Ta książka jest wędrówką przez świat, który na naszych oczach ginie. Powstawała przez 18 lat. Bezmyślny i brutalny wpływ człowieka na środowisko został przez ten czas dokładnie zbadany, a naukowcy proponowali rozwiązania – i nic się nie zmieniło.


Tomasz Ulanowski podaje dowody: zanieczyszczony i rabunkowo eksploatowany ocean, zmiany w prądach morskich i w cyrkulacji powietrza, topnienie lodowców i podnoszenie się poziomu mórz, zagłada gatunków, pandemie, wpływ zmian klimatu na pogodę, ekspansja technosfery i nieodwracalne wyczerpywanie się zasobów Ziemi. 

Wszystko to obserwujemy, podążając za autorem, gdy wędruje wzdłuż wybrzeża Bałtyku, maszeruje brzegiem jednej z wysp Svalbardu, biega, doświadcza świata własnym ciałem, czuje zapachy i smaki, myśli o starzeniu się. A także szuka w tym wszystkim piękna. 
 

***

Tę książkę powinien przeczytać każdy, kto z niepokojem z niepokojem myśli o przyszłości naszej planety. Ulanowski zabiera nas w podróż przez odległe lądy, morskie głębiny, gabinety wybitnych naukowców i przez meandry własnych erudycyjnych przemyśleń. Jest to pouczająca i niezapomniana wyprawa, dzięki której trochę mniej boimy się nieuniknionego końca świata. 
Ilona Wiśniewska 
 
Idźcie z Tomkiem. Idźcie z nim w tę ważną podróż koniecznie, choćby po to, żeby nie być zaskoczonym tym, co się wokół nas dzieje i będzie działo. Idźcie po to, żeby zrozumieć świat, w którym żyjemy, bo od tego zaczyna się każda zmiana. 
Adam Wajrak 
 
Co innego teoretyczne rozważania o antropocenie, co innego reportaż, w którym autor pokazuje nam, jak to wygląda, jakie jest w dotyku, a nawet jak pachnie i smakuje (to nie jest metafora!). Lektura obowiązkowa! 
Wojciech Orliński 
 
Tomasz Ulanowski (rocznik 1971) jest dziennikarzem naukowym piszącym o przyrodzie, biologii człowieka, antropocenie, w tym zmianach klimatu, a także o ekocydzie. O apokalipsie pisze od niemal dwóch dekad. Publikuje w „Gazecie Wyborczej”, „Książkach. Magazynie do Czytania”, „Dużym Formacie” oraz „Piśmie. Magazynie Opinii”. Współautor Nagiego umysłu – książki o ludzkiej naturze – i autor O powstawaniu Polaków. W 2022 r. nagrodzony Grand Pressem za esej reportersko-analityczny pt. Ziemia, który w czterech częściach ukazał się w „Piśmie”. Wszędzie czuje się dobrze, ale najlepiej – nad Bałtykiem. Jest zakażony gorączką polarną. Lubi przemierzać świat na nogach, jak zwierzę. 

Tomasz Ulanowski
Ostatnia minuta. Pieszo przez antropocen
Wydawnictwo Agora
Premiera: 22 marca 2023
 
 

POWITANIE. WIOSNA

Doświadczenia życiowe nie są czymś, co po prostu nam się przytrafia.
Robert Plomin, Blueprint

