„Zapiski ze zwierzyńca” to pełna humoru opowieść o początkach pracy młodego Geralda Durrella w Whipsnade Zoo.


„Zapiski ze zwierzyńca” to pełna humoru opowieść o początkach pracy młodego Geralda Durrella w Whipsnade Zoo, gdzie wkrótce po zakończeniu drugiej wojny światowej znalazł posadę jako młodszy opiekun, spełniając swoje dziecięce marzenie.

Poza barwną plejadą pracowników i innych opiekunów, głównymi bohaterami książki są bez wątpienia zwierzęta, jak zawsze portretowane przez Durrella z dowcipem i niezrównaną miłością.

Dla miłośników „Trylogii z Korfu” to bez wątpienia lektura obowiązkowa!

Gerald Durrell (ur. 7 stycznia 1925, zm. 30 stycznia 1995) pierwsze lata swego życia spędził w Indiach, potem przez jakiś czas wraz z rodziną mieszkał w Anglii, aby wreszcie na dłużej osiedlić się na greckiej wyspie Korfu. Podczas tego pobytu Gerald na własną rękę poznawał miejscową florę i faunę oraz hodował całkiem sporą gromadę różnych zwierząt. Z wiekiem bynajmniej nie porzucił młodzieńczych fascynacji. Ukończył studia zoologiczne i już jako dwudziestodwulatek zorganizował, sfinansował i poprowadził ekspedycję do Kamerunu. Kolejne wyprawy zaprowadziły go do Gujany Brytyjskiej, Paragwaju i Argentyny. Zawsze jednak lubił powracać wspomnieniami do Korfu, a co najważniejsze, wspomnienia te z wielkim humorem spisał w książkach: Moja rodzina i inne zwierzęta, Moje ptaki, zwierzaki i krewni oraz Ogród bogów.
Jest uważany za jednego z najpopularniejszych brytyjskich pisarzy, był zoologiem, konserwatorem przyrody i propagatorem wiedzy przyrodniczej. Założył The Durrell Wildlife Conservation Trust oraz ogród zoologiczny na wyspie Jersey, obecnie przemianowany na Durrell Wildlife. Został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego.

Gerald Durrell
Zapiski ze zwierzyńca
Przekład: Małgorzata Fabianowska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 28 września 2022
 
 

Mło­dzie­ńcza me­na­że­ria

Po­wia­da­ją, że dziec­ko, któ­re pra­gnie zo­stać kie­row­cą, rzad­ko kie­dy wy­ko­nu­je ten za­wód, gdy do­ro­śnie. Je­śli to praw­da, za­li­czam się do szczęśli­wych wy­jąt­ków, po­nie­waż od cza­su, kie­dy sko­ńczy­łem dwa lat­ka, zde­cy­do­wa­nie i kon­se­kwent­nie pra­gnąłem po­zna­wać zwie­rzęta. Nic poza tym mnie nie in­te­re­so­wa­ło.
Przez lata dzie­ci­ństwa i do­ra­sta­nia trwa­łem przy tej de­cy­zji z nie­ustępli­wo­ścią pi­jaw­ki. Do­pro­wa­dza­łem mo­ich naj­bli­ższych do sza­łu, zno­sząc do domu wszyst­kie mo­żli­we schwy­ta­ne lub ku­pio­ne zwie­rza­ki – od ma­łpek do zwy­kłych ogro­do­wych śli­ma­ków, od skor­pio­nów do pu­cha­czy. Ro­dzi­nie, nęka­nej przez ten nie­ko­ńczący się ko­ro­wód dzi­kich stwo­rzeń, po­zo­sta­ło je­dy­nie po­cie­szać się my­ślą, że to tyl­ko faza roz­wo­jo­wa, z któ­rej z wie­kiem wy­ro­snę. Tym­cza­sem z ka­żdym no­wym na­byt­kiem moje za­in­te­re­so­wa­nie zwie­rzęta­mi po­głębia­ło się i jako wy­ro­śni­ęty na­sto­la­tek wie­dzia­łem już bar­dzo do­kład­nie i bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, co będę ro­bić: naj­pierw do­star­czać dzi­kie zwie­rzęta do ogro­dów zoo­lo­gicz­nych, a po­tem, kie­dy już tą dro­gą doj­dę do pie­ni­ędzy, za­ło­żę wła­sne zoo.
Owe pla­ny nie wy­da­wa­ły mi się ani zbyt wy­du­ma­ne, ani nie­roz­sąd­ne: trud­no­ść tkwi­ła ra­czej w bra­ku wa­run­ków do ich re­ali­za­cji. Nie ist­nia­ły bo­wiem szko­ły kszta­łcące za­wo­do­wych łow­ców zwie­rząt i było ra­czej wąt­pli­we, by któ­ry­kol­wiek ze zna­nych pro­fe­sjo­na­li­stów ze­chciał przy­jąć na na­ukę osob­ni­ka mo­gące­go wy­ka­zać się je­dy­nie szcze­rym en­tu­zja­zmem i nie­mal ze­ro­wym do­świad­cze­niem. Do­sze­dłem do wnio­sku, że nie wy­star­czy się po­chwa­lić tym, iż wy­cho­wa­ło się jeża od ma­łe­go albo że ho­du­je się ge­ko­ny w pusz­ce po her­bat­ni­kach. Praw­dzi­wy łow­ca musi być go­tów w ka­żdej chwi­li za­rzu­cić pętlę na szy­ję ży­ra­fy albo usko­czyć przed ata­ku­jącym ty­gry­sem. A tego ro­dza­ju do­świad­cze­nia nie­sły­cha­nie trud­no jest zdo­być, miesz­ka­jąc w nad­mor­skim an­giel­skim mia­stecz­ku. Jed­nak uda­ło mi się wresz­cie prze­żyć coś w przy­bli­że­niu po­dob­ne­go. Nie­spo­dzie­wa­nie za­dzwo­nił do mnie zna­jo­my chło­pak z New Fo­rest i oznaj­mił, że ma oswo­jo­ne­go mło­de­go da­nie­la, ale po­nie­waż wraz z ro­dzi­ną wy­pro­wa­dza się do miej­skie­go miesz­ka­nia w So­uthamp­ton, musi od­dać ulu­bie­ńca w do­bre ręce. Za­pew­niał, że zwie­rząt­ko jest przy­ja­ciel­skie i do­brze uło­żo­ne. Je­śli się zde­cy­du­ję – do­dał – jego ta­tuś do­star­czy mi je w ci­ągu doby.
Mia­łem dy­le­mat. Mama, je­dy­ny czło­nek ro­dzi­ny prze­ja­wia­jący coś na kszta­łt zro­zu­mie­nia dla mo­ich zwie­rzęcych pa­sji, była wła­śnie nie­obec­na, nie mo­głem więc za­py­tać, jak za­pa­tru­je się na ma­łe­go da­nie­la, któ­ry po­wi­ęk­szy­łby moją i tak już licz­ną me­na­że­rię. A tym­cza­sem oj­ciec tego chło­pa­ka pro­sił o jak naj­szyb­szą od­po­wie­dź.
– Ta­tuś mówi, że będzie­my mu­sie­li go uśpić, je­śli się nie zde­cy­du­jesz – do­dał po­nu­ro ko­le­ga.
To prze­sądzi­ło spra­wę. Po­wie­dzia­łem, że na­stęp­ne­go dnia cze­kam z utęsk­nie­niem na do­sta­wę da­nie­la o wdzi­ęcz­nym imie­niu Hor­ten­sja.
