Tej zimy Daniel Silva zabiera polskich czytelników do Wenecji. Biletem na tę podróż jest powieść “Portret nieznanej kobiety”, w której, pod złotą okładką, kryje się opowieść o fałszerzach dzieł sztuki i kolekcjonerach, którzy pożądając piękna wartego fortunę, stają się też łakomym kąskiem dla oszustów.


Postać szpiega Gabriela Allona miłośnikom powieści sensacyjnych znana jest od wielu lat. Ów bohater, stworzony przez Daniela Silvę, przeżywał już najróżniejsze przygody. Tym razem, w powieści „Portret nieznanej kobiety”, pisarz obmyślił dla niego śledztwo w kręgu handlarzy, fałszerzy i nabywców dzieł sztuki. O jego przeprowadzenie poprosił go stary znajomy, marszand Julian Isherwood. Otrzymał on tajemniczy list od kobiety, która chciała wyjawić mu pewne informacje na temat dzieła sztuki sprzedanego ostatnio przez galerię Isherwooda. Jednakże na umówione spotkanie nie dotarła – zginęła będąc w drodze na nie, natomiast samego Juliana próbowali okraść na ulicy nieznani sprawcy, kiedy wracał do hotelu, wówczas jeszcze nieświadomy powodu, dla którego nadawczyni listu nie pojawiła się w miejscu, które sama zaproponowała. Dodatkowo ktoś przeszukał hotelowy pokój marszanda pod jego nieobecność. Ten splot podejrzanych okoliczności sprawił, że zwrócił się on do Gabriela Allona po pomoc i radę, tym samym przerywając jego błogi odpoczynek w Wenecji, gdzie zamieszkał z żoną i dziećmi po zakończeniu służby.

Jak przystało na mistrza literatury sensacyjnej Daniel Silva i tym razem nie zawodzi czytelników, serwując fabułę mieszczącą się idealnie w ramach gatunku. Chociaż to już 22 książka z serii z Gabrielem Allonem, to nie pojawia się podczas jej lektury poczucie, aby autor był zmęczony czy znudzony tą postacią. Wręcz przeciwnie – Allon zmienia się z wiekiem i doświadczeniem, jednak w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Ponadto Silva świetnie sobie radzi z ponownym wprowadzaniem do fabuły postaci, które czytelnicy mieli okazję poznać wiele tomów temu. W „Portrecie nieznanej kobiety” jest to między innymi światowej sławy skrzypaczka Anna Rolfe, po raz pierwszy obecna w cyklu w tomie drugim, zatytułowanym „Angielski zabójca”. W „Portrecie nieznanej kobiety” ma ona intrygującą rolę do odegrania.

Oczywiście czytelnicy, którzy nie mieli okazji poznać wcześniejszych książek z serii nie muszą się martwić – Daniel Silva jest prawdziwym asem literatury, tak jak Gabriel Allon asem izraelskiego wywiadu, wobec czego pisze tak, by nie zdradzić za wiele z przeszłości Allona, na wypadek gdyby czytający chciał sięgnąć po inne powieści w cyklu, ale też tak, by wszystkie zdarzenia i powiązania pomiędzy postaciami pozostawały zrozumiałe. Można więc zacząć i zakończyć na „Portrecie nieznanej kobiety” albo przeczytać więcej tomów, a w obu przypadkach satysfakcja z lektury będzie taka sama.

Tym, co mają wspólnego wszystkie książki z serii, są motywy artystyczne, pojawiające się dlatego, iż Gabriel Allon z wykształcenia, pasji i doświadczenia jest świetnym znawcą i konserwatorem dzieł sztuki. W „Portrecie nieznanej kobiety” Daniel Silva uczynił sztukę motywem przewodnim, a Allonowi polecił pracować nad rozbiciem szajki handlarzy sfałszowanymi obrazami. Wpuszczając na rynek wykonane współcześnie działa, które perfekcyjnie imitują płótna dawnych mistrzów, zgarniają miliony. I nie zamierzają cofnąć się przed niczym, byleby tylko ich proceder trwał, a jego funkcjonowanie nie było zagrożone. Wartość ludzkiego życia nie ma dla nich znaczenia w perspektywie zysków, jakie osiągają.

Śledztwo prowadzone przez Allona wiedzie go tym razem przez przepiękne miasta i miasteczka Europy (choć wypady poza kontynent też okażą się nieodzowne do rozwiązania zagadki), toteż zimową szarugę przy lekturze rozpogadza włoskie słońce, wspaniałe pejzaże, bardzo znane i mniej popularne zabytki oraz oczywiście sztuka. Walorem dodatkowym, wykraczającym poza rozrywkę płynącą z poznawania tej historii, stanowi w tej powieści umiejętnie przedstawienie przez pisarza warsztatu pracy dawnych i współczesnych malarzy, technik rozpoznawania autorstwa dzieł i liczne odniesienia do realnego świata marszandów i ich klientów. Robert Wiśniewski

Daniel Silva, Portret nieznanej kobiety, Przekład: Robert Ginalski, Wydawnictwo HarperCollins Polska, Premiera: 23 listopada 2022
 
 

Daniel Silva
Portret nieznanej kobiety
Przekład: Robert Ginalski
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 23 listopada 2022
 
 