Kiedy zima ma się ku końcowi i nie mogę już doczekać się wiosny, wypatruję szpaków. W 2020 roku wróciły 25 lutego.
Było ich kilka. Siedziały na najwyższych gałęziach najwyższego drzewa w okolicy, kołysały się i radośnie „pitpilitały i pimpiliły. Halo! O, halo lo lo lo lo!”1.
To samce zaczarowywały samice. Po to, żeby je później rozczarować.
Miłość jest trochę jak cztery pory roku. Wiosna jest romantyczna. Namiętność i bliskość pędzą do punktu kulminacyjnego. Ten przychodzi latem. Jesienią jest czas na zbudowanie poważnej relacji opartej na zobowiązaniu. Tych, którym to się nie uda, często czeka ciężka, depresyjna zima. Jest naznaczona przejściową fazą rezygnacji i rozpaczy: najtrudniejszym, środkowym etapem rozstania2.
„Porami roku” zwierzęcych, a więc i ludzkich, uczuć dyrygują eliksiry produkowane przez nasze – i szpaków – organizmy. Neuroprzekaźniki i inne hormony.
W pierwszej, wiosennej fazie miłości3 oksytocyna wyłącza w mózgu pewne rejony tak zwanego układu nagrody. Prowokuje przywiązanie, podkręcane u mężczyzn przez pobudzającą ich korę wzrokową wazopresynę – która zakochanym kobietom poprawia z kolei pamięć. Jednocześnie przyjemna dopamina pobudza inne rejony układu nagrody. U kobiet rośnie też poziom kortyzolu, hormonu stresu (działa energetyzująco). A także testosteronu, który poprawia ich libido. Co ciekawe, u zakochanych mężczyzn stężenie testosteronu spada. Mają więc obniżoną motywację do skoków w bok.
U obu płci spada poziom serotoniny, hormonu szczęścia. A to sprzyja… obsesjom i zachowaniom kompulsywnym. Czyli właśnie miłości romantycznej. Stare, podkorowe i zawiadujące emocjami rejony mózgu – znajdujące się w układzie limbicznym – jeszcze mocniej niż zwykle dominują wtedy nad korą przedczołową, zajmującą się racjonalnym i logicznym myśleniem. Czujemy nieustające podniecenie i radość. Stajemy się mniej krytyczni. Wpadamy w miłosną pułapkę.
Kiedy po kilku, kilkunastu miesiącach poziom serotoniny wraca do normy, obsesja mija. Namiętność maleje. Rośnie za to bliskość. Związek wchodzi w fazę letnią. Jesienią mamy pracować nad przywiązaniem. A nic tak nie wiąże jak owoc miłości. Jeśli dziecko nie przyjdzie na świat w pierwszych czterech latach związku, zazwyczaj przychodzi kryzys. Bo cztery lata powinny wystarczyć na spłodzenie potomstwa i przeprowadzenie go przez najniebezpieczniejszą fazę dzieciństwa. Dlatego – statystycznie rzecz biorąc – związki bezdzietne rozpadają się częściej.
Wtedy nadchodzi ponura zima.
„A jednak choć znamy tę podróż i wiemy, dokąd wiedzie, otwieramy przed nią ramiona i cieszymy się każdą chwilą”4. Tak przynajmniej byłoby najrozsądniej (kora przedczołowa).
25 lutego 2020 roku, kiedy w moje okolice wróciły szpaki, wiosna oficjalnie jeszcze się nie zaczęła, a jednak trwała już w najlepsze.
Bo tamtej zimy zimy właściwie nie było. Średnia temperatura dobowa prawie nie spadała poniżej zera. W Polsce i całej Europie mieliśmy najcieplejszą zimę w historii pomiarów. Od grudnia kwitły kaliny, imigrantki z Azji, które normalnie zakwitają dopiero w lutym. No i zwariowane pigwowce japońskie, które całą zimę próbują rozwinąć pąki, ale zazwyczaj powstrzymuje je mróz. W lutym zakwitły też leszczyny.
Na wierzbach pojawiły się bazie.
Wiosna fenologiczna, charakteryzująca budzące się z uśpienia życie, przyszła w tym dziwnym pandemicznym roku bardzo wcześnie.
