zamiast Krystyny jedzie jej kolega.
Krystyna zaś decyduje, że chciałaby pójść na Politechnikę Gdańską, na Wydział Budowy Okrętów. W kiosku jest pismo „Morze”, widziała w nim zdjęcia statków i bardzo jej się podobały. A potem dociera do niej, że przecież takie okręty uczą budować w Gdańsku i że ona mogłaby się tego nauczyć. Mówi o tym w szkole. Dyrektorka i wychowawczyni się krzywią.
– Dziewczyna na politechnikę? Kto to słyszał?
Ale ojciec ją wspiera. Inżynier budowy okrętów to porządny fach. Mama się martwi. Czy na wydziale będą marynarze? Wiadomo przecież, jak oni się prowadzą.
Egzaminy zdaje wzorowo. Przyjętych zostaje około 200 osób.
W tym pięć dziewczyn.

 
Wesprzyj nas