CZĘŚĆ PIERWSZA
KRAKELURA

1
MASON’S YARD

Kiedy indziej Julian z miejsca cisnąłby go do śmieci. Albo jeszcze lepiej, rzucił na pożarcie niszczarce do dokumentów. Takiej z górnej półki, w której podczas długiej przygnębiającej zimy w czasach pandemii, kiedy nie sprzedali choćby jednego obrazu, Sarah bezlitośnie przetrzebiała opasłe archiwa galerii. Julian, którego ta eksterminacja doprowadzała do rozstroju nerwowego, bał się, że gdy zabraknie jej niepotrzebnych rejestrów sprzedaży i dokumentów przewozowych, przyjdzie kolej na niego. I wrzucony do machiny zejdzie z tego świata jako maleńki równoległobok pożółkłego papieru, z cotygodniową porcją śmieci trafi do recyklingu, po czym powróci w następnym życiu jako przyjazny środowisku kubek do kawy. Przypuszczał jednak, skądinąd nie bez racji, że można skończyć gorzej.
List dotarł do galerii w deszczowy piątek pod koniec marca. Adresatem był wprawdzie „ P. Julian Isherwood ”, ale bynajmniej nie powstrzymało to Sarah przed otwarciem koperty – jako była tajna agentka Centralnej Agencji Wywiadowczej bez najmniejszych skrupułów czytała cudzą korespondencję. Zaintrygowana położyła list na jego biurku razem z kilkoma błahymi pismami, które nadeszły w porannej poczcie, bo ważnych zazwyczaj mu nie podsuwała.
Po raz pierwszy Julian przeczytał go, stojąc w ociekającym wodą prochowcu i z rozwianą na wietrze grzywą siwych włosów. Dochodziło wpół do dwunastej, co samo w sobie było godne odnotowania. W tych czasach rzadko zjawiał się w galerii przed południem. Przychodził w sam raz, by zdążyć wyprowadzić Sarah z równowagi, po czym jak co dzień zniknąć i poświęcić trzy godziny życia na lunch.
Przede wszystkim wrażenie zrobił na nim wykwintny charakter pisma autorki, niejakiej madame Valerie Bérrangar – od wieków nie widział tak kunsztownej kaligrafii. Wychodziło na to, że jej uwagę zwrócił niedawny artykuł w „Le Monde” o sprzedaniu przez galerię Isherwood Fine Arts za wiele milionów funtów „Portretu nieznanej kobiety” – oleju na płótnie o wymiarach 115 na 92 centymetry, pędzla flamandzkiego malarza z epoki baroku, Antoona van Dycka. Najwyraźniej transakcja ta wzbudziła obawy madame Bérrangar, i o nich właśnie chciałaby porozmawiać z Julianem w cztery oczy ze względu na ich charakter tak prywatny, jak i etyczny. Informowała, że w poniedziałek o czwartej po południu będzie czekała na niego w Café Ravel w Bordeaux. Wyraziła życzenie, by Julian zjawił się sam.
– I co o tym myślisz? – zapytała Sarah.
– Jest stuknięta, to oczywiste. – Julian pomachał ręcznie skreślonym listem, jakby dowodził on słuszności jego twierdzenia. – Kto go tu dostarczył? Gołąb pocztowy?
– Kurier DHL.
– Czy na liście przewozowym był adres zwrotny?
– Podała adres filii DHL Express w Saint-Macaire. To jakieś pięćdziesiąt kilometrów od…
– Wiem, gdzie jest Saint-Macaire – przerwał jej Julian i natychmiast pożałował opryskliwego tonu. – Ale dlaczego mam to koszmarne uczucie, że ktoś mnie szantażuje?
– Na mój gust ona nie sprawia wrażenia szantażystki.
– I tu się mylisz, kwiatuszku. Wszyscy szantażyści i wydrwigrosze, jakich poznałem, mieli nienaganne maniery.
– Wobec tego może powinniśmy zawiadomić Scotland Yard?
– Wmieszać w to policję? Czyś ty postradała rozum?
– To przynajmniej pokaż ten list Ronniemu.
Ronald Sumner-Lloyd był drogim prawnikiem Juliana urzędującym przy Berkeley Square.
– Mam lepszy pomysł – odparł Julian.
I wtedy to, o jedenastej trzydzieści sześć przed południem, na oczach Sarah, która przyglądała się temu z dezaprobatą, Julian pomachał listem nad swoim wiekowym metalowym kubłem na śmieci, pamiątką po dniach chwały galerii, kiedy mieściła się jeszcze na eleganckiej New Bond Street – albo New Bondstrasse, jak nazywano ją w pewnych kręgach tej branży. Jednak pomimo usilnych starań nie potrafił wypuścić tego draństwa z palców. A raczej, jak myślał o tym później, to list madame Bérrangar nie chciał się od niego odkleić.
Odłożył go na bok, przejrzał resztę porannej poczty, oddzwonił do kilku osób i wypytał Sarah o szczegóły dotyczące zbliżającej się aukcji. Następnie z braku czegoś lepszego do roboty udał się do hotelu Dorchester na lunch. Przy posiłku towarzyszyła mu osoba pracująca w szacownym londyńskim domu aukcyjnym – rzecz jasna kobieta, świeżo rozwiedziona, bezdzietna i o wiele za młoda, choć nie na tyle, by prowokować niestosowne uwagi. Julian zaskoczył ją znajomością włoskich i niderlandzkich malarzy okresu renesansu i uraczył historyjkami o brawurowym nabywaniu dzieł. Nawet nie chciał pamiętać, od jak dawna, z umiarkowanym sukcesem, odgrywa tę rolę. Rolę niezrównanego Juliana Isherwooda, dla przyjaciół Julie albo Pieprznego Julie, jak nazywali go kompani podczas sporadycznych wypadów na kielicha. Był bezgranicznie lojalny, ufny aż do bólu i na wskroś angielski. Tak angielski jak podwieczorek i zepsute zęby, jak z upodobaniem powiadał. A jednak gdyby nie wojna, byłby kimś zupełnie innym.