Wiosna oficjalna, ta meteorologiczna czy też klimatyczna, zaczęła się uparcie dopiero z początkiem marca. Bo mimo zmian klimatycznych naukowcy ciągle dają zimie w naszym rejonie świata pełne trzy miesiące bezżycia – grudzień, styczeń i luty. Jednak z powodu globalnego ocieplenia grudzień od dawna należy bardziej do jesieni. A życie budzi się dziś po zimie kilka tygodni wcześniej niż jeszcze w XX wieku.
W tej karuzeli zmian najbardziej stałe – co nie znaczy, że niezmienne, po prostu zmieniające się najwolniej – są astronomiczne pory roku. W 2020 roku astronomiczna wiosna zaczęła się na półkuli północnej w czwartkowy wieczór 19 marca. Słońce górowało wtedy prosto nad równikiem, a noc zrównała się z dniem. Kiedy tuż przed południem w sobotę 20 czerwca rozpoczęło się astronomiczne lato, Słońce zagórowało nad zwrotnikiem Raka. Ten dzień był naszym najdłuższym w 2020 roku. Kolejna równonoc – 22 września – wyznaczyła początek astronomicznej jesieni. A kolejne przesilenie – 21 grudnia, kiedy Słońce zagórowało nad zwrotnikiem Koziorożca, a my mieliśmy najkrótszy dzień roku – zwiastowało u nas początek astronomicznej zimy.
Taką złożoną z dwóch równonocy, dwóch przesileń i czterech pór roku zapętloną podróż przez życie zapewnia nam nachylenie osi obrotu Ziemi – o 23,5 stopnia do prostej prostopadłej wyznaczonej do płaszczyzny orbity naszej planety wokół Słońca.
W marcu do pogwizdujących szpaków dołączyły kosy. Ich trel jest chyba najpiękniejszym ptasim śpiewem w Polsce. Zawsze się uśmiecham, kiedy go słyszę. Także wtedy, kiedy wiosną chodzę po okolicy i codziennie obsesyjnie sprawdzam postępy rozwijających się pąków, coraz większych liści, coraz bardziej pachnących kwiatów i coraz głośniej brzęczących pszczół.
A jednak żadne ptaki nie cieszą mnie tak jak szpaki.
Podsłuchuję i podpatruję je aż do jesieni. Od przylotu, przez odchowanie młodych, po jesienny odlot na południe. Zimą będą latać gdzieś daleko ode mnie w tak zwanych szmerach składających się z tysięcy osobników. Wyczyniają wtedy niesłychane stadne akrobacje na niebie (to taktyka pomagająca przetrwać ataki sokołów), cieszą oczy tańcem synchronicznym. Naukowcy porównują płynne wiry i wiraże rojów szpaków do nadciekłego helu. Opisują je równaniami, które stosują, żeby zrozumieć zachowanie helu schłodzonego do temperatury bliskiej zera bezwzględnego – kiedy traci on lepkość, a każdy jego atom znajduje się w tym samym stanie kwantowym.
Jednak nie potrzebujemy mędrca szkiełka i oka, żeby chłonąć piękno i grozę przyrody. Wystarczy nam widok soczystej zieleni, huk wiosennych piorunów, zapach gleby po deszczu (odpowiada za niego geosmina, organiczny związek chemiczny produkowany przez niektóre bakterie glebowe i uwalniany, kiedy ziemię moczy deszcz – ludzki nos jest na geosminę wyjątkowo wrażliwy), dotknięcie rozwijających się pąków i aromat mniszkowego miodu. Podobnie jak nie potrzebujemy wykształcenia muzycznego, żeby przeżyć Cztery pory roku Vivaldiego. Albo te przekomponowane przez Maxa Richtera, które są rzadkim przypadkiem remake’u lepszego od oryginału.
Wiosną zapętlone smyczki prowokująco narastają, budząc nie tyle niepokój, ile nadzieję. Wiosną możesz nieoczekiwanie trafić „na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz swoich nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą”5.