Kie­dy mama wró­ci­ła, mia­łem już w za­na­drzu go­to­wą hi­sto­rię, któ­ra zmi­ęk­czy­ła­by naj­tward­sze ser­ce, o wie­le bar­dziej nie­uf­ne i po­dejrz­li­we niż ser­ce mo­jej mat­ki. Jak mo­żna nie zli­to­wać się nad bied­ną ma­lut­ką sa­ren­ką, bru­tal­nie ode­rwa­ną od ma­mu­si? Prze­cież zgi­nie, je­śli jej nie przy­gar­nie­my. Mama, któ­ra na pod­sta­wie mo­je­go opi­su wy­obra­zi­ła so­bie, że nowy zwie­rzak jest co naj­wy­żej wiel­ko­ści ma­łe­go te­rie­ra, stwier­dzi­ła, że w żad­nym ra­zie nie mo­żna po­zwo­lić zgi­nąć bied­ne­mu ma­le­ństwu i że znaj­dzie się dla nie­go ja­kiś kącik w szo­pie.
Oka­za­ła się na­wet tak wy­ro­zu­mia­ła, że za­dzwo­ni­ła do mle­czar­ni i za­mó­wi­ła do­dat­ko­wą do­sta­wę pi­ęciu li­trów mle­ka dzien­nie, któ­re­go, w jej po­jęciu, będzie po­trze­bo­wać owo ma­le­ństwo.
Zwie­rzę przy­je­cha­ło na­stęp­ne­go dnia w przy­cze­pie do wo­że­nia koni. Kie­dy wła­ści­ciel wy­pro­wa­dził Hor­ten­sję, oka­za­ło się, że po pierw­sze jest ro­dza­ju męskie­go, a po dru­gie ma już czte­ry lata. Wiel­kie, ciem­no­cze­ko­la­do­we po­ro­że było wprost na­je­żo­ne gro­źny­mi ostro­ga­mi i szpi­ca­mi. Oka­za­ły sa­miec o ele­ganc­kiej, bia­ło cęt­ko­wa­nej sie­rści mu­siał mieć po­nad metr w kłębie.
– To wca­le nie jest dziec­ko! – wy­krzyk­nęła oszo­ło­mio­na mama.
– Może nie dziec­ko, ale mło­dzie­niec. Uro­czy zwie­rzak, oswo­jo­ny jak pies – za­pew­nił skwa­pli­wie ta­tuś ko­le­gi.
Hor­ten­sja za­bęb­nił ro­ga­mi w bra­mę, co dało efekt ka­ra­bi­no­wej sal­wy, po czym wy­su­nął szy­ję i de­li­kat­nie schru­pał jed­ną ze sta­ran­nie wy­ho­do­wa­nych, prze­pi­ęk­nych chry­zan­tem mo­jej ma­mu­si. Fi­lo­zo­ficz­nie prze­żu­wał płat­ki, ob­ser­wu­jąc nas pe­łny­mi wy­ra­zu, głębo­ki­mi ocza­mi. W po­śpie­chu, nie cze­ka­jąc aż moja nie­szczęsna mat­ka otrząśnie się z szo­ku wy­wo­ła­ne­go wi­do­kiem Hor­ten­sji, po­dzi­ęko­wa­łem ser­decz­nie ko­le­dze i jego ojcu, po czym chwy­ci­łem lin­kę przy­cze­pio­ną do ob­ro­ży da­nie­la i po­pro­wa­dzi­łem go do szo­py. Za nic w świe­cie nie przy­zna­łbym się ma­mie, że ja rów­nież wy­obra­ża­łem so­bie Hor­ten­sję jako ma­lut­ką, wzru­sza­jąco nie­po­rad­ną sa­ren­kę. Wy­kosz­to­wa­łem się na­wet na bu­tel­kę ze smocz­kiem do kar­mie­nia tego, co oka­za­ło się bar­dziej po­dob­ne do „Ro­ga­cza na ry­ko­wi­sku” pędz­la Land­se­era[1].
Gdy sze­dłem z Hor­ten­sją do szo­py, mat­ka podąża­ła za nami. Dzi­ęki temu mo­gła zo­ba­czyć, jak, za­nim go jesz­cze przy­wi­ąza­łem, z fu­rią za­ata­ko­wał tacz­kę. Bez po­wo­dze­nia usi­ło­wał pod­bić ją ro­ga­mi i wy­rzu­cić w po­wie­trze. W ko­ńcu mu­siał się za­do­wo­lić oba­le­niem wro­ga i wdep­ta­niem go w zie­mię. Wresz­cie uda­ło mi się przy­wi­ązać go do kó­łka w ścia­nie. Na wszel­ki wy­pa­dek usu­nąłem z za­si­ęgu jego dzia­ła­nia wszyst­kie na­rzędzia ogrod­ni­cze, na któ­rych mó­głby wy­ła­do­wać swój gniew.
– Mam na­dzie­ję, że nie będzie zbyt dzi­ki, ko­cha­nie – ode­zwa­ła się mama zmar­twio­nym to­nem. – Wiesz, jak Lar­ry re­agu­je na dzi­kie stwo­rze­nia.
Wie­dzia­łem aż nad­to do­brze, jak mój star­szy brat re­agu­je na co­kol­wiek – dzi­kie­go czy nie, co na­le­ża­ło do świa­ta zwie­rząt, i po­zo­sta­wa­ło mi tyl­ko cie­szyć się, że ani mo­je­go dru­gie­go bra­ta, ani sio­stry nie było w domu, kie­dy przy­wie­zio­no Hor­ten­sję.
– Och, wszyst­ko będzie do­brze. On po pro­stu musi przy­zwy­cza­ić się do oto­cze­nia – za­pew­ni­łem. – Na ra­zie jest tro­chę pod­nie­co­ny.
Aku­rat w tym mo­men­cie Hor­ten­sja uznał, że nie lubi być sam w pu­stej szo­pie i za­sza­rżo­wał na drzwi. Kon­struk­cja za­drża­ła w po­sa­dach.
– Słu­chaj, może on jest głod­ny? – za­trosz­czy­ła się mama, uda­jąc się ście­żką w stro­nę domu.
– Tak, my­ślę, że tak. Mo­gła­byś dać mi dla nie­go tro­chę mar­chew­ki i bi­skwi­tów?
Mat­ka po­drep­ta­ła do spi­żar­ni, żeby do­star­czyć stra­wy nie­zbęd­nej dla głod­nej ro­ga­tej zwie­rzy­ny, pod­czas gdy ja za­wró­ci­łem do szo­py, żeby do­trzy­mać to­wa­rzy­stwa Hor­ten­sji. Był wy­ra­źnie za­chwy­co­ny, że zno­wu mnie wi­dzi, cze­mu dał wy­raz, sztur­cha­jąc mnie ło­pa­to­wa­tym ro­giem w żo­łądek. Na szczęście szyb­ko od­kry­łem, że jak wi­ęk­szo­ść je­le­nio­wa­tych, uwiel­biał, gdy dra­pa­ło się go u pod­sta­wy po­ro­ża. Tym spo­so­bem wpro­wa­dzi­łem go wkrót­ce w bło­gi trans. A po­tem, kie­dy po­ja­wi­ła się pacz­ka bi­skwi­tów i cały ko­szyk mar­chew­ki, ca­łko­wi­cie po­chło­nęło go za­spo­ka­ja­nie gło­du, któ­ry po­czuł po pod­ró­ży.
Gdy się po­si­lał, za­dzwo­ni­łem i za­mó­wi­łem do­sta­wę tra­wy, sia­na oraz ziar­na. Po­tem, kie­dy już Hor­ten­sja się naja­dł, za­bra­łem go na spa­cer na po­bli­skie pole gol­fo­we, gdzie za­cho­wy­wał się nad wy­raz przy­kład­nie. Po po­wro­cie wy­da­wał się bar­dziej niż uszczęśli­wio­ny, kie­dy przy­wi­ąza­łem go w szo­pie obok por­cji sma­ko­wi­te­go sia­na z tra­wą i owsem. Wi­dząc go za­jęte­go je­dze­niem, wy­mknąłem się po ci­chu, sta­ran­nie ry­glu­jąc drzwi szo­py. Kła­dłem się do łó­żka z prze­świad­cze­niem, że Hor­ten­sja za­do­mo­wił się już u nas i oka­że się nie tyl­ko ozdo­bą mo­jej me­na­że­rii, ale też dzi­ęki nie­mu zy­skam tak nie­zbęd­ne do­świad­cze­nie z du­ży­mi zwie­rzęta­mi.
