Szokujący raport z niejawnych działań Wielkiej Brytanii. W książce „Kamerdyner świata” Oliver Bullough ujawnia, jak Zjednoczone Królestwo znalazło się na powrót w centrum globalnej gospodarki.


Choć Wielka Brytania szczyci się tym, że przestrzega rządów prawa, niewiele krajów robi więcej, by udaremnić globalne wysiłki antykorupcyjne.

Bullough przedstawia analizę historii gospodarczej angielskiego państwa, które – korzystając z pozostałości po systemie kolonialnym – stało się rajem dla przestępców finansowych, pozwalając im prać pieniądze, prowadzić interesy i ukrywać się przed sprawiedliwością.

Kryzys sueski z 1956 roku był momentem, w którym Wielka Brytania, niegdyś supermocarstwo, została zmuszona do ustąpienia miejsca Stanom Zjednoczonym. Straciła imperium i rolę światowego lidera. Odnalazła ją na dość zaskakującym polu.

***


Podczas rozmowy z Andrew zacząłem sobie uzmysławiać, że Wielka Brytania jest znacznie bardziej zaangażowana w ten biznes niż wszystkie pozostałe państwa. Tutaj machloje finansowe nie są czymś, co się po prostu zdarza. To rezultat wielu dekad zorganizowanych wysiłków. Trudno to pojąć, bo to zupełnie niezgodne z publicznym wizerunkiem Wielkiej Brytanii, kraju Harry’ego Pottera, królowej Elżbiety II i Downton Abbey, miejsca, którego definicja obejmuje tradycję, ironię i sute śniadania.

Banksterzy są zwyczajnie ordynarni, a Wielkiej Brytanii nie sposób zarzucić ordynarności. Fakty pozostają jednak faktami.
Choćby inne kraje wypadały fatalnie, Wielka Brytania wypada znacznie gorzej. I to od wielu dziesięcioleci. Działa jak gigantyczna luka prawna, podważa zasady rządzące innymi krajami, wywiera presję na obniżanie progów podatkowych, wybija zęby ustawodawstwu i pierze brudne pieniądze cudzoziemców. (…)

Wielka Brytania jest jak kamerdyner – powiedziałem wreszcie, próbując nam obu wyjaśnić, co tu się właściwie dzieje. – Jeśli ktoś jest bogaty, to wszystko jedno, czy jest Chińczykiem, Rosjaninem, czy kimkolwiek innym. Jeśli chce coś zrobić, coś schować, coś kupić, Wielka Brytania mu to załatwi. Nie jesteśmy policjantem jak wy. Jesteśmy kamerdynerem. Kamerdynerem świata. Dlatego nie prowadzimy śledztw dotyczących tego, o czym tu mówimy. Kamerdyner nie zajmuje się takimi sprawami.
– fragment książki „Kamerdyner świata”

Oliver Bullough – brytyjski pisarz i dziennikarz. Jego artykuły ukazywały się w dziennikach „The Guardian” i „The New York Times” oraz brytyjskim czasopiśmie „GQ”. Autor książek: • Kraina szmalu. Dlaczego złodzieje i oszuści rządzą światem, • Ostatni Rosjanin (za którą został nominowany do Nagrody im. Williama Dolmana i zdobył Nagrodę Corneliusa Ryana przyznawaną przez Overseas Press Club) oraz • Kaukaz. Niech świat rozbrzmiewa nasza chwała (za którą otrzymał nominację do Nagrody Orwella).
Mieszka w Londynie.