Wróciwszy do galerii, stwierdził, że Sarah przykleiła do listu madame Bérrangar samoprzylepną karteczkę w kolorze fuksji z radą, by to jeszcze przemyślał. Przeczytał więc pismo po raz drugi, tym razem powoli. List utrzymany był w tonie równie formalnym jak papeteria, na której go napisano. Nawet Julian musiał przyznać, że autorka wyrażała się ze wszech miar rozsądnie, zupełnie nie jak szantażystka. Z pewnością nie zaszkodzi posłuchać, co ma do powiedzenia, pomyślał. Poza tym taka podróż pozwoliłaby mu odetchnąć od nawału pracy w galerii, a bardzo tego potrzebował. No i prognoza pogody dla Londynu przewidywała kilka dni prawie nieustającego deszczu oraz zimna. Za to w południowo-zachodniej Francji nastała już wiosna.
Jednym z pierwszych posunięć Sarah po rozpoczęciu pracy w galerii było poinformowanie Elli – olśniewającej, lecz bezużytecznej recepcjonistki Juliana – że rezygnują z jej usług. Nigdy też nie fatygowała się z szukaniem kogoś na zwolnione miejsce. Oświadczyła, że doskonale sama sobie poradzi z odbieraniem telefonów, odpisywaniem na mejle, pilnowaniem terminarza umówionych spotkań i wciskaniem przycisku domofonu, kiedy goście zjawiali się na Mason’s Yard przed stale zamkniętymi drzwiami.
Odmówiła jednak organizowania podróży Juliana, aczkolwiek zgodziła się zaglądać mu przez ramię, kiedy sam się tym zajmował, już choćby po to, by dopilnować, żeby zamiast miejscówki na Eurostar do Paryża nie kupił biletu na Orient Express do Stambułu. Z Paryża do Bordeaux pociągiem TGV pędziło się zaledwie dwie godziny czternaście minut. Julianowi z sukcesem udało się kupić bilet pierwszej klasy, a nawet zarezerwować apartament w InterContinentalu, na wszelki wypadek na dwie doby.
Uporawszy się z tym zadaniem, udał się do baru w Wiltons na drinka z Oliverem Dimblebym i Roddym Hutchinsonem, którzy powszechnie uchodzili za najbardziej szemranych marszandów w Londynie. A ponieważ nasiadówki z Oliverem i Roddym zwykle kończyły się tak samo, Julian padł na łóżko dopiero po drugiej w nocy. Przez całą sobotę leczył kaca, a większość niedzieli poświęcił na pakowanie torby. Niegdyś wskoczenie na pokład concorde’a tylko z aktówką i ładną dziewczyną nie stanowiłoby dla niego problemu. Tymczasem teraz przygotowania do wypadu na drugą stronę kanału La Manche wymagały od niego maksimum skupienia.
Podejrzewał, że jest to kolejna niemiła oznaka procesu starzenia się, podobnie jak niepokojące roztargnienie, wydawanie dziwnych dźwięków albo to, że najwyraźniej nie potrafił przejść przez pokój, aby na coś nie wpaść. Pod ręką miał stale uzupełnianą listę wymówek tłumaczących jego upokarzającą niezdarność. Nigdy nie był typem sportowca. Wszystko przez tę cholerną lampę. To kant stołu rzucił się na niego, a nie odwrotnie.
Spał kiepsko, jak mu się to często zdarzało przed ważnym wyjazdem, i obudził się z niemiłym wrażeniem, że wkrótce do długiej serii koszmarnych błędów dorzuci kolejny. Ale kiedy pociąg wyjechał z Eurotunelu i pędził przez szarozielone pola Pas-de-Calais do Paryża, nastrój mu się poprawił. Z Gare du Nord pojechał metrem na Gare Montparnasse i z przyjemnością zjadł całkiem przyzwoity lunch w wagonie restauracyjnym TGV, obserwując, jak światło za oknem stopniowo przybiera odcień pejzaży Cézanne’a.
Z zaskakującą jasnością przypomniał sobie chwilę, gdy po raz pierwszy ujrzał to oślepiające światło południa. Wtedy, tak jak teraz, jechał pociągiem z Paryża. Jego ojciec, niemiecki Żyd i marszand Samuel Isakowitz, siedział po drugiej stronie przedziału i jakby nigdy nic czytał wczorajszą gazetę. Matka Juliana, z rękami splecionymi na kolanach, z beznamiętną miną patrzyła prosto przed siebie.
W bagażu nad głowami wieźli kilka obrazów zabezpieczonych ochronną powłoką papieru woskowanego. Mniej wartościowe dzieła ojciec Juliana zostawił w swojej galerii przy rue la Boétie w eleganckiej Ósmej Dzielnicy. Ale większość płócien już wcześniej schował w wynajętym château na wschód od Bordeaux. Julian mieszkał tam aż do owego strasznego lata 1942 roku, kiedy to para baskijskich pasterzy przemyciła go przez Pireneje do neutralnej Hiszpanii. Jego rodziców aresztowano w 1943 roku i wywieziono do obozu zagłady w Sobiborze, gdzie od razu po przyjeździe zostali wysłani do komory gazowej.
Dworzec Saint-Jean w Bordeaux leży nad brzegiem Garonny, na końcu Cours de la Marne. Tablica odjazdów w odnowionej hali biletowej teraz była nowoczesna – uprzejme oklaski, którymi nagradzano aktualizacje, odeszły w przeszłość – ale wnętrze w stylu beaux-arts, z dwoma rzucającymi się w oczy zegarami, było takie, jak je zapamiętał Julian. Podobnie jak budynki w kolorze miodu z epoki Ludwika XV stojące przy bulwarach, którymi pędził na tylnym siedzeniu taksówki. Niektóre fasady były tak błyszczące, jak gdyby wewnętrzne źródło światła dodawało im blasku. Inne były poczerniałe. Ojciec wyjaśnił mu, że to efekt porowatości tutejszego kamienia, który wchłaniał sadzę z powietrza niczym gąbka, więc od czasu do czasu wymagał czyszczenia, dokładnie tak jak obrazy olejne.