Rozdział 1
FUCK THE DUCK


Potrzeba wyruszenia w świat bywa równie wielka co zadawana przez nią rana – ta, którą można zagoić tylko powrotem. Czy gdzieś daleko doświadczamy czegoś na tyle wartościowego, że nasze pożegnania są usprawiedliwione?
Barry Lopez, Horizon

Oto żółta plastikowa kaczuszka – taka, jakimi w wannach całego świata bawią się dzieci. Latem 2017 roku naukowcy z Instytutu Oceanologii Polskiej Akademii Nauk w Sopocie, prowadzeni przez jego dyrektora i biologa morskiego profesora Jana Marcina Węsławskiego, natknęli się na nią na zachodnim wybrzeżu arktycznej Ziemi Księcia Karola (po norwesku Prins Karls Forland), bezludnego skrawka lądu wyrastającego z oceanu w zachodniej części archipelagu Svalbard. Badacze zrobili zdjęcie zabawce i odnotowali jej obecność w kajeciku wśród zapisków o setkach innych kawałków plastiku wyrzuconych przez prądy morskie na plażę i tundrę.
Ponieważ robili cenzus plastikowych śmieci i ciepłolubnych gatunków, które przypływają na kawałkach tworzyw sztucznych z południa, żółta kaczuszka była dla nich tylko kolejną pozycją na liście. Ciekawą, to prawda, ale czego to nie znaleźli w 15 tonach plastiku, które naliczyli na wybrzeżu wyspy!
– Nie miałem pojęcia, co fotografuję – opowiada mi Węsławski. – Dopiero miesiąc po powrocie, kiedy przeglądałem zdjęcia, zorientowałem się, że dokonaliśmy odkrycia.
Nie byłoby go, gdyby nie wypadek, do jakich często dochodzi na ruchliwych i kapryśnych szlakach morskich. W 1992 roku przez statek płynący z Hongkongu do Stanów Zjednoczonych przewaliła się fala. Kilkanaście kontenerów spłynęło z pokładu do Pacyfiku. W jednym z nich chińscy producenci umieścili blisko 29 tysięcy plastikowych zabawek, w tym żółte kaczuszki. Kontener się otworzył, a zabawki rozpłynęły się po świecie. Znajdowano je na wybrzeżach Hawajów, Australii i Ameryki Południowej. Część z nich podryfowała na północ, przepłynęła Cieśninę Beringa, pokonała Ocean Arktyczny i przedostała się na Atlantyk. Wylądowały na wybrzeżach Grenlandii, Islandii, Kanady i Stanów Zjednoczonych. Potem złapał je Golfsztrom i podryfowały z powrotem na północ – do Europy.
– Nasza, mocno już zresztą wypłowiała, leżała sobie na 78. stopniu szerokości geograficznej północnej. To absolutny rekord. Nikt nie znalazł żadnej z tych żółtych kaczuszek na dalszej północy niż my. – Węsławski pęka z dumy.
Chińskie plastikowe zabawki udowodniły, że Ziemię opływa jeden ocean połączony prądami morskimi. Pokazały też, że ruchem tego oceanu rządzi chaos, bo choć kaczuszki wypłynęły z kontenera prawie w tym samym miejscu, to podryfowały we wszystkie strony świata. A ponieważ są tak zasłużone dla ludzkości, każda z nich jest dziś warta kilka tysięcy dolarów.
Niestety – nieświadomi wspaniałego skarbu, który znaleźli – Polacy zostawili żółtą kaczuszkę wśród innych plastikowych śmieci zalegających wybrzeże Ziemi Księcia Karola. Kilka miesięcy po powrocie do Sopotu, kiedy już zdał sobie sprawę z wagi odkrycia, Węsławski zaczął kaptować ekipę, która latem 2018 roku miała wyruszyć na kolejną wyprawę badawczą w to samo miejsce – by znowu policzyć śmieci, a także ciepłolubne, południowe gatunki pchane do Arktyki przez globalne ocieplenie; i przy okazji odzyskać cenną plastikową zabawkę.