Oliver Bullough
Kamerdyner świata
Jak Wielka Brytania wstąpiła na służbę u oligarchów, kleptokratów i kombinatorów
Przekład: Dorota Konowrocka-Sawa
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 8 lutego 2023
 
 

1. Robota kamerdynera

Kilka lat temu amerykański naukowiec imieniem Andrew zaprosił mnie na kawę. Badał właśnie kwestię chińskich pieniędzy i chciał posłuchać o londyńskich nieruchomościach, których właścicielami są Chińczycy, oraz o działaniach brytyjskiego rządu na rzecz weryfikacji pochodzenia chińskich majątków. Dostaję od czasu do czasu takie zapytania, bo oprowadzam wycieczki śladami stołecznej kleptokracji. Podczas nich pokazuję nieruchomości należące do oligarchów, położone w co droższych kwartałach Knightsbridge i Belgravii. O ile mogę, chętnie pomagam.
Spotkaliśmy się w kawiarni na pierwszym piętrze księgarni, która mieści się w okazałym gmachu przy Trafalgar Square. Ten budynek – co zabawne z uwagi na temat, który mieliśmy omawiać – w 2016 roku jeden ukraiński oligarcha przekazał drugiemu dla zażegnania sporu. Na tej samej zasadzie mój syn mógłby podarować rzadką kartę z jakimś piłkarzem kumplowi, z którym poprztykał się na placu zabaw.
Andrew przyszedł na spotkanie świetnie przygotowany − z listą zagadnień do omówienia punkt po punkcie − i naturalnie zależało mu na uzyskaniu nazwisk ludzi, z którymi mógłby porozmawiać w następnej kolejności. Które organy ścigania w największym stopniu przyczyniają się do ograniczenia procederu prania chińskich pieniędzy? Kto będzie najbardziej kompetentną osobą do rozmowy? Którzy prokuratorzy mają najwięcej sukcesów w tej dziedzinie? Kto przeprowadził najszerzej zakrojone badania szacujące rozmiary chińskich majątków w Wielkiej Brytanii? W jakich aktywach te środki są najczęściej lokowane? Którzy z polityków są najbardziej wyczuleni na ten problem i w jaki sposób się organizują?
Ze względu na wspólny język Brytyjczycy i Amerykanie często sądzą, że ich kraje są do siebie bardziej podobne, niż jest w istocie. Ja też poczuwam się tu do winy. Gdy prowadzę badania w Stanach Zjednoczonych, nieodmiennie zadziwia mnie gotowość tamtejszych urzędników do metodycznego przedstawiania mi swojej pracy. Dzwonię do nich jako obcy człowiek, a oni ufają, że zachowam dla siebie to, co mi ujawnili. W Stanach Zjednoczonych łatwo o dostęp do akt sądowych, a prokuratura chętnie o nich mówi. Amerykańscy politycy chyba naprawdę wierzą, że informowanie opinii publicznej o swoich działaniach ma sens, więc nie unikają pogawędek z pismakami takimi jak ja. Tamtejsi dziennikarze jak wszyscy narzekają na warunki pracy, ale dla Europejczyka prowadzenie dziennikarskiego śledztwa na temat przestępstw finansowych w USA jest przeżyciem tak ekscytującym, jak dla dziecka wycieczka do sklepu firmowego Lego.
Niestety Andrew odkrywał właśnie, że w Wielkiej Brytanii to tak nie działa. Miał chyba nadzieję, że podam mu nazwiska kilku brytyjskich odpowiedników osób, które znajdowałem bez trudu podczas rekonesansów w Miami, Waszyngtonie, San Francisco czy Nowym Jorku. Może obawiał się, czy zechcę otworzyć dla niego swój notatnik? Chyba nie przyszło mu do głowy, że nie mam żadnego notatnika, bo zasadniczo poszukiwani przez niego ludzie nie istnieją.