Jakimś cudem w hotelu nie zapodziano jego rezerwacji. Wcisnąwszy przesadnie hojny napiwek w rękę śniadoskórego boya hotelowego, powiesił ubrania i przeszedł do łazienki, by się doprowadzić do porządku. Kiedy się w końcu poddał, minęła trzecia. Zamknął kosztowności w sejfie w apartamencie i przez chwilę bił się z myślami, czy powinien wziąć list od madame Bérrangar do kawiarni. Jakiś wewnętrzny głos – podejrzewał, że należący do jego ojca – kazał mu zostawić list ukryty w bagażu.
Ten sam głos doradził mu, by wziął ze sobą aktówkę, ta bowiem przyda mu – acz bezpodstawnie – autorytetu. Z teczką w ręku przeszedł więc Cours de l’Intendance, mijając rząd luksusowych sklepów. Nie było tam samochodów, a tylko piesi, rowerzyści i eleganckie tramwaje elektryczne niemal bezszelestnie sunące po żelaznych torach. Julian szedł nieśpiesznie, niosąc teczkę w prawej ręce; lewą trzymał w kieszeni, w której miał też kartę magnetyczną do pokoju hotelowego.
W ślad za tramwajem skręcił za róg, w rue Vital Carles. Dokładnie na wprost niego wzbijały się dwie bliźniacze gotyckie iglice katedry w Bordeaux. Szeroki plac wokół świątyni pokrywały wyszorowane płyty chodnikowe. Café Ravel mieściła się na północno-zachodnim rogu. Nie był to lokal powszechnie odwiedzany przez mieszkańców miasta, za to ulokowany w samym centrum i łatwo było tam trafić. Julian podejrzewał, że właśnie z tego powodu madame Bérrangar wybrała to miejsce.
Na większość stolików w kawiarni padał cień Hôtel de Ville, ale ten od strony katedry stał w pełnym słońcu i był wolny. Julian usiadł, postawił teczkę przy nogach i uważnie przyjrzał się innym klientom lokalu. Z wyjątkiem może jednego mężczyzny, siedzącego trzy stoliki na prawo od niego, nikt nie wyglądał na Francuza. Byli to sami turyści, przeważnie w zorganizowanych grupach. Julian od razu rzucał się w oczy – we flanelowych spodniach i szarej sportowej marynarce wyglądał jak żywcem wyjęty z powieści E.M. Forstera. Ale przynajmniej madame rozpozna go bez trudu.
Zamówił café crème, lecz w porę poszedł po rozum do głowy i zamienił kawę na pół butelki białego bordeaux, piekielnie zimnego; poprosił też o dwa kieliszki. Kelner podał to w chwili, gdy zegar katedry wybijał czwartą. Julian odruchowo wygładził przód marynarki, przeszukując wzrokiem plac. Ale kiedy o czwartej trzydzieści wydłużające się cienie padły na jego stolik, madame Valerie Bérrangar nadal się nie pojawiła.
Gdy dopił resztkę wina, dochodziła piąta. Uregulował rachunek gotówką, wziął teczkę i chodząc od stolika do stolika niczym żebrak, mamrotał nazwisko madame Bérrangar; w odpowiedzi klienci spoglądali na niego obojętnie.
W środku kawiarni było pusto, jeśli nie liczyć mężczyzny za starym kontuarem z cynkowym blatem. Ten nie pamiętał żadnej Valerie Bérrangar, ale zaproponował, żeby Julian zostawił swoje nazwisko i numer telefonu.
– Isherwood – rzekł Julian, widząc, że barman nie może odcyfrować zawijasów nabazgranych na odwrocie serwetki. – Julian Isherwood. Mieszkam w InterContinentalu.
Na dworze znowu rozdzwoniły się dzwony katedry. Julian poszedł za drepczącym po płytach chodnikowych gołębiem przez plac, po czym skręcił w rue Vital Carles. Po chwili zdał sobie sprawę, że ruga sam siebie za to, że wybrał się w bezproduktywną podróż taki kawał drogi do Bordeaux – oraz za to, że pozwolił, by ta kobieta, ta cała madame Bérrangar, przywołała niepożądane wspomnienia z przeszłości.
– Jak ona śmiała?! – krzyknął, czym wystraszył Bogu ducha winnego przechodnia. Był to kolejny niepokojący objaw starzenia się, ta zauważona niedawno skłonność do wypowiadania myśli na głos.
W końcu dzwony umilkły i powrócił przyjemny dla ucha przytłumiony szum starożytnego miasta. Obok niego przemknął cicho tramwaj elektryczny. Nieco ochłonąwszy z gniewu, Julian przystanął przed niewielką galerią sztuki i z przerażeniem zawodowca obejrzał zainspirowane impresjonizmem obrazy na wystawie. Mimochodem uświadomił sobie, że słyszy nadjeżdżający motocykl. Bo to nie skuter, pomyślał. Nie z takim silnikiem. Była to jedna z tych bestii o niskim zawieszeniu, jakimi jeżdżą osobnicy w specjalnych wiatroodpornych kombinezonach.
W progu stanął właściciel galerii, zapraszając do środka na oględziny zasobów sklepu. Julian odmówił i ruszył dalej w kierunku hotelu, jak zwykle trzymając teczkę w lewej ręce. Odgłos silnika motocykla wzmógł się raptownie, teraz był o pół tonu wyższy. Nagle Julian zauważył starszą kobietę – ani chybi sobowtóra madame Bérrangar – która pokazywała go palcem, krzycząc po francusku coś, czego nie zrozumiał.
W obawie, że znowu wypsnęło mu się coś niestosownego, zawrócił i zobaczył pędzący na niego motocykl oraz dłoń w rękawiczce sięgającą po aktówkę. Przycisnął ją do piersi, wykonał piruet, schodząc z drogi rozpędzonej maszyny, i wyrżnął w zimny metal czegoś wysokiego i nieruchomego. Leżąc na chodniku i walcząc z zawrotami głowy, widział kilka nachylających się nad nim współczujących twarzy. Ktoś zaproponował, by wezwać karetkę, a ktoś inny – żandarmów. Upokorzony Julian sięgnął po jedną z gotowych wymówek. To nie jego wina, wyjaśnił. To ta cholerna latarnia rzuciła się na niego.