Na­stęp­ne­go dnia już o pi­ątej rano obu­dził mnie dziw­ny dźwi­ęk, do­cho­dzący z ogro­du za do­mem. Mia­ło się wra­że­nie, jak­by ktoś bom­bar­do­wał go re­gu­lar­nie bar­dzo wy­bu­cho­wy­mi ła­dun­ka­mi. Woj­na jesz­cze nie do­ta­rła w na­sze stro­ny, za­cho­dzi­łem więc w gło­wę, co też to może być. Sądząc po ró­żnych od­gło­sach: trza­ska­niu drzwia­mi i prze­kle­ństwach da­jących się sły­szeć z głębi domu, resz­ta ro­dzi­ny rów­nież się nad tym za­sta­na­wia­ła. Wy­chy­li­łem się z okna i uwa­żnie zlu­stro­wa­łem spoj­rze­niem ogród. W męt­nym bla­sku świ­tu do­strze­głem, że szo­pa chwie­je się jak okręt na wzbu­rzo­nym mo­rzu. To Hor­ten­sja na­cie­rał na drzwi, da­jąc tym sa­mym do zro­zu­mie­nia, że ży­czy so­bie śnia­da­nia. W po­śpie­chu zbie­głem na dół i spa­cy­fi­ko­wa­łem go na­ręczem sia­na, owsa i mar­che­wek.
– Co tam trzy­masz w szo­pie? – za­py­tał przy śnia­da­niu star­szy brat, mie­rząc mnie po­dejrz­li­wie wzro­kiem.
Za­nim jed­nak zdąży­łem udać, że ab­so­lut­nie nie ro­zu­miem, o co mu cho­dzi, mat­ka ner­wo­wo wy­stąpi­ła w mo­jej obro­nie.
– To tyl­ko mały je­lo­nek, ko­cha­nie – po­wie­dzia­ła. – Jesz­cze her­ba­ty?
– Nie wy­da­je mi się mały – stwier­dził Lar­ry. – Za­cho­wu­je się jak ja­kaś osza­la­ła be­stia.
– Jest taki oswo­jo­ny – ci­ągnęła mama nie­zra­żo­na – i ko­cha Ger­ry’ego.
– Do­brze, że przy­naj­mniej ktoś go ko­cha – burk­nął Lar­ry. – Ja w ka­żdym ra­zie pro­szę, że­by­ście trzy­ma­li tego pie­kiel­ne­go stwo­ra jak naj­da­lej ode mnie. Mam wy­star­cza­jąco dużo wła­snych pro­ble­mów, że­bym mu­siał jesz­cze zno­sić sta­da ka­ri­bu w ogro­dzie.
W tym ty­go­dniu zde­cy­do­wa­nie stra­ci­łem na po­pu­lar­no­ści. Moja ma­łp­ka pró­bo­wa­ła rano we­jść do łó­żka Lar­ry’emu, a kie­dy ją spędził, ugry­zła go w ucho. Moje sro­ki zruj­no­wa­ły całą grząd­kę po­mi­do­rów, sta­ran­nie za­sa­dzo­nych przez młod­sze­go bra­ta, Le­slie’ego. Je­den z za­skro­ńców ucie­kł i za­szył się pod po­dusz­ka­mi na so­fie, gdzie od­kry­ła go wśród strasz­li­wych wrza­sków moja sio­stra Mar­go. Po­wzi­ąłem twar­de po­sta­no­wie­nie, że przy­naj­mniej Hor­ten­sję zdo­łam utrzy­mać z dala od ro­dzi­ny. Kto mógł przy­pu­ścić, że moje złu­dze­nia roz­wie­ją się tak szyb­ko.
Był to je­den z rzad­kich dni an­giel­skie­go lata, kie­dy świe­ci sło­ńce. Mama, za­chwy­co­na tym nie­sły­cha­nym zja­wi­skiem, po­sta­no­wi­ła urządzić her­bat­kę na traw­ni­ku przed do­mem. Wra­ca­jąc z Hor­ten­sją ze spa­ce­ru po po­lach gol­fo­wych, na­dzia­łem się na całą ro­dzin­kę roz­sia­dłą na skła­da­nych krze­słach wo­kół sto­li­ka na kó­łkach, za­sta­wio­ne­go wszel­ki­mi ak­ce­so­ria­mi nie­zbęd­ny­mi do pa­rze­nia i pi­cia her­ba­ty, ka­nap­ka­mi, plac­kiem śliw­ko­wym oraz ko­pia­sty­mi mi­secz­ka­mi ma­lin z kre­mem. Na ten wi­dok od­ru­cho­wo spró­bo­wa­łem wy­co­fać się za róg, ale Hor­ten­sja zdążył już ogar­nąć by­strym wzro­kiem tę sie­lan­ko­wą sce­nę i uznał, że po­mi­ędzy nim a bez­piecz­nym schro­nie­niem w szo­pie czai się dzi­wacz­ny i praw­do­po­dob­nie nie­bez­piecz­ny wróg na czte­rech ko­łach – sto­lik do her­ba­ty. Cóż więc miał po­cząć dziel­ny sa­miec? Po­de­rwał się z bo­jo­wym be­kiem i, po­chy­liw­szy łeb, z im­pe­tem ru­szył do ata­ku, wy­szar­pu­jąc mi smycz z ręki. Ude­rzył cel­nie w sam śro­dek bla­tu, roz­trąca­jąc ro­ga­mi za­sta­wę na wszyst­kie stro­ny.
Moja ro­dzin­ka zna­la­zła się w po­trza­sku, gdyż szyb­kie po­de­rwa­nie się ze skła­da­nych krze­seł w ra­zie na­głe­go za­gro­że­nia jest prak­tycz­nie nie­mo­żli­we. W re­zul­ta­cie mama zo­sta­ła ob­la­na go­rącą her­ba­tą z im­bry­ka, sio­stra zbom­bar­do­wa­na ka­nap­ka­mi z ogór­kiem, a Lar­ry i Le­slie za­li­czy­li po por­cji ma­lin z kre­mem w naj­czyst­szym sty­lu fil­mo­wych ko­me­dii.
– Tym ra­zem miar­ka się prze­bra­ła! – ryk­nął Lar­ry, usi­łu­jąc ze­brać roz­ma­za­ne ma­li­ny ze spodni. – Za­bierz­cie stąd na­tych­miast to cho­ler­ne by­dlę, sły­szy­cie?
– Ależ spo­koj­nie, ko­cha­nie, nie mu­sisz za­raz uży­wać brzyd­kich słów – mi­ty­go­wa­ła go mat­ka. – To był przy­pa­dek. Ten bied­ny zwie­rzak nie miał złych za­mia­rów.
– Nie miał? Masz czel­no­ść po­wie­dzieć, że nie miał? – wy­sa­pał Lar­ry pur­pu­ro­wy na twa­rzy. Tu wska­zał drżącym pal­cem na Hor­ten­sję, któ­ry wy­ra­źnie spe­szo­ny za­mie­sza­niem, ja­kie przed chwi­lą wy­wo­łał, stał nie­ru­cho­mo jak po­sąg. Tyl­ko bia­ły ob­rus, za­cze­pio­ny o szpi­ce jego ro­gów, po­wie­wał jak ślub­ny we­lon.
– Jak mo­żesz mó­wić, że nie miał złych za­mia­rów, sko­ro sama wi­dzia­łaś, że roz­my­śl­nie za­ata­ko­wał sto­lik?