*

Na początku nic nie zapowiadało tego, co stało się potem.
Fizycy mówią, że gdyby elektron i inne cząstki elementarne były odrobinę cięższe, niż są, albo troszkę lżejsze, to nie mielibyśmy Wszechświata. Albo istniałby inny wszechświat. Bez gwiazd i planet, bez życia takiego, jakie znamy. Ciemny i pusty. Ale jakimś trafem cząstki elementarne mają właściwą masę. Wszystkie puzzle i cegiełki istnienia układają się w nasz Wszechświat.
Wszechświat oferuje nam możliwości. Albo z nich korzystamy, albo nie. Otwierają się drzwi. Można w nie wejść albo i nie, a wtedy drzwi się zamkną i mogą nigdy ponownie się nie otworzyć. „Droga jest zamknięta. (…) Zbudowali ją ci, którzy dziś są Umarli, oni też jej strzegą, póki czas się nie dopełni. Droga jest zamknięta”1.
Dzięki zbiegowi okoliczności niespodziewanie dla siebie samego jeszcze w 2006 roku zacząłem zawodowo robić w apokalipsie: zmianach klimatu, wielkich wymieraniach, antropocenie i ekocydzie, czyli ekologicznym samobójstwie, które ludzkie społeczności wielokrotnie popełniały, niszcząc otaczające je ekosystemy. Innymi słowy – moje życie mocno się pokiereszowało.
Podobnie jak wiele innych osób wpadłem też w XXI-wieczny wir przyspieszającej historii i zmagań z komplikującym się ponad pojęcie światem, w którym drzwi możliwych przyszłości zaczynają się coraz szybciej zamykać.
W ostatnich latach wszyscy przeżyliśmy zresztą skrócony kurs życia w systemie zamkniętym, takim o skończonych zasobach – personelu medycznego („niech wyjeżdżają”, serio?), respiratorów, tlenu, surowców mineralnych, wody, drzew, żywności, pracy, szczepionek, bezpieczeństwa, schronienia dla uchodźców.
Wszyscy doświadczyliśmy też ostrych zasad doboru naturalnego. Kto się zagapił, coś tam zaniedbał, bał się bardziej szczepionki niż choroby, został w domu, zamiast uciekać – ten został wypchnięty poza kolejkę życia.
Kiedy więc profesor Węsławski wspomina o żółtej kaczuszce, od razu wiem, że chcę wziąć udział w wyprawie poszukiwawczej. Choć nie wiem jeszcze, że zmieni ona moje życie – na zawsze, mam nadzieję, zarażając mnie pasją… chodzenia.
– To będzie łatwy spacerek po tundrze – obiecuje uczony. – Ledwie 10-12 kilometrów dziennie.
Na początku sierpnia 2018 roku na wyspie ląduje grupa marszowa – siedem osób z Polski oraz ze Stanów Zjednoczonych. Na miejsce dowozi nas darzony przeze mnie ogromnym sentymentem statek badawczy Instytutu Oceanologii PAN „Oceania”. Jakoś nas nie dziwi, że współpracownik Węsławskiego – doktor Lech Kotwicki, który maszerował razem z nim rok wcześniej – tym razem dowodzi drugą ekipą badawczą mającą „wygodnie” opłynąć Ziemię Księcia Karola cieśniną Forlandsundet od jej mniej dostępnego, bo wciąż porytego lodowcami, wschodniego wybrzeża. Pięcioosobowa grupa doktora Kotwickiego będzie się desantować pontonami na tamtejsze plaże, by policzyć zalegający je plastik i zbadać gatunki napływające z południa wraz z ociepleniem klimatu.