2
WENECJA

Nie kto inny jak Francesco Tiepolo, stojąc na grobowcu Tintoretta w kościele Madonna dell’Orto, oświadczył, że prędzej czy później Gabriel wróci do Wenecji. Nie było to tylko czcze gadanie, o czym Gabriel przekonał się już kilka dni później, podczas potajemnej kolacji ze swoją piękną młodą żoną na wyspie Murano. Zgłosił wtedy do tego planu kilka przemyślanych zastrzeżeń, bez przekonania zresztą i bez powodzenia, a w następstwie elektryzującego konklawe w Rzymie dobito targu. Warunki okazały się godziwe, wszyscy byli szczęśliwi. Zwłaszcza Chiara. A dla Gabriela nic innego się nie liczyło.
Musiał przyznać, że wszystko to miało ręce i nogi. Przecież praktykę zawodową odbywał w Wenecji, gdzie pod pseudonimem odrestaurował wiele wystawianych w tym mieście arcydzieł. Układ ten nie był jednak pozbawiony potencjalnych pułapek, takich jak uzgodniony schemat organizacyjny firmy Konserwacja Zabytków Tiepolo – najpoważniejszego przedsiębiorstwa w tej branży w całej Wenecji. Układ przewidywał, że Francesco pozostanie u steru do czasu przejścia na emeryturę, a potem kontrolę przejmie Chiara, urodzona wenecjanka. Tymczasem obejmie ona stanowisko dyrektora naczelnego, Gabriel zaś zostanie dyrektorem działu malarstwa. Oznaczało to, że praktycznie rzecz biorąc, będzie pracował dla własnej żony.
Zgodził się na zakup luksusowego czteropokojowego apartamentu w piano nobile wychodzącym na Canal Grande w San Polo, ale poza tym zostawił planowanie i realizację rychłej przeprowadzki w fachowych rękach Chiary. Nadzorowała więc renowację i wystrój apartamentu zdalnie, z Jerozolimy, a Gabriel odsłużył tymczasem resztę swojej kadencji przy bulwarze Króla Saula[2]. Ostatnie miesiące minęły mu szybko – wyglądało na to, że zawsze jest jakaś kolejna nasiadówka do odbycia albo kolejny kryzys do zażegnania – i późną jesienią rozpoczął coś, co znany felietonista „Haaretza” określił jako „długie pożegnanie”.
Imprezy obejmowały zarówno skromne koktajle, jak i kolacje, na których powszechnie składano mu hołdy, aż po wyżerkę w hotelu Król Dawid, na której stawiła się wierchuszka szpiegów z całego świata, w tym potężny szef jordańskiego Mukhabaratu oraz jego odpowiednicy z Egiptu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Ich obecność dowodziła, że Gabriel, który utrzymywał partnerskie stosunki ze służbami bezpieczeństwa w całym świecie arabskim, pozostawił niezatarty ślad w regionie rozdartym wojnami od dziesięcioleci. Bo mimo wszelkich problemów, za jego kadencji Bliski Wschód zmienił się na lepsze.
Jako samotnik z natury nie czuł się dobrze w otoczeniu tłumów, więc całe to zainteresowanie było dla niego nie do zniesienia. Zdecydowanie wolał spokojne wieczory w towarzystwie swoich najstarszych rangą pracowników – mężczyzn i kobiet, z którymi przeprowadził wiele operacji w historii tej legendarnej służby. Uziego Nawota błagał o wybaczenie. Michaiłowi Abramowowi i Natalie Mizrahi udzielał porad zawodowych i małżeńskich. Zaśmiewał się do łez, opowiadając przezabawne anegdoty o tym, jak pod przykrywką spędził trzy lata w Europie Zachodniej z hipochondrykiem Elim Lawonem. Dina Sarid, dokumentująca terroryzm palestyński i islamski, błagała go, by na zakończenie służby zechciał udzielić jej serii wywiadów, bo chciała opisać jego wyczyny w oficjalnej jawnej historii wywiadu. Rzecz jasna, odmówił. Powiedział jej, że nie ma ochoty grzebać się w przeszłości. Obchodzi go tylko przyszłość.
Za jego najbardziej prawdopodobnych następców uchodzili dwaj z najstarszych oficerów, Jossi Gawisz z Badań oraz Jakow Rossman z Operacji Specjalnych. Obaj jednak byli przeszczęśliwi na wieść, że zamiast któregoś z nich wybrał Rimonę Stern, szefową wydziału zwanego Kolekcją. I tak oto pewnego wietrznego popołudnia w piątek, w połowie grudnia, Rimona została pierwszą kobietą na stanowisku dyrektora generalnego Biura. A Gabriel, gdy już złożył podpis pod stertą dokumentów dotyczących jego skromnej emerytury i precyzujących, jak poważne konsekwencje go spotkają, gdyby kiedykolwiek wyjawił sekrety tkwiące w jego głowie, oficjalnie został najsłynniejszym w świecie szpiegiem na emeryturze. A gdy już dokonał rytualnego zdjęcia szat, obszedł siedzibę przy bulwarze Króla Saula od podziemi po dach, ściskając ręce i ocierając z łez policzki. Zapewnił swój zasmucony zespół, że jeszcze się zobaczą, że ani myśli na dobre rozstawać się z branżą. Nikt mu jednak nie uwierzył.