– Chcia­łam tyl­ko po­wie­dzieć – wy­bąka­ła z za­kło­po­ta­niem mama – że nie po­wi­nien ob­rzu­cać cię ma­li­na­mi.
– Wszyst­ko mi jed­no, co po­wi­nien, a cze­go nie po­wi­nien – wy­buch­nął Lar­ry. – I nie ob­cho­dzi mnie, ja­kie miał za­mia­ry. Wiem tyl­ko, że Ger­ry musi go się po­zbyć, i to na­tych­miast. Na­stęp­nym ra­zem może za­ata­ko­wać ko­goś z nas. Do li­cha, nie mam ocho­ty ba­wić się w Buf­fa­lo Bil­la!
I tak, po­mi­mo mo­ich bła­gań, Hor­ten­sja zo­stał kar­nie ze­sła­ny na naj­bli­ższą far­mę, a wraz z jego znik­ni­ęciem stra­ci­łem nie­po­wta­rzal­ną szan­sę zdo­by­cia do­świad­cze­nia z du­ży­mi zwie­rzęta­mi w domu. Po­zo­sta­ła mi tyl­ko jed­na mo­żli­wo­ść – za­trud­nie­nie się w zoo.
Do­sze­dłszy do tego wnio­sku, na­tych­miast usia­dłem i na­pi­sa­łem wiel­ce uni­żo­ny list do To­wa­rzy­stwa Zoo­lo­gicz­ne­go w Lon­dy­nie, któ­re, po­mi­mo woj­ny, utrzy­my­wa­ło naj­wi­ęk­szą ko­lek­cję zwie­rząt zgro­ma­dzo­nych w jed­nym miej­scu. Z mło­dzie­ńczą bez­tro­ską, nie­świa­do­my prze­ro­stu wła­snych am­bi­cji, kre­śli­łem pla­ny na przy­szło­ść, skrom­nie nad­mie­nia­jąc, iż je­stem wła­śnie tą oso­bą, któ­rej od daw­na po­szu­ki­wa­li, i w nie­zbyt za­wo­alo­wa­ny spo­sób do­ma­ga­łem się okre­śle­nia daty przy­jęcia mnie do pra­cy.
Nor­mal­nie taki list sko­ńczy­łby – tak jak na to za­słu­gi­wał – w ko­szu na śmie­ci. Mu­sia­łem jed­nak mieć szczęście, gdyż tra­fił na biur­ko naj­wspa­nial­sze­go i naj­bar­dziej uprzej­me­go czło­wie­ka, nie­ja­kie­go Geof­freya Ve­ver­sa, za­rząd­cy lon­dy­ńskie­go ogro­du zoo­lo­gicz­ne­go. Po­dej­rze­wam, że szcze­ry za­pał wprost pro­mie­niu­jący z mo­je­go li­stu mu­siał go za­in­try­go­wać, gdyż – o cu­dzie – od­pi­sał mi, pro­sząc o przy­by­cie do Lon­dy­nu na roz­mo­wę. Pod­czas tej roz­mo­wy, za­chęco­ny ła­god­ną uprzej­mo­ścią Geof­freya, ter­ko­ta­łem bez chwi­li prze­rwy na te­mat zwie­rząt w ogó­le, ko­lek­cjo­no­wa­nia zwie­rząt i mo­je­go wła­sne­go zoo. Czło­wiek mniej kul­tu­ral­ny od mo­je­go roz­mów­cy na­tych­miast przy­sto­po­wa­łby ten dzi­ki en­tu­zjazm, wy­ty­ka­jąc mi ab­so­lut­nie nie­ży­cio­we po­de­jście do spra­wy – lecz Ve­vers słu­chał z nie­zmier­ną cier­pli­wo­ścią i tak­tem, zda­jąc się ak­cep­to­wać moją li­nię ro­zu­mo­wa­nia, aż w ko­ńcu przy­rze­kł, że po­my­śli o mo­jej przy­szło­ści. Roz­sta­jąc się z nim, mia­łem w so­bie jesz­cze wi­ęcej en­tu­zja­zmu niż przed­tem.
W ja­kiś czas pó­źniej otrzy­ma­łem od nie­go uprzej­my list, w któ­rym wy­ja­śniał, że nie­ste­ty, w lon­dy­ńskim zoo nie ma na ra­zie eta­tów dla sta­ży­stów, ale je­śli chcę, mogę otrzy­mać an­gaż w Whip­sna­de, jed­nym z pro­win­cjo­nal­nych ogro­dów, któ­re­mu pa­tro­nu­je To­wa­rzy­stwo Zoo­lo­gicz­ne. By­łem tym tak za­chwy­co­ny, jak­by za­ofe­ro­wał mi parę śnie­żnych pan­ter.
Po kil­ku dniach nie­zmier­nie pod­eks­cy­to­wa­ny je­cha­łem do Bed­ford­shi­re z dwie­ma wa­li­za­mi; jed­ną wy­pcha­ną ubra­nia­mi, dru­gą – pod­ręcz­ni­ka­mi z hi­sto­rii na­tu­ral­nej i nie­zli­czo­ny­mi opa­sły­mi no­te­sa­mi, któ­re mia­łem za­miar wy­pe­łnić za­pi­ska­mi z mo­ich ob­ser­wa­cji oraz per­ła­mi mądro­ści, spi­ja­ny­mi z ust star­szych i mądrzej­szych ko­le­gów.
W po­ło­wie dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku Karl Ha­gen­beck, słyn­ny łow­ca, trud­ni­ący się sprze­da­żą zwie­rząt do cyr­ków i ogro­dów zoo­lo­gicz­nych, stwo­rzył zu­pe­łnie no­wa­tor­ską for­mu­łę ta­kiej pla­ców­ki. Do tego cza­su zwie­rzęta trzy­ma­no stło­czo­ne w źle za­pro­jek­to­wa­nych, nie­mo­żli­wych do utrzy­ma­nia w czy­sto­ści, gęsto okra­to­wa­nych klat­kach. Zwie­dza­jący nie mo­gli ich tam do­brze obej­rzeć, a sa­mym stwo­rze­niom rzad­ko uda­wa­ło się prze­żyć dłu­żej w tych wa­run­kach, da­jących się po­rów­nać do obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go. Ha­gen­beck miał zu­pe­łnie od­mien­ne wy­obra­że­nie o spo­so­bie eks­po­no­wa­nia zwie­rząt. Za­miast po­nu­rych za­kra­to­wa­nych cel za­pew­nił im świa­tło i prze­strzeń, na któ­rej od­two­rzo­no ele­men­ty na­tu­ral­ne­go śro­do­wi­ska: ska­ły, po któ­rych mo­gły się wspi­nać, łąki i sta­wy. Od­gro­dził je od zwie­dza­jących fo­sa­mi, pu­sty­mi lub wy­pe­łnio­ny­mi wodą. Ów­cze­śni spe­cja­li­ści od ho­dow­li dzi­kich zwie­rząt trak­to­wa­li te po­my­sły jak he­re­zję. Twier­dzi­li, że jest to przede wszyst­kim nie­bez­piecz­ne, gdyż zwie­rzęta z całą pew­no­ścią sfor­su­ją fosy i par­ka­ny. Poza tym oba­wia­no się, iż oka­zy z tro­pi­ków, je­śli nie stwo­rzy im się tro­pi­kal­ne­go śro­do­wi­ska, na­tych­miast zgi­ną. Tym­cza­sem bied­ne zwie­rza­ki prze­wa­żnie mar­nia­ły i zdy­cha­ły wła­śnie w tych niby tro­pi­kal­nych, sprzy­ja­jących roz­wo­jo­wi za­raz­ków wa­run­kach, przy­po­mi­na­jących ła­źnię tu­rec­ką. Na­to­miast zwie­rzęta Ha­gen­bec­ka, ku ogrom­ne­mu za­sko­cze­niu owych mędr­ców, mia­ły się świet­nie. Nie tyl­ko zy­ski­wa­ły zna­ko­mi­tą for­mę na od­kry­tych wy­bie­gach, ale na do­da­tek za­częły się w nie­wo­li roz­mna­żać, co do­tych­czas było rzad­ko­ścią. Kie­dy więc sta­ło się oczy­wi­ste, że w zoo sys­te­mu Ha­gen­bec­ka zwie­rzęta nie tyl­ko są zdrow­sze i szczęśliw­sze, ale rów­nież ich ogląda­nie jest wi­ęk­szą atrak­cją dla pu­blicz­no­ści, ogro­dy zoo­lo­gicz­ne ca­łe­go świa­ta za­częły się prze­ści­gać w sto­so­wa­niu tej no­wej me­to­dy ho­dow­li i eks­po­zy­cji.