Powiedziałem mu, że właściwie nie podejmuje się żadnych działań instytucjonalnych w celu zapobiegania praniu chińskich pieniędzy, więc nie ma żadnego śledczego, który mógłby z nim o tym porozmawiać. Nikomu nie przedstawiono aktu oskarżenia, zatem nie ma żadnych spraw, jakim mógłby się przyjrzeć. Właściwie nie istnieją też badania na temat tego, dokąd te pieniądze płyną, w jaki sposób i o jakich sumach w ogóle mówimy.
Podchodził mnie to z jednej, to z drugiej strony, jakby sądził, że wystarczy znaleźć odpowiednie hasło, by odblokować drzwi, za którymi kryły się brytyjskie procedury śledcze. Gdzie ma swoją siedzibę odpowiednik zespołu FBI do spraw międzynarodowej korupcji? Kto wykonuje pracę zespołu do spraw badania kleptokracji działającego przy amerykańskim Departamencie Sprawiedliwości? Co ze śledztwami biura bezpieczeństwa wewnętrznego? Czy Wielka Brytania ma coś w tym rodzaju? Czy prokuratura gromadzi dowody w brytyjskim odpowiedniku sądu Południowego Dystryktu Nowego Jorku?1 Czy na rozbiciu chińskiej szajki piorącej brudne pieniądze można zrobić karierę polityczną? Które komisje parlamentarne prowadzą odpowiednie śledztwa? Przecież ktoś się tym wszystkim zajmuje? Przy którymś z kolei pytaniu zobaczyłem to wszystko jego oczami, co otworzyło mi nieznaną dotąd perspektywę.
Problem polegał na tym, że mógł mnie wypytywać do rana – z równie miernym skutkiem. Sezam, który mógłbym przed nim otworzyć, nie istniał. Jeśli chciał się dowiedzieć, jak chińskie pieniądze trafiają do Wielkiej Brytanii, kto je przekazuje i co za nie kupuje, musiał zacząć od zera i wykonać całą pracę samodzielnie. Przyjechał do Londynu zbadać, jak Wielka Brytania walczy z nielegalnymi operacjami finansowymi. Tymczasem odkrywał właśnie, że nic takiego się nie dzieje. Wprost przeciwnie.
Naturalnie nie tylko Wielka Brytania pomaga chińskim kleptokratom i kryminalistom prać brudne pieniądze. Mętne układy finansowe wykorzystywane przez chińskich przestępców są ze swej natury ponadpaństwowe. Obejmują więcej niż jeden obszar jurysdykcji i trudno z nimi walczyć, bo nie przynależą do jednego miejsca. Jeśli dana jurysdykcja staje się wroga, pieniądze bez wysiłku przepływają gdzieś, gdzie są milej widziane. System się nieustannie rozrasta, bo kolejni prawnicy, księgowi i cała reszta przekupują polityków, by ci umożliwili im pobieranie prowizji za transfer pieniędzy. To zjawisko wspólne dla Dubaju, Sydney, Liechtensteinu, Curaçao, Szwajcarii i Nowego Jorku, lecz najbardziej charakterystyczne dla Londynu.
Podczas rozmowy z Andrew zacząłem sobie uzmysławiać, że Wielka Brytania jest znacznie bardziej zaangażowana w ten biznes niż wszystkie pozostałe państwa. Tutaj machloje finansowe nie są czymś, co się po prostu zdarza. To rezultat wielu dekad zorganizowanych wysiłków. Trudno to pojąć, bo to zupełnie niezgodne z publicznym wizerunkiem Wielkiej Brytanii, kraju Harry’ego Pottera, królowej Elżbiety II i Downton Abbey, miejsca, którego definicja obejmuje tradycję, ironię i sute śniadania. Banksterzy są zwyczajnie ordynarni, a Wielkiej Brytanii nie sposób zarzucić ordynarności. Fakty pozostają jednak faktami. Choćby inne kraje wypadały fatalnie, Wielka Brytania wypada znacznie gorzej. I to od wielu dziesięcioleci. Działa jak gigantyczna luka prawna, podważa zasady rządzące innymi krajami, wywiera presję na obniżanie progów podatkowych, wybija zęby ustawodawstwu i pierze brudne pieniądze cudzoziemców.