Tego wieczoru wziął udział w ostatnim zebraniu, tym razem na brzegu Jeziora Galilejskiego. W przeciwieństwie do poprzednich to nie obyło się bez kłótni, ale na koniec zawarto coś na kształt pokoju. Nazajutrz z samego rana odbył pielgrzymkę do grobu swojego syna na Górze Oliwnej, a także do szpitala psychiatrycznego niedaleko starej arabskiej wioski Dajr Jasin, gdzie mieszkała matka jego dziecka, uwięziona w pamięci i zmasakrowanym przez ogień ciele. Z błogosławieństwem Rimony Allonowie odlecieli do Wenecji na pokładzie należącego do Biura gulfstreama, smagani wiatrem przepłynęli błyszczącą drewnianą taksówką wodną na drugą stronę laguny i o trzeciej po południu dotarli do swojego nowego domu.
Gabriel od razu poszedł do wielkiego, pełnego światła pokoju, który zaanektował na pracownię. Stały tam antyczne włoskie sztalugi, dwie lampy halogenowe oraz aluminiowa taca, na której walały się pędzle z włosia sobola, barwniki, podkłady i rozpuszczalniki firmy Winsor & Newton. Nie było tylko starego, poplamionego farbami odtwarzacza płyt kompaktowych. Jego miejsce zajął brytyjskiej produkcji sprzęt grający wraz z dwoma głośnikami na podłodze, a olbrzymią kolekcję nagrań ułożono według gatunku, kompozytora i wykonawcy.
– I co ty na to? – spytała Chiara od progu.
– Koncerty skrzypcowe Bacha są w dziale z Brahmsem. Ale poza tym jest absolutnie…
– Fantastycznie, moim skromnym zdaniem.
– Jak ci się to udało zorganizować z Jerozolimy?
Lekceważąco machnęła ręką.
– Zostały nam jeszcze jakieś pieniądze?
– Niewiele.
– Kiedy się zadomowimy, załatwię sobie kilka prywatnych zleceń.
– Niestety, to nie wchodzi w rachubę.
– Dlaczego?
– Dlatego, że nie podejmiesz się żadnej pracy, dopóki nie odpoczniesz jak należy i nie dojdziesz do siebie. – Podała mu jakąś kartkę. – Na początek zacznij od tego.
– Lista zakupów?
– W domu nie ma nic do jedzenia.
– A podobno miałem wypoczywać?
– Właśnie odpoczywasz. – Uśmiechnęła się. – Nie śpiesz się, kochany. Dla odmiany zacznij czerpać radość z robienia czegoś normalnego.
Najbliższym supermarketem był Carrefour koło kościoła Frari. Poziom stresu Gabriela spadał ciutkę z każdym produktem, który wkładał do koszyka o barwie limonki. Po powrocie do domu z umiarkowanym zainteresowaniem obejrzał najnowsze wiadomości z Bliskiego Wschodu, a tymczasem Chiara, nucąc cicho pod nosem, szykowała kolację w wypasionej kuchni apartamentu. Ostatki barbaresco dopili na tarasie na dachu, tuląc się do siebie w zimnym powietrzu grudnia. Pod nimi kiwały się stojące na cumach gondole. Na łagodnym zakręcie Canal Grande widać było skąpany w świetle most Rialto.
– A gdybym chciał namalować coś własnego? – zapytał Gabriel. – Czy to też byłaby praca?
– Co ci chodzi po głowie?
– Scena nad kanałem. A może martwa natura.
– Martwa natura? Nudy!
– Skoro tak, to może cykl aktów?
Chiara uniosła brwi.
– Do tego będzie ci chyba potrzebna modelka.
– Owszem – przyznał, pociągając za suwak jej płaszcza. – Bez dwóch zdań.
Chiara odczekała do stycznia i dopiero wtedy objęła nowe stanowisko w Konserwacji Zabytków Tiepolo. Magazyn firmy mieścił się na stałym lądzie, ale jej siedziba znajdowała się na modnej Calle Larga XXII Marzo w San Marco, zaledwie dziesięć minut drogi na pokładzie vaporetto. Francesco przedstawił ją elicie artystycznej miasta, czyniąc zagadkowe aluzje, że wprowadził plan sukcesji. Ktoś ujawnił tę nowinę redakcji „Il Gazzettino” i pod koniec lutego w dziale kulturalnym gazety ukazał się krótki artykuł. Chiara figurowała w nim pod panieńskim nazwiskiem Zolli; poza tym wspomniano, że jej ojciec był naczelnym rabinem zanikającej w Wenecji społeczności żydowskiej. Jeśli nie liczyć kilku złośliwych komentarzy czytelników wywodzących się głównie z populistycznej skrajnej prawicy, tekst spotkał się z przychylnym przyjęciem.