Zoo w Whip­sna­de usi­ło­wa­ło być bar­dziej ha­gen­bec­kow­skie niż sam Ha­gen­beck. Lon­dy­ńskie To­wa­rzy­stwo Zoo­lo­gicz­ne nie szczędzi­ło środ­ków, by prze­kszta­łcić roz­le­głe te­re­ny daw­nej far­my w no­wo­cze­sną pla­ców­kę. Sta­ra­no się ka­żdy ga­tu­nek umie­ścić w wa­run­kach mak­sy­mal­nie zbli­żo­nych do na­tu­ral­nych lub przy­naj­mniej ta­kich, ja­kie zwie­dza­jący uwa­ża­li za na­tu­ral­ne. Lwom za­pew­nio­no chasz­cze, w któ­rych mo­gły się kryć, wil­kom – las, an­ty­lo­pom i in­nym ko­pyt­nym – wiel­kie wy­bie­gi ze sztucz­nie usy­pa­ny­mi wzgó­rza­mi. We­dług mnie w owych cza­sach Whip­sna­de naj­bar­dziej przy­po­mi­na­ło park sa­fa­ri. A nie na­le­ży za­po­mi­nać, że dzia­ło się to, za­nim jesz­cze ro­snące w za­stra­sza­jącym tem­pie po­dat­ki spad­ko­we zmu­si­ły an­giel­skich ary­sto­kra­tów do prze­ka­zy­wa­nia do­ta­cji na rzecz ogro­dów zoo­lo­gicz­nych.
Samo Whip­sna­de oka­za­ło się ma­lut­kim mia­stecz­kiem, gdzie kil­ka­na­ście wtu­lo­nych mi­ędzy wzgó­rza i lesz­czy­no­we za­gaj­ni­ki do­mów sku­pia­ło się wo­kół je­dy­ne­go pubu. W ka­sie zoo zgło­si­łem swój przy­jazd i zo­sta­wiw­szy tam ba­ga­że, uda­łem się do bu­dyn­ku ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go. Na zie­lo­nych traw­ni­kach lśni­ły jak klej­no­ty pa­wie, roz­po­ście­ra­jąc pysz­ne ogo­ny, a na jed­nej z so­sen ro­snących wzdłuż głów­nej alei wi­sia­ło ogrom­ne gniaz­do z ga­łązek, w któ­rym aż się ro­iło od wrzesz­czących dłu­go­ogo­nia­stych pa­pug.
Gdy wsze­dłem do bu­dyn­ku, skie­ro­wa­no mnie do biu­ra za­rząd­cy, ka­pi­ta­na Be­ale’a. Sie­dział za ogrom­nym biur­kiem za­sła­nym pa­pie­ra­mi, któ­re wy­gląda­ły bar­dzo ofi­cjal­nie i na­uko­wo. Le­d­wie było spod nich wi­dać te­le­fon. Kie­dy ka­pi­tan wstał, prze­ko­na­łem się, że jest mężczy­zną wi­ęcej niż słusz­ne­go wzro­stu i ta­kie­jże po­stu­ry. W po­łącze­niu z łysą czasz­ką, oku­la­ra­mi w sta­lo­wej opra­wie i usta­mi spra­wia­jący­mi wra­że­nie, że za chwi­lę za­ci­sną się w gro­źnym gry­ma­sie, dzia­ła­ło to wy­bit­nie onie­śmie­la­jąco. Be­ale pod­nió­sł się ci­ężko zza biur­ka i za­czął mi się przy­glądać, od­dy­cha­jąc chra­pli­wie przez nos.
– Dur­rell? – za­dud­nił py­ta­jąco. – Dur­rell?
Miał bar­dzo głębo­ki głos przy­po­mi­na­jący tłu­mio­ny ryk, cze­go na­bie­ra się po dłu­gim po­by­cie na za­chod­nim wy­brze­żu Afry­ki.
– Tak, pro­szę pana.
– Miło mi cię po­znać. Sia­daj, pro­szę – po­wie­dział ka­pi­tan, ści­ska­jąc moją dłoń i sa­do­wi­ąc się z po­wro­tem za biur­kiem. Krze­sło za­skrzy­pia­ło alar­mu­jąco pod ci­ęża­rem po­tężne­go cia­ła. Od­chy­lił się do tyłu, za­tknął kciu­ki za pa­sia­ste szel­ki i ob­ser­wo­wał mnie przez dłu­gą chwi­lę, bęb­ni­ąc pal­ca­mi po na­pi­ętych gu­mach. Ci­sza sta­ła się nie­zno­śna. Przy­sia­dłem nie­pew­nie na brze­żku krze­sła; roz­pacz­li­wie pra­gnąłem już na sa­mym po­cząt­ku zro­bić jak naj­lep­sze wra­że­nie.
– My­ślę, że spodo­ba ci się tu­taj – ode­zwał się tak na­gle i tak gło­śno, że aż pod­sko­czy­łem.
– Uhm… tak, pro­szę pana, oczy­wi­ście – wy­jąka­łem.
– Ni­g­dy przed­tem nie pra­co­wa­łeś w ta­kim miej­scu? – upew­nił się.
– Nie, pro­szę pana, ale za­wsze mia­łem w domu wie­le zwie­rząt.
– Ha! – prych­nął nie­mal kpi­ąco. – Świn­ki mor­skie, kró­li­ki, zło­te ryb­ki i temu po­dob­ny dro­biazg. Cóż, prze­ko­nasz się, że u nas jest tro­chę ina­czej.
Z tru­dem po­wstrzy­my­wa­łem się przed uświa­do­mie­niem mu, że ho­do­wa­łem bar­dziej eg­zo­tycz­ne stwo­rze­nia niż kró­li­ki, świn­ki mor­skie i zło­te ryb­ki, ale wy­czu­łem, że nie jest to wła­ści­wy mo­ment.
– Prze­ka­żę cię te­raz Phi­lo­wi Ba­te­so­wi – za­grzmiał ka­pi­tan, gła­dząc swą łysą czasz­kę. – Jest on sze­fem opie­ku­nów zwie­rząt. Po­mo­że ci się roz­lo­ko­wać. Nie mam po­jęcia, do­kąd cię skie­ru­je, ale na pew­no znaj­dzie ci ja­kieś za­jęcie w jed­nej z sek­cji.
– Bar­dzo panu dzi­ęku­ję.
Wy­su­nął się zza biur­ka i ko­ły­szącym kro­kiem wy­sze­dł z po­ko­ju. Le­d­wie mo­głem za nim nadążyć, bo sta­wiał kro­ki jak ma­sto­dont. Na żwi­ro­wej alej­ce za­trzy­mał się na­gle i za­czął roz­glądać, pil­nie na­słu­chu­jąc.
– Phil! – za­grzmiał na­gle. – Phil!
Jego głos był tak prze­ra­źli­wy i po­tężny, że paw, któ­ry pra­co­wi­cie de­mon­stro­wał swój wa­chlarz na traw­ni­ku obok, łyp­nął na nie­go z prze­ra­że­niem, zwi­nął ogon i jak nie­pysz­ny sal­wo­wał się uciecz­ką.