Nie chodzi wyłącznie o to, że Wielka Brytania nie ściga kombinatorów. Chodzi o to, że im pomaga! Transferowanie i inwestowanie ich pieniędzy jest sednem jej działalności, a to i tak ledwie czubek góry lodowej. Wielka Brytania kształci ich dzieci, rozwiązuje ich spory prawne, ułatwia wejście do globalnej socjety, ukrywa ich przestępstwa i generalnie pozwala im unikać konsekwencji podjętych działań. Wiedziałem o tym już wcześniej, ale nigdy nie postrzegałem tego jako wyraźnie wyodrębnionego zjawiska. Pytania zadawane przez Andrew skrystalizowały moje przemyślenia.
„Wielka Brytania jest jak kamerdyner – powiedziałem wreszcie, próbując nam obu wyjaśnić, co tu się właściwie dzieje. – Jeśli ktoś jest bogaty, to wszystko jedno, czy jest Chińczykiem, Rosjaninem, czy kimkolwiek innym. Jeśli chce coś zrobić, coś schować, coś kupić, Wielka Brytania mu to załatwi. Nie jesteśmy policjantem jak wy. Jesteśmy kamerdynerem. Kamerdynerem świata. Dlatego nie prowadzimy śledztw dotyczących tego, o czym tu mówimy. Kamerdyner nie zajmuje się takimi sprawami”.
Wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę, może sprawdzając, czy z niego nie kpię.
„Od dawna?” – zapytał wreszcie, a ja ani przez sekundę nie zastanawiałem się nad odpowiedzią, bo nagle wszystko stało się jasne.
„Zaczęło się w latach pięćdziesiątych. Gdy Stany Zjednoczone przejęły rolę globalnego supermocarstwa, potrzebowaliśmy nowego modelu biznesowego. I wymyśliliśmy właśnie to”.
Nasza rozmowa szybko dobiegła końca. Andrew odszedł w stronę parlamentu, może w nadziei na spotkanie kogoś, z kim rozmowa okaże się mniej przygnębiająca, ja zaś zostałem i zamówiłem kolejną kawę. Nigdy dotąd nie stanął mi przed oczami obraz Wielkiej Brytanii jako kamerdynera, ale im dłużej o tym myślałem, tym wydawał się trafniejszy. Kamerdynerzy mają wszystkie cechy, które Wielka Brytania ceni ponoć najwyżej – dobre maniery, pomysłowość, powściągliwość – tyle że w formie serwilizmu sługi, a nie szlacheckiej powinności pana.
Po opracowaniu tej teorii chciałem skonfrontować ją z faktami i natychmiast napotkałem pierwszy problem: nigdy w życiu nie poznałem kamerdynera. W pierwszej kolejności musiałem zatem jakiegoś znaleźć. Uznałem, że nie będzie to trudne. W końcu brytyjscy kamerdynerzy wyznaczają standardy profesji, a w Wielkiej Brytanii istnieje prężny sektor szkolenia ludzi obsługujących oligarchów. Zadzwoniłem do jednej ze szkół kamerdynerów i poprosiłem o spotkanie. Kilka dni później siedziałem na zajęciach z układania kwiatów w jakiejś sali w przyziemiu budynku nieopodal dzielnicy Covent Garden. Specjalistka od układania kwiatów, osoba w średnim wieku, uczyła grupę przyszłych służących z czterech kontynentów, jak przyozdabiać wiejską posiadłość plonami angielskiego ogrodu, w czym asystowały jej liczne pomocnice kręcące się po sali z sekatorami.
Co tydzień przez tę salę przewijała się inna grupa. Skąd brało się zapotrzebowanie na usługi wszystkich tych ludzi kończących kursy?
„To chyba oczywiste, prawda? – odparła ciemnowłosa Kanadyjka, która splatała właśnie łodygi w kwietną kratownicę. – Każdy, kogo na to stać, chce mieć własnego Jeevesa”.
Gdybym był postacią z kreskówki, nad moją głową zapaliłaby się w tym momencie żaróweczka. Ta przodująca w świecie branża brytyjskiej gospodarki istnieje po to, by rozwiązywać problemy swoich klientów dyskretnie i zyskownie, tak jak rozwiązywał je służący Jeeves pracujący dla arystokraty Bertiego Woostera. Zdecydowanie należało wysłuchać większej liczby spostrzeżeń adeptów tego fachu. Postanowiłem podążyć za nimi, gdy będą się wprowadzać do domów swoich zamożnych państwa, i zobaczyć, co się wydarzy.