Artykuł nie wspominał o małżonku ani partnerze życiowym, jedynie o dwójce dzieci w niesprecyzowanym wieku; podobno były to bliźnięta, ale płci nie podano. Chiara uparła się, żeby zapisać Irene i Raphaela do pobliskiej scuola elementare, a nie do jednej z licznych w Wenecji prywatnych szkół międzynarodowych. Patronem szkoły był ni mniej, ni więcej tylko Bernard Canal, ojciec Canaletta. Codziennie o ósmej rano Gabriel odwoził dzieci pod wejście i odbierał je o wpół do czwartej. Poza tym każdego dnia chodził na targ Rialto, by kupić produkty na rodzinną kolację, ale na tym jego obowiązki domowe się kończyły.
Skoro Chiara zabroniła mu pracować, a nawet pojawiać się w siedzibie Konserwacji Zabytków Tiepolo, wymyślił, czym wypełnić nadmiar wolnego czasu. Czytał opasłe książki. Słuchał nagrań ze swojej wielkiej kolekcji muzyki na nowym sprzęcie grającym. Malował też akty – oczywiście z pamięci, skoro jego modelka była niedostępna. Od czasu do czasu zaglądała do apartamentu na „lunch”, jak nazywali sesje namiętnego kochania się w środku dnia we wspaniałej sypialni z widokiem na Canal Grande.
Głównie jednak chodził. Ale nie były to mordercze górskie wspinaczki, jak te, które uprawiał podczas wygnania w Kornwalii – włóczył się po Wenecji bez konkretnego celu, powoli, jak ktoś, kto prowadzi próżniaczy tryb życia. Czasami nachodziła go ochota, by obejrzeć któryś z odrestaurowanych przez siebie obrazów, choćby tylko po to, żeby sprawdzić, jak się ma jego praca. Potem wpadał do baru na kawę oraz – jeśli było zimno – kieliszeczek czegoś mocniejszego na rozgrzanie kości. Przeważnie któryś z klientów próbował go wciągnąć w rozmowę o pogodzie albo najświeższych wiadomościach. Kiedyś nie reagowałby na takie zaczepki, teraz jednak chętnie odpowiadał swym rozmówcom doskonałą włoszczyzną, aczkolwiek z lekkim akcentem, dorzucając od siebie jakiś dowcip lub wnikliwe komentarze.
Dręczące go demony pierzchały jeden za drugim, a brutalna przeszłość, te noce skąpane w ogniu i krwi, znikały z jego myśli oraz snów. Częściej się śmiał. Zapuścił włosy. Sprawił sobie nowe ubrania – eleganckie, szyte na miarę spodnie i kaszmirowe marynarki stosowne dla człowieka o jego pozycji. Wkrótce z trudem poznawał postać, którą co rano oglądał w lustrze w garderobie. Uważał, że jego transformacja niemal dobiegła końca. Nie był już izraelskim aniołem zemsty, tylko dyrektorem działu malarstwa Konserwacji Zabytków Tiepolo. Chiara i Francesco dali mu drugą szansę. Poprzysiągł sobie, że tym razem nie popełni tych samych błędów.
Na początku marca, w okresie ulewnych deszczów, poprosił Chiarę, by pozwoliła mu wrócić do pracy. A kiedy po raz kolejny nie spełniła jego prośby, zamówił dwunastometrowy jacht Bavaria C42 i przez następne dwa tygodnie obmyślał szczegółowy plan letniego rejsu po Adriatyku i Morzu Śródziemnym. Przedstawił go Chiarze podczas wyjątkowo udanego lunchu w sypialni ich apartamentu.
– Muszę przyznać, że tym razem spisałeś się nadzwyczajnie – mruknęła z uznaniem.
– To pewnie zasługa tego nieustannego wypoczywania.
– A wypocząłeś?
– Aż za bardzo, jestem tym już śmiertelnie znudzony.
– Wobec tego może zrobimy coś, dzięki czemu to popołudnie będzie dla ciebie bardziej interesujące.
– Obawiam się, że już nie dam rady.
– Co powiesz na drinka ze starym przyjacielem?
– Zależy, co to za przyjaciel.
– Właśnie wychodziłam z biura, kiedy zadzwonił Julian. Powiedział, że jest w Wenecji, i spytał, czy znalazłbyś dla niego chwilkę.
– I co mu odpowiedziałaś?
– Że spotkasz się z nim na drinka, kiedy już mi wygodzisz.
– Na pewno pominęłaś drugą część tego zdania.
– Ależ skąd. Nie.
– O której mnie oczekuje?
– O trzeciej.
– A co z dziećmi?
– Nie martw się, odbiorę je za ciebie. – Spojrzała na zegarek. – Pytanie, co będziemy robili do tego czasu?
– Skoro nie jesteś ubrana…
– Tak?
– To chodź do mojej pracowni, będziesz mi pozowała.
– Mam lepszy pomysł.
– Jaki?
Chiara uśmiechnęła się.
– Deser.