W dali dało się sły­szeć ci­che po­gwiz­dy­wa­nie. Ka­pi­tan prze­chy­lił gło­wę.
– No, jest wresz­cie ten cho­ler­nik! Dla­cze­go nie przy­cho­dzi od razu, kie­dy go wo­łam?
– Wo­łał mnie pan, ka­pi­ta­nie?
– Tak. Po­znaj Dur­rel­la.
– Aha – rze­kł Phil, uśmie­cha­jąc się do mnie. – Wi­taj w Whip­sna­de.
– W ta­kim ra­zie zo­sta­wiam cię z Dur­rel­lem – oświad­czył Be­ale. – Będziesz w do­brych rękach – zwró­cił się do mnie. – Hm… cóż, zo­ba­czy­my się jesz­cze.
Strze­lił szel­ka­mi jak z bi­cza, ski­nął mi łysą gło­wą i po­włó­cząc no­ga­mi jak nie­dźwie­dź, od­sze­dł do biu­ra.
Phil po­pa­trzył czu­le za swo­im sze­fem i od­wró­cił się do mnie.
– A więc – po­wie­dział – na po­czątek trze­ba cię gdzieś za­in­sta­lo­wać. Ga­da­łem z Char­lie’em Ba­iley­em – on jest przy sło­niach – i będzie chy­ba mógł wzi­ąć cię do swo­jej cha­łu­py. Cho­dźmy do nie­go.
Kie­dy szli­śmy sze­ro­ką ale­ją, zda­wa­ło mi się, że ogród jest pe­łen głów­nie pawi, któ­re od­wra­ca­ły ku nam swe me­ta­li­zu­jące ogo­ny, oraz two­rzących dla nich tło zło­tych ba­żan­tów, któ­re wy­gląda­ły jak sztucz­na bi­żu­te­ria z domu to­wa­ro­we­go. Phil bez prze­rwy gwiz­dał ra­do­śnie pod no­sem. Jak się pó­źniej prze­ko­na­łem, taki miał zwy­czaj i dzi­ęki temu za­wsze mo­żna go było zlo­ka­li­zo­wać na te­re­nie zoo, na­mie­rza­jąc to gwiz­da­nie. Do­szli­śmy wresz­cie do sku­pi­ska brzyd­kich, be­to­no­wych brył, spi­ętrzo­nych jed­na na dru­giej. Two­rzy­ły one – jak się oka­za­ło – tak zwa­ny Dom Sło­ni. Za nimi przy­cup­nął mały ba­ra­czek, gdzie opie­ku­no­wie sło­ni w prze­rwie mi­ędzy za­jęcia­mi po­pi­ja­li her­ba­tę.
– Słu­chaj… Char­lie – za­czął Phil prze­pra­sza­jącym to­nem – czy mo­żesz nam po­świ­ęcić chwil­kę?
Wy­sze­dł do nas krępy, po­tężny mężczy­zna z łysą gło­wą i nie­śmia­ły­mi, nie­bie­ski­mi ocza­mi o nie­co roz­ma­rzo­nym wy­ra­zie.
– Uhm… Char­lie, to jest… jak masz na imię? – za­py­tał Phil.
– Ger­ry.
– Więc to jest Ger­ry.
– Cze­ść, Ger­ry – Char­lie uśmiech­nął się tak, jak­bym był oso­bą, o któ­rej spo­tka­niu za­wsze ma­rzył.
– My­ślisz, że znaj­dzie się u was ja­kiś kącik dla nie­go? – za­gad­nął śmie­lej Phil.
Char­lie wci­ąż uśmie­chał się do mnie ser­decz­nie.
– Na pew­no. Roz­ma­wia­łem już z pa­nią Ba­iley i nie wi­dzi prze­szkód. Może Ger­ry chcia­łby od razu tam iść i po­znać ją?
– To do­bra myśl – przy­znał Phil.
– W ta­kim ra­zie zo­ba­czy­my się pó­źniej – stwier­dził Char­lie, kle­pi­ąc mnie po ra­mie­niu.
Phil do­pro­wa­dził mnie do głów­nej bra­my, po czym wska­zał ręką skraj mia­stecz­ka.
– Idź tą ście­żką aż do pierw­sze­go dom­ku na lewo. Na pew­no tra­fisz – po­ka­zał kie­ru­nek.
Po­sze­dłem. Wśród roz­kwi­tłych krze­wów ja­now­ca ro­iły się szczy­gły, po­ły­sku­jące czer­wie­nią i żó­łcią. Do­mek stał na szczy­cie zbo­cza. Otwo­rzy­łem bra­mę, prze­sze­dłem ście­żką przez mały kwia­to­wy ogró­dek i za­pu­ka­łem do drzwi. Pa­no­wał w tym za­kąt­ku bło­gi spo­kój – psz­czo­ły brzęcza­ły sen­nie wśród kwia­tów, gdzieś w krza­kach słod­ko gru­chał za­do­wo­lo­ny z sie­bie dzi­ki go­łąb, z dala do­bie­ga­ło po­szcze­ki­wa­nie psa.
Otwo­rzy­ła mi pani Ba­iley, przy­stoj­na ko­bie­ta o by­strych oczach i pi­ęk­nie ucze­sa­nych buj­nych wło­sach, w sta­ran­nie wy­pra­so­wa­nym far­tu­chu. Mia­ła wy­gląd oso­by czy­stej, ener­gicz­nej, spo­koj­nej. Przy­po­mi­na­ła prze­ło­żo­ną pie­lęgnia­rek.
– Słu­cham?
– Dzień do­bry. Czy pani Ba­iley?
– Tak, to ja.
– Przy­słał mnie do pani Char­lie. Je­stem Ger­ry Dur­rell. Mam pra­co­wać w zoo.
– Ach tak, oczy­wi­ście – uśmiech­nęła się, po­pra­wia­jąc wło­sy i wy­gła­dza­jąc far­tuch. Pro­szę, wej­dź.
Po­pro­wa­dzi­ła mnie przez nie­wiel­ki hol do ja­dal­ni, gdzie znaj­do­wa­ły się: duży ku­chen­ny kre­dens, sta­ran­nie wy­tar­ty stół i wy­god­ne, choć nie­co już pod­nisz­czo­ne krze­sła.
– Usi­ądź. Na­pi­jesz się her­ba­ty?
– Chęt­nie, je­śli mo­żna pro­sić – ode­zwa­łem się skrom­nie.
– Czy zjesz cia­sto albo pla­cusz­ki? Wła­śnie usma­ży­łam tro­chę. A może wo­la­łbyś ka­nap­ki? Za­raz zro­bię parę.
– Och… na­praw­dę nie chcia­łbym spra­wiać kło­po­tu – od­pa­rłem, oszo­ło­mio­ny bo­gac­twem ofer­ty.
– To ża­den kło­pot – za­pew­ni­ła życz­li­wie. – Wiem, cze­go wy, mło­dzi mężczy­źni, po­trze­bu­je­cie: je­ste­ście sta­le głod­ni. Zresz­tą mamy wła­śnie porę her­ba­ty. Za­raz wra­cam, wsta­wię tyl­ko wodę.
Znik­nęła za prze­pie­rze­niem, gdzie znaj­do­wa­ła się za­pew­ne kuch­nia, i za chwi­lę usły­sza­łem brzęk sztu­ćców i za­sta­wy. Po chwi­li po­ja­wi­ła się zno­wu i na­kry­ła stół. Po­środ­ku po­sta­wi­ła ogrom­ny pla­cek ze śliw­ka­mi, cały pó­łmi­sek pla­cusz­ków, bo­che­nek ciem­ne­go chle­ba, fa­skę żó­łte­go, świe­że­go ma­sła i sło­ik dże­mu tru­skaw­ko­we­go.