Nasza siódemka ma do pokonania blisko 100 kilometrów wybrzeża zachodniego. Pieszo, tundrą i kamienisto-piaszczystymi plażami z południa na północ.
– Łatwe spacerki po tundrze nie istnieją – uświadamia nam od razu Tomek Jankowski z Instytutu Oceanologii, nasz przewodnik po wyspie. Przyznamy mu rację już pierwszego dnia marszu.
Cały dobytek dźwigamy na plecach, niczym ślimaki. Oprócz rzeczy osobistych każdy niesie kilka kilogramów liofilizowanego jedzenia oraz rzeczy wspólne. Mnie przypada namiot. Dźwigam w sumie blisko 25 kilogramów, które czuję coraz mocniej z każdym pokonanym kilometrem, a potem metrem. Tuż przed wyruszeniem do Arktyki Węsławski wysłał nam dla ubawu swoje opracowanie o niesławnej ekspedycji Greely’ego.
W sierpniu 1881 roku amerykańska wyprawa naukowa rozbiła obóz na kanadyjskiej Wyspie Ellesmere’a sąsiadującej z północno-zachodnim wybrzeżem Grenlandii. 24 żołnierzy i oficerów pod dowództwem majora Adolphusa Greely’ego miało między innymi poszukiwać załogi amerykańskiego okrętu USS „Jeannette”, który dwa lata wcześniej wyruszył na poszukiwania bieguna oraz pewnego zaginionego statku i sam zapadł się pod ziemię (czy raczej wodę). Plan zakładał, że Greely i jego ludzie zostaną zabrani do domu maksymalnie po dwóch zimach. Niestety, wszystko poszło nie tak.
Po trzech zimach, kiedy amerykańskich zdobywców uratowano, żyło ich ledwie siedmiu. Ekshumowane kości tych, którzy przepadli, nosiły ślady obróbki ostrymi narzędziami. Nam kanibalizm nie grozi, w końcu to XXI wiek. W razie sytuacji awaryjnej możemy wezwać pomoc ze stolicy Svalbardu Longyearbyen. Nasza wycieczka kojarzy mi się raczej z życiem nomadów, ostatnich plemion łowiecko-zbierackich. My, oczywiście, nie zamierzamy polować, ale wędrujemy z całym naszym dobytkiem, odcięci od świata zewnętrznego.
Na Prins Karls Forland schodzimy wieczorem – choć podczas dnia polarnego ten wieczór jest czysto umowny. Z oceanu podglądają nas foki, a z pobliskiego oczka wodnego startują rybitwy. W tundrze walają się czaszka i rogi renifera oraz resztki plastikowych sieci rybackich. No i focze kości.
– Kości ssaków morskich są obłe, mają specyficzny opływowy kształt – tłumaczy emerytowany amerykański archeolog Brian Waitkus.
Na plaży niedźwiedź polarny odbił fascynująco wyraźne tropy swych ciężkich łap. Prawie widzę, jak szedł tym swoim zataczającym się krokiem kowboja. Dzielimy warty i większość z nas kładzie się spać.
*