Niestety do tego nie doszło. Kierownik centrum szkoleniowego chyba mnie wyguglał i odkrył, że nie piszę o służbie domowej, lecz o przestępstwach finansowych. Stracił zapał do pomagania mi w zgłębianiu kamerdynerskiego fachu, ja zaś straciłem dostęp do prawdziwych kamerdynerów. Niemniej zainspirowany słowami Kanadyjki sięgnąłem po książki P.G. Wodehouse’a, autora opowiadań o Bertiem Woosterze i jego „osobistym dżentelmenie dżentelmena” Reginaldzie Jeevesie.
Wodehouse opisuje Jeevesa tak, jakby sama jego obecność podnosiła na duchu. Jeeves to człowiek niesłychanie roztropny i dalekowzroczny, który ratuje Woostera i jego przyjaciół z wszelkiej opresji niezależnie od tego, czy chodzi o nieprzemyślane zaręczyny z nieodpowiednią partią, przykręcenie kurka z dochodami przez starszego krewnego, podjętą przez konkurencyjny ród próbę podebrania znakomitego szefa kuchni czy kradzież diamentowego wisiorka, który miał spłacić karciane długi. Wszystko to jest niezwykle zabawne, głównie ze względu na lekkie pióro Wodehouse’a i znakomity styl jego prozy, lecz bywa przy tym zaskakująco paskudne.
Na przykład w opowiadaniu Without the Option (Bez wyjścia) jeden z przyjaciół Bertiego zostaje wtrącony do więzienia za uderzenie policjanta i grozi mu, że wypadnie z łask majętnej cioci, gdy ta się o wszystkim dowie. Po serii niefortunnych zdarzeń Jeevesowi udaje się rozwiązać problem dzięki dostępowi do policyjnych tajemnic. Skreślone piórem Wodehouse’a wydaje się to piekielnie zabawne, ale nietrudno byłoby przepisać fabułę tak, by stawiała służącego Bertiego Woostera w całkiem innym świetle. Gdyby skupić się na działaniach Jeevesa, a nie jego elokwencji i nienagannych manierach, otrzymalibyśmy coś szalenie mrocznego: najemnika pracującego na zlecenie.
„Dobry Boże, Jeeves, chyba go nie przekupiłeś?”
„Och, nie, proszę pana. Ale w zeszłym tygodniu miał urodziny, więc podarowałem mu drobny prezent”.
Bardzo śmieszne, naturalnie, ale słyszałem, jak ukraińscy prawnicy mówili o załatwianiu skomplikowanych sporów prawnych za pomocą „drobnych prezentów” i mówili o tym w taki sposób, że jakoś nie było mi do śmiechu. Gładka powierzchowność Jeevesa kryje człowieka gotowego pomóc każdemu, kto zapłaci. Gdyby pozbawić go nieskazitelnego wyglądu, akcentu zdradzającego wykształcenie i umiejętności cytowania Marka Aureliusza, otrzymalibyśmy nie kamerdynera, lecz consigliere. Wprawa w opłacaniu funkcjonariuszy policji to najdrobniejszy z jego licznych talentów. Kiedyś Jeeves zdzielił policjanta tak, że ten stracił przytomność, innym razem zmusił faszystę do milczenia groźbą wyjawienia źródeł jego sekretnego majątku. Z taką inteligencją mógłby osiągnąć właściwie wszystko, lecz poświęcił się pomaganiu bogatym ludziom w unikaniu konsekwencji ich działań, zapewniając sobie przy tym wygodne życie dzięki sutym napiwkom.