– Dżem do­mo­wej ro­bo­ty – za­zna­czy­ła, sia­da­jąc na­prze­ciw­ko mnie przy sto­le. – Za chwi­lę za­go­tu­je się woda i będzie her­ba­ta. A te­raz nie krępuj się i za­bie­raj do je­dze­nia.
Z po­bła­żli­wym uśmie­chem ob­ser­wo­wa­ła, jak sma­ru­ję so­bie gru­bą paj­dę chle­ba i na­kła­dam na nią po­tężną por­cję dże­mu.
– No, w po­rząd­ku – stwier­dzi­ła z sa­tys­fak­cją. – A te­raz po­wiedz, co cię tu­taj spro­wa­dza.
– Char­lie nic pani nie wy­ja­śnił? – zdzi­wi­łem się.
– A co mia­łby wy­ja­śniać? – za­baw­nie prze­krzy­wi­ła gło­wę.
– Po­wie­dział mi, że w wa­szym domu znaj­dzie się, być może, wol­ny po­kój dla mnie.
– Och, to już daw­no za­ła­twio­ne.
– Na­praw­dę?
– Oczy­wi­ście. Po­wie­dzia­łam do Char­lie’ego – a ja za­wsze ufam jego osądom – więc po­wie­dzia­łam: przyj­rzyj no się tyl­ko uwa­żnie temu chło­pa­ko­wi i je­śli ci się spodo­ba, przy­ślij go tu­taj.
– To bar­dzo uprzej­mie z pani stro­ny. Char­lie nic mi nie po­wie­dział.
– Na­praw­dę? Któ­re­goś dnia ten czło­wiek za­po­mni, że ma gło­wę. Prze­cież mó­wi­łam, że jak naj­chęt­niej przyj­mę ka­żde­go, kto jest uczci­wy i po­rząd­ny.
– Cóż, trud­no mi oce­nić, czy je­stem wy­star­cza­jąco uczci­wy i po­rząd­ny – rze­kłem z po­wąt­pie­wa­niem – ale przy­naj­mniej po­sta­ram się nie spra­wiać kło­po­tu.
– W żad­nym ra­zie nie je­steś dla mnie kło­po­tem – za­pew­ni­ła. – Gdzie masz swo­je rze­czy?
– Przy­nio­sę je pó­źniej z zoo.
– Do­brze. A te­raz na­pij­my się her­bat­ki. Weź jesz­cze chle­ba.
– Hm… jest jesz­cze jed­na spra­wa.
– No, słu­cham? – za­chęci­ła.
– Otóż… pro­szę mi po­wie­dzieć, ile mam pani pła­cić za po­kój? Moja pen­sja na po­cząt­ku nie będzie zbyt duża i oba­wiam się, że nie na wie­le będzie mnie stać.
– Nie myśl so­bie – oznaj­mi­ła, su­ro­wo ce­lu­jąc we mnie pal­cem – że mam za­miar ze­drzeć z cie­bie skó­rę. Wiem, ile ci będą pła­cić, i na­praw­dę nie chcę za­brać ci ca­łej wy­pła­ty. Co pro­po­nu­jesz?
– Czy dwa fun­ty wy­star­czy? – za­py­ta­łem z na­dzie­ją, ob­li­cza­jąc w my­śli, że w ten spo­sób zo­sta­nie mi może choć je­den funt na pa­pie­ro­sy i inne nie­zbęd­ne po­trze­by.
– Dwa fun­ty? – za­py­ta­ła oszo­ło­mio­na. – To o wie­le za dużo. Już po­wie­dzia­łam, że nie mam za­mia­ru zdzie­rać z cie­bie skó­ry.
– Ale żyw­no­ść prze­cież kosz­tu­je – za­pro­te­sto­wa­łem.
– Ow­szem, kosz­tu­je, co nie zna­czy, że mam li­czyć so­bie aż dwa fun­ty. Będziesz mi pła­cić dwa­dzie­ścia pięć szy­lin­gów ty­go­dnio­wo. Wy­star­czy aż nad­to.
– Jest pani pew­na, że wy­star­czy?
– Na­tu­ral­nie – żach­nęła się. – Nie chcę, żeby ga­da­no po­tem w mie­ście, że pani Ba­iley wy­ko­rzy­stu­je mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry do­pie­ro za­czął pra­cę.
– Na­dal jed­nak uwa­żam, że to śmiesz­nie mało – pro­te­sto­wa­łem.
– Mo­żesz się zgo­dzić albo nie. Pro­szę bar­dzo. Je­śli ci nie od­po­wia­da, spró­buj po­py­tać w in­nym miej­scu – po­wie­dzia­ła z prze­kor­nym uśmie­chem, pod­su­wa­jąc mi cia­sto i pla­cusz­ki.
– Wo­la­łbym zo­stać u pani, ze względu na do­mo­wy dżem – po­wie­dzia­łem z prze­ko­na­niem.
Roz­pro­mie­ni­ła się.
– W po­rząd­ku. Mam dla cie­bie miły po­ko­ik na gó­rze; za­raz go so­bie obej­rzysz. A te­raz na­le­ję her­ba­ty.
Przy her­ba­cie opo­wie­dzia­ła mi, że Char­lie pra­co­wał przed­tem w lon­dy­ńskim zoo, ale kie­dy wy­bu­chła woj­na, ewa­ku­owa­no go ra­zem ze sło­nia­mi do Whip­sna­de, a ona prze­nio­sła się wraz z nim. Sło­nie są nie­zmier­nie sta­łe w uczu­ciach i przy­wi­ązu­ją się do swe­go opie­ku­na na całe ży­cie.
– Do­ro­bi­li­śmy się na­wet mi­łe­go, wła­sne­go dom­ku w Gol­ders Gre­en – ci­ągnęła. – Może nie po­win­nam tak mó­wić, ale na­praw­dę na nie­go za­słu­ży­li­śmy. Oczy­wi­ście ta cha­łup­ka też jest przy­jem­na, choć wo­la­ła­bym, że­by­śmy już wró­ci­li na sta­re śmie­ci. Zresz­tą wiesz, jacy są lu­dzie. Nie za­wsze mo­żna im do­wie­rzać. Kie­dy tu przy­je­cha­łam, za­uwa­ży­łam, że la­ta­mi nikt nie za­dbał o wy­czysz­cze­nie scho­dów na ga­nek. Były pra­wie czar­ne. Do­słow­nie chcia­ło mi się pła­kać. Nie, na­praw­dę chcia­ła­bym być znów na swo­im, choć mu­szę przy­znać, że ży­cie na wsi ma też swo­je do­bre stro­ny.
Kie­dy wy­pi­łem kil­ka fi­li­ża­nek her­ba­ty, po­chło­nąłem kil­ka po­tężnych por­cji chle­ba z dże­mem i jesz­cze dwa ka­wa­łki cia­sta, pani Ba­iley wsta­ła i nie­chęt­nie za­częła zbie­rać rze­czy ze sto­łu.
– Ale czy na pew­no się naja­dłeś? – py­ta­ła za­tro­ska­na, wpa­tru­jąc się we mnie by­stro, jak­by chcia­ła wy­śle­dzić naj­mniej­szy ślad nie­do­ży­wie­nia na mo­jej twa­rzy. – Może zja­dłbyś jesz­cze tro­chę cia­sta i chle­ba? Och, prze­cież w ogó­le nie tknąłeś pla­cusz­ków!
– Nie, na­praw­dę dzi­ęku­ję – wzbra­nia­łem się. – I tak już się za­sta­na­wiam, czy zdo­łam jesz­cze zje­ść ko­la­cję.
– A wła­śnie, ko­la­cja – za­chmu­rzy­ła się na­gle. – Ko­la­cja. Oba­wiam się, że dziś po­dam tyl­ko zim­ną ko­la­cję. Mam na­dzie­ję, że ci to nie prze­szka­dza.
– Ależ skąd – za­pew­ni­łem.