Budzi mnie północny wiatr. Wyobrażam sobie, że jestem kompletnie sam. Moi towarzysze podróży nagle znikli.
Z nikim się nie dzielę tym sennym powidokiem. Profesor Hanna Mamzer, socjolożka i psycholożka z Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu, zaraz zaczęłaby psychoanalizę. Ciągle robi notatki. Pomiędzy naszymi plecakami ukrywa się samotny alczyk uciekający przed wielkimi wydrzykami. Dziwne. Zamieszkujące Arktykę alczyki zawsze widuje się w stadach. Grupowym stylem lotu przypominają nasze szpaki.
Samotny alczyk?
Brian wyciąga go spomiędzy plecaków i zabiera na plażę. Tam ptaszek dochodzi do siebie i odlatuje. Maszerujemy przez tundrę, omijając oczka wodne. Rozmawiamy o niedźwiedziach polarnych. Część z nas bardzo chciałaby je spotkać. Tomek i Kasia Jankowscy powtarzają, że wcale nie chcielibyśmy spotkać misia. Oboje mają za sobą zimowanie w Polskiej Stacji Polarnej w fiordzie Hornsund na Spitsbergenie. Doktor Jankowska jest mikrobiolożką i pracuje na Politechnice Gdańskiej. Geolożka doktor Anna Krzyszowska-Waitkus, dla przyjaciół Krzunia, niedźwiedzia spotkała w marcu 1985 roku w Hornsundzie.
– Byłam sama w chacie na brzegu zatoki Gåshamna i rąbałam drewno – opowiada. – Nachyliłam się i pomiędzy nogami zauważyłam misia. Uciekłam do domku, zamknęłam jako tako drzwi i chwyciłam pistolet na rakietnice. Nie wiedziałam, czy jest załadowany, i jak głupia przypadkowo nacisnęłam spust. Rakietnica wypaliła w domku. Niedźwiedź na chwilę się zatrzymał, ale potem znowu usłyszałam, jak śnieg skrzypi mu pod łapami. W końcu schowałam się do śpiwora i poszłam spać.
Śmiejemy się.
Mnie prześladuje jednak historia, która wydarzyła się tuż przed naszą wyprawą. Na północy Svalbardu przewodnik grupy turystów zastrzelił białego niedźwiedzia. Zrobił to w obronie drugiego przewodnika, którego niedźwiedź zdążył poranić. Czy byli tak nieuważni, że dali się zaskoczyć? A może podeszli za blisko drapieżnika, bo turyści chcieli mieć lepsze zdjęcia?
Na Svalbardzie żyją blisko 3 tysiące niedźwiedzi polarnych. Ich ekosystem się kurczy prawie w całej Arktyce. Z powodu globalnego ocieplenia jest coraz mniej lodu morskiego, z którego białe miśki polują na foki. Za to ludzi, w tym turystów, jest tam coraz więcej. Pandemiczne lata musiały być wytchnieniem dla tamtejszych zwierząt.
W punktach pomiarowych wzdłuż zachodniego wybrzeża Ziemi Księcia Karola naukowcy liczą zalegające na plaży śmieci. Mijamy ich po drodze mnóstwo. To resztki sieci, zabawki, beczki, buty, torby foliowe, boje, a także drobne kawałki plastiku. Naukowcy mierzą poziom zaśmiecenia wyspy metodą Monte Carlo, wymyśloną przez słynnego matematyka Stanisława Ulama. Co kilkanaście kilometrów losowo dzielą kawałek plaży na kilka kwadratów o powierzchni 100 metrów kwadratowych i zliczają znalezione w nich plastikowe odpadki. Potem na tej podstawie oszacują ich liczbę na całym zachodnim wybrzeżu Ziemi Księcia Karola. Punkty pomiarowe są w tych samych miejscach co w roku poprzednim. Będzie więc wiadomo, czy śmieci przybywa, czy ubywa.
Potem dowiadujemy się, że grupa pontonowa odkryła na „swoich” plażach mrowie plastikowych granulek – półproduktu, z którego wytapia się syntetyczne włókna. Po naszej stronie wyspy ich nie znajdujemy. Za to przygnębiające wrażenie robi na nas szkielet renifera, który zaplątał się porożem w linę okrętową. W bałaganie sznurków tkwi poroże kolejnego renifera – bez kawałka czaszki, więc może udało mu się je zrzucić i oswobodzić? Napotykamy wiele poroży zaplątanych w liny lub sieci. Jest ich tak dużo i są tak fantazyjnie powiązane, że większość naszej grupy uważa, że ktoś ułożył je celowo.
– Kiedy podczas wykopalisk znajdowaliśmy coś, czego nie mogliśmy logicznie wytłumaczyć, zaraz zakładaliśmy, że chodziło o rytuał religijny – śmieje się Brian, który spędził życie, tropiąc indiańskie artefakty. Mnie się wydaje, że te poroża zostały zaplątane w ludzkie śmieci przez fale. Symbolizują chaotyczną moc oceanu i głupotę Homo sapiens.
Po ośmiu godzinach marszu i przeprawie przez lodowatą rzekę okazuje się, że przeszliśmy tylko 18,5 kilometra.
Jesteśmy wykończeni.
Postanawiamy, że nazwiemy naszą grupę „Drużyną żółtej kaczuszki”.

 
Wesprzyj nas