W ciągu kilku ostatnich lat Brytyjczycy wdali się w spór o to, kto powinien ich reprezentować i z kogo powinni być dumni. Szczególną uwagą cieszył się w pewnym momencie imperialista Cecil Rhodes ze względu na pomnik w Oksfordzie, ale jego postać to zaledwie czubek góry lodowej. Gdy aktywiści ruchu Black Lives Matter obalili pomnik handlarza niewolników Edwarda Colstona stojący dotąd na bristolskim nabrzeżu, działacze prawicy rozstawili warty przy pomnikach Winstona Churchilla, Roberta Peela i innych dawno nieżyjących polityków. BBC wzniosła przed swoją siedzibą pomnik George’a Orwella, by upamiętnić inną Wielką Brytanię, tę sceptyczną i postępową, lecz wywołała przy tym dyskusję, czy aby upamiętniony nie był zanadto lewicowy. Z kolei gdy sufrażystka Millicent Fawcett jako pierwsza kobieta doczekała się upamiętnienia na Parliament Square, felietoniści na wyprzódki zaczęli dociekać, czy aby na pewno jest wystarczająco zasłużona. A nie chodzi jedynie o pomniki. Co kilka lat Bank Anglii umieszcza na banknocie nowego bohatera, stwarzając w ten sposób świeży pretekst do kłótni o to, kim jesteśmy. Tę samą rolę odgrywają postacie wybrane do upamiętnienia na znaczkach pocztowych. Wszystko to zaczyna być dość wyczerpujące.
O ile jednak Brytyjczycy najwyraźniej nie potrafią uzgodnić, którzy z ich przodków zasługują na upamiętnienie, o tyle w oczywisty sposób nie mają wątpliwości co do kategorii ludzi wartych zachowania w pamięci. Wszyscy oni – sufrażystki i sufrażetki, imperialiści i socjaliści – odcisnęli w historii wyraźny ślad niezależnie od tego, czy podbili większą część południowej Afryki, czy walczyli o zniesienie niewolnictwa. Wielka Brytania chętnie uważa się za kraj, który wie, czego chce. Za kraj, który nie obawia się samotnej walki o to, co próbuje osiągnąć.
To wyobrażenie o sobie coraz bardziej odbiega od tego, jak Wielka Brytania zachowuje się w ostatnich dekadach, skupiona na pomaganiu innym w osiąganiu ich celów i wygodnym urządzaniu się za pobierane wynagrodzenie, a nie promowaniu własnej wizji świata. Dyktatorzy rozglądający się za miejscem, w którym mogliby ukryć majątek, zwracają się do Wielkiej Brytanii. Również tutaj przyjeżdżają oligarchowie oczekujący, że ktoś im wypierze reputację.
Właśnie to mam na myśli, gdy mówię, że Wielka Brytania zachowuje się jak kamerdyner. Ten kraj jest amoralnym najemnikiem ukrywającym prawdziwą naturę swego zajęcia za fasadą urokliwej tradycji, literackich nawiązań, nieskazitelnej garderoby, wyniosłych manier i aluzji do drugiej wojny światowej. Jeśli jednak Wielka Brytania jest kamerdynerem, to dla kogo pracuje? Kto jest odpowiednikiem flanerów i zamożnych, szykownych członków socjety, w imieniu których Jeeves napadał na policjantów, kradł srebra i przynosił nienaganny strój odpowiedni na nadchodzącą kolację? Na to pytanie zamierzam odpowiedzieć w tej książce.
Jedną rzecz możemy ustalić od ręki. O ile klientelę Jeevesa stanowili niezbyt lotni bywalcy salonów, o tyle klientami Wielkiej Brytanii są najgorsze kanalie, kłopoty zaś, z których muszą się wykaraskać, zdecydowanie nie należą do zabawnych. Ofiarami tych bandytów padają prawdziwi ludzie, których straty znacznie przewyższają zyski Wielkiej Brytanii. Dlatego historie, które zaraz opowiem, w żadnej mierze nie są równie zabawne jak opowiadania Wodehouse’a. Przeciwnie, poważniej już chyba być nie może.
Niektóre z liczb podawanych przeze mnie w kolejnych rozdziałach są bardzo duże. Co roku w brytyjskim systemie bankowym pierze się setki miliardów funtów. To pieniądze ukradzione ludziom rozpaczliwie ich potrzebującym – pieniądze, z których miały zostać wypłacone wynagrodzenia nauczycieli i pielęgniarek, zbudowane drogi i linie energetyczne. Te pieniądze lądują tymczasem na zagranicznych kontach bankowych nieuczciwych polityków i biznesmenów, a wszystko to dzięki dyskrecji i zręczności brytyjskiego kamerdynera. Gdybyście zapragnęli przeliczyć 100 miliardów funtów w tempie funt na sekundę, zajęłoby to ponad trzy tysiące lat. Żeby doliczyć się dzisiaj tych 100 miliardów funtów, musielibyście usiąść do tego w czasach wojny trojańskiej.