– Do­brze, w ta­kim ra­zie wra­caj do Char­lie’ego. Kie­dy sko­ńczy­cie, przy­nieś tu swo­je rze­czy i roz­lo­ku­jesz się w swo­im po­ko­ju, do­brze?
Wró­ci­łem zna­ną mi już ście­żką. Przez do­brą go­dzi­nę za­chwy­co­ny zwie­dza­łem park. Był tak duży, że nie zdo­ła­łem obej­rzeć ca­łe­go, ale wi­dzia­łem wil­ki w ich le­sie, wśród rów­no, gęsto ro­snących so­sen. Bły­ska­jąc by­stro śle­pia­mi, prze­my­ka­ły w cie­niu drzew, kłębi­ąc się od cza­su do cza­su w na­głych, ja­zgo­tli­wych, gwa­łtow­nych bój­kach. Po­ru­sza­ły się w pó­łm­ro­ku lasu tak ci­cho i szyb­ko, że mia­łem wra­że­nie, iż pa­trzę na płat­ki po­pio­łu drzew­ne­go, uno­szo­ne po­ry­wa­mi wia­tru. Obok wy­bie­gu wil­ków ogro­dzo­no co naj­mniej akr te­re­nu dla nie­dźwie­dzi bru­nat­nych – wiel­kich i po­mru­ku­jących, w ko­lo­rze su­cha­ra. Krąży­ły, węsząc i grze­bi­ąc pa­zu­ra­mi wśród je­żyn i ja­now­ców po­ra­sta­jących te­ren.
Ogląda­ne w ta­kim śro­do­wi­sku zwie­rzęta zro­bi­ły na mnie ogrom­ne wra­że­nie. Wy­da­wa­ło mi się, że jest to naj­lep­szy spo­sób ich po­ka­zy­wa­nia i ho­do­wa­nia. Do­pie­ro pó­źniej mia­łem się na­uczyć, że trzy­ma­nie zwie­rząt na tak du­żej i zró­żni­co­wa­nej prze­strze­ni ma rów­nież swo­je złe stro­ny, zwłasz­cza z punk­tu wi­dze­nia opie­ku­nów.
Na­gle uświa­do­mi­łem so­bie, że czas pły­nie, i w po­śpie­chu za­wró­ci­łem do Domu Sło­ni. Ra­zem z Char­lie’em po­szli­śmy po moje wa­liz­ki, a po­tem ście­żką do domu.
– Zdej­mij­cie buty, obaj – na­ka­za­ła pani Ba­iley, otwie­ra­jąc nam drzwi. – Nie chcę mieć bło­ta na mo­ich pi­ęk­nie wy­fro­te­ro­wa­nych podło­gach. I umyj­cie ręce.
Po­ka­za­ła nam roz­po­star­te w holu ga­ze­ty, po któ­rych mie­li­śmy prze­jść. Po­słusz­nie zdjęli­śmy buty i po­szli­śmy się umyć. W ja­dal­ni stół do­słow­nie ugi­nał się od je­dze­nia: szyn­ki, ozo­ra, sa­łat­ki, mło­dych ziem­nia­ków, grosz­ku, fa­so­li, mar­chew­ki i gi­gan­tycz­ne­go bisz­kop­ta, po­kry­te­go gru­bą cza­pą kre­mu.
– Nie wiem, czy to wam wy­star­czy? – do­py­ty­wa­ła się z tro­ską pani Ba­iley. – Chło­pak po­wi­nien zje­ść coś go­rące­go.
– My­ślę, że wy­star­czy, ko­cha­nie – od­pa­rł ła­god­nie Char­lie.
Za­sie­dli­śmy do je­dze­nia. Po­tra­wy były zna­ko­mi­te i dłu­go sy­ci­li­śmy się nimi w mil­cze­niu.
– Co cię spro­wa­dzi­ło do Whip­sna­de, Ger­ry? – za­gad­nął wresz­cie Char­lie, sta­ran­nie na­kła­da­jąc so­bie ko­lej­ną por­cję.
– Za­wsze in­te­re­so­wa­łem się zwie­rzęta­mi i pra­gnąłem zo­stać łow­cą; wiesz, ta­kim, co to je­ździ do Afry­ki i tego typu miejsc i stam­tąd do­star­cza ró­żne oka­zy do ogro­dów zoo­lo­gicz­nych. Dla­te­go chcę zdo­być do­świad­cze­nie z wi­ęk­szy­mi zwie­rza­ka­mi. Prze­cież nie mo­żna ho­do­wać sta­da je­le­ni w pod­miej­skim ogród­ku, nie?
– No tak, ro­zu­miem.
– Skosz­tuj jesz­cze sa­łat­ki – za­pro­po­no­wa­ła pani Ba­iley, któ­rej ab­so­lut­nie nie in­te­re­so­wał pro­blem or­ga­ni­zo­wa­nia zoo w ogród­ku wa­rzyw­nym.
– Nie, dzi­ęku­ję, już się naja­dłem.
– Kie­dy masz za­miar wy­ru­szyć do tej Afry­ki? – za­py­tał ca­łkiem se­rio Char­lie.
– Jak tyl­ko na­bio­rę do­świad­cze­nia – od­po­wie­dzia­łem rów­nie se­rio.
Char­lie przy­tak­nął, a po­tem uśmiech­nął się do sie­bie skry­cie i ła­god­nie. Jego war­gi po­ru­szy­ły się bez­gło­śnie. Taki miał już zwy­czaj – uśmie­cha­nia się pod wąsem i po­wta­rza­nia so­bie w my­śli tego, co się do nie­go po­wie­dzia­ło, jak­by chciał to le­piej za­pa­mi­ętać.
– Sko­ńcz­cie ten gro­szek, bo się zmar­nu­je – po­pro­si­ła go­spo­dy­ni.
Wresz­cie, na­je­dze­ni do syta, za­częli­śmy szy­ko­wać się do snu. Mój po­kój znaj­do­wał się na pod­da­szu. Miał su­fit z dębo­wych be­lek, był funk­cjo­nal­nie i ład­nie ume­blo­wa­ny. Kie­dy roz­pa­ko­wa­łem swo­je ubra­nia i ksi­ążki, wy­dał mi się po pro­stu wspa­nia­ły. Wy­ci­ągnąłem się na łó­żku z głębo­kim wes­tchnie­niem sa­tys­fak­cji. Oto je­stem w Whip­sna­de. Za­snąłem, roz­ko­szu­jąc się tą my­ślą, a już po chwi­li – tak mi się przy­naj­mniej wy­da­wa­ło – obu­dził mnie Char­lie, któ­ry przy­nió­sł mi fi­li­żan­kę her­ba­ty.
– Pora wsta­wać, Ger­ry – oznaj­mił. – Ro­bo­ta cze­ka.
Po sma­ko­wi­tym śnia­dan­ku, zło­żo­nym z pa­ró­wek, be­ko­nu i ja­jek, po­pi­tych du­żym kub­kiem her­ba­ty, ru­szy­li­śmy z Char­lie’em przez okry­ty rosą kra­jo­braz. W mia­rę jak zbli­ża­li­śmy się do głów­nej bra­my zwie­rzy­ńca, spo­ty­ka­li­śmy co­raz wi­ęcej lu­dzi podąża­jących do pra­cy.
– Gdzie będziesz ro­bił, Ger­ry? – za­py­tał Char­lie.
– Nie wiem. Phil Ba­tes jesz­cze mi nie po­wie­dział.
W tym sa­mym mo­men­cie Phil Ba­tes po­ja­wił się u mo­je­go boku.
– Dzień do­bry – po­wi­tał mnie. – Już miesz­ka­my? To do­brze.
– Gdzie mnie skie­ru­jesz na po­czątek? – do­py­ty­wa­łem się nie­cier­pli­wie.
– My­ślę – rze­kł w ko­ńcu z na­my­słem Phil – że dzi­siaj za­czniesz od lwów.
 

 
Wesprzyj nas