Wielka Brytania nie tylko pomaga kleptokratom je ukraść, lecz także podsuwa im miejsce, w którym mogą je wydać. Na początku pandemii koronawirusa, gdy wstrzymano loty międzynarodowe, największym zmartwieniem zamożnych Nigeryjczyków była nagła niemożność skorzystania z usług ich lekarzy, którzy co do jednego mieszkali w Londynie. Korzystanie przez nigeryjską elitę z opieki zdrowotnej na światowym poziomie od dawna rozwściecza biedniejszych współobywateli, którzy nie mają wyjścia i w razie choroby muszą leczyć się w przeciążonych i niedofinansowanych miejscowych przychodniach. Politycy zawsze obiecują przed wyborami, że coś z tym zrobią, a potem zapominają o obietnicach i dalej latają po poradę lekarską za granicę. W 2019 roku nigeryjskie władze wydały na publiczną opiekę zdrowotną zaledwie 11 dolarów w przeliczeniu na jednego obywatela, a więc niespełna jedną ósmą kwoty zalecanej przez Bank Światowy na zaspokojenie podstawowych potrzeb zdrowotnych. Nigeryjskie szpitale i przychodnie są zdewastowane, leki niedostępne, a sporo lekarzy tuż po studiach wyjeżdża za granicę. Jeśli chodzi o opiekę zdrowotną, a także usługi prawne, bankowość i wiele innych dziedzin, Wielka Brytania stworzyła luksusową alternatywę, z której korzystają elity innych krajów. Te same, które rujnują własne państwa, czyniąc z nich przedmiot kradzieży, a nie zarządzania.
„Nigeria ma dwa systemy opieki zdrowotnej. Gdy nie masz pieniędzy, idziesz do pastora albo imama i modlisz się o cud – powiedział mi nigeryjski powieściopisarz i eseista Okey Ndibe. – A jak masz mnóstwo pieniędzy albo znajomości w polityce, lecisz za granicę, gdzie jesteś odpowiednio leczony. Gdy ci ludzie chorują, to lubią, żeby ich zawieźć samolotem do Wielkiej Brytanii”.
Kiedy mówię o Wielkiej Brytanii, mam na myśli nie tylko Zjednoczone Królestwo, lecz także brytyjskie terytoria zamorskie posiadające własne parlamenty, lecz nadzorowane przez władze w Londynie. Dzięki nim Wielka Brytania świadczy swoje usługi nie tylko zamożnym cudzoziemcom, lecz także bogatym Brytyjczykom i ich firmom. Ta sama sztuczka, która pozwala zamożnym Nigeryjczykom wykorzystywać własnych współobywateli, pozwala brytyjskim firmom hazardowym rejestrować się na Gibraltarze i tym sposobem wyprowadzać pieniądze ze Zjednoczonego Królestwa. Dlatego ofiarami są również Brytyjczycy, setki młodych kobiet i mężczyzn, którzy popełnili samobójstwo wskutek uzależnienia od gier hazardowych oferowanych przez te wątpliwe etycznie spółki.
Mentalność kamerdynera wyklucza współczucie dla tych, którym się nie powiodło. W świecie P.G. Wodehouse’a nie ma współczucia. Jeeves pomaga tym, których stać na jego usługi, reszta musi radzić sobie sama. Wodehouse dostrzega ironię tej sytuacji i nawet żartuje z tego, jak Jeeves serwuje suty posiłek rodzinie rewolucjonistów, która po serii niewiarygodnych perypetii ląduje w luksusowym mieszkaniu Woostera.
„Wiesz, kim jesteś, mój drogi? Jesteś niewiarygodnym reliktem zdyskredytowanego systemu feudalnego” – rzecze do Jeevesa jeden z rewolucjonistów.

 
Wesprzyj nas