[2] Przy bulwarze Króla Saula mieści się siedziba Mossadu.

3
HARRY’S BAR

Stojąc pod kaskadą gorącej wody, wyprany z pożądania, Gabriel zmył ze skóry ostatnie ślady Chiary. Jego ubranie leżało rozrzucone u stóp nieposłanego łóżka, pogniecione, a w koszuli był oderwany guzik. Z garderoby wziął nowy strój, ubrał się szybko i zszedł na parter. Ślepym trafem do mola na przystanku San Tomà akurat przybijał tramwaj linii 2. Pojechał nim na San Marco i punktualnie o trzeciej wszedł do zacisznego wnętrza Harry’s Bar.
Przy stoliku w rogu Julian Isherwood wpatrywał się z zadumą w telefon komórkowy, trzymając przy ustach na wpół wypity koktajl bellini. Gdy Gabriel się do niego przysiadł, podniósł wzrok z marsową miną, jakby zirytował go ten natręt. Ale w końcu rozpoznał przybysza i jego twarz się rozpogodziła, wręcz pojaśniała.
– Chiara chyba nie żartowała, kiedy mówiła, w jaki sposób spędzacie godzinkę przerwy na lunch.
– Julianie, jesteśmy we Włoszech. Tu na lunch potrzeba co najmniej dwóch godzin.
– Odmłodniałeś o trzydzieści lat. Jaki jest twój sekret?
– Dwugodzinne lunche z Chiarą.
Julian zmrużył oczy.
– W tym się kryje coś więcej, prawda? Wyglądasz całkiem jak… – Jego głos zamarł.
– Jak co, Julianie?
– Jak odrestaurowany – odparł po chwili Julian. – Usunąłeś brudny lakier i naprawiłeś uszkodzenia. Zupełnie jakby twoje dawne przygody nigdy się nie wydarzyły.
– Bo się nie wydarzyły.
– Zabawne, bo przypominasz troszeczkę młodego ponuraka, który jakieś sto lat temu zajrzał do mojej galerii. A może minęło już dwieście lat?
– Czegoś takiego również nigdy nie było. W każdym razie nie zdarzyło się to oficjalnie – odrzekł Gabriel. – Zamykając za sobą drzwi na bulwarze Króla Saula, zakopałem twoją opasłą teczkę na samym dnie Kartoteki. Twoje związki z Biurem są już oficjalnie zerwane.
– Ale nie z tobą, mam nadzieję.
– Obawiam się, że ze mną jesteś związany na zawsze. – Kelner przyniósł do ich stolika dwa kolejne bellini. Gabriel uniósł kieliszek w geście powitania. – A zatem co cię sprowadza do Wenecji?
– Te oliwki… – Julian wziął jedną z miski pośrodku stołu i zamaszystym ruchem włożył ją do ust. – Są nieprzyzwoicie pyszne.
Miał na sobie jeden ze swoich garniturów z Savile Row oraz niebieską wyjściową koszulę z mankietem francuskim. Jego siwym włosom, jak zwykle, przydałby się fryzjer, ale w sumie wyglądał całkiem nieźle, pomijając plaster na prawym policzku jakieś dwa, trzy centymetry pod okiem.
Gabriel ostrożnie spytał, skąd się to wzięło.
– Rano pokłóciłem się z brzytwą, a ona, wstyd przyznać, wygrała. – Julian wyłowił z miski kolejną oliwkę. – A co właściwie porabiasz, kiedy nie celebrujesz lunchów ze swoją piękną żoną?
– Jak najwięcej czasu spędzam z dziećmi.
– Nie mają cię jeszcze dość?
– Nic na to nie wskazuje.
– Nie martw się, wkrótce im się znudzisz.
– Powiedział zatwardziały kawaler.
– Wiesz, stan kawalerski ma swoje zalety.
– Wymień choćby jedną.
– Daj mi chwilkę, coś wymyślę. – Julian dopił swoje pierwsze bellini i napoczął drugie. – A co z twoją pracą? – zapytał.
– Namalowałem trzy akty mojej żony.
– Biedaku! A przynajmniej się udały?
– Prawdę mówiąc, są całkiem niezłe.
– Na wolnym rynku za trzy oryginalne Allony można by wziąć kupę forsy.
– Te są tylko dla moich oczu, Julianie.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do baru wszedł przystojny ciemnowłosy Włoch w obcisłych spodniach i pikowanej kurtce Barbour. Usiadł przy sąsiednim stoliku i z akcentem południowca zamówił campari z wodą sodową.
Julian wpatrywał się w miskę z oliwkami.
– Czyściłeś coś ostatnio?
– Moją kolekcję płyt kompaktowych.
– Miałem na myśli obrazy.
– Konserwacja Zabytków Tiepolo podpisała niedawno kontrakt z Ministerstwem Kultury na odnowienie czterech ewangelistów Giulia Lamy w kościele San Marziale. Chiara obiecała, że jeśli będę grzeczny, przydzieli mi tę robotę.
– A ile Konserwacja Zabytków Tiepolo zarobi na tym zleceniu?
– Nawet nie pytaj.
– Może mógłbym cię skusić czymś bardziej intratnym.
– Na przykład?
– Śliczną wedutą przedstawiającą Canal Grande, którą mógłbyś doprowadzić do ładu w tydzień czy dwa, jednocześnie patrząc na oryginał przez okno pracowni.
– Atrybucja?
– Szkoła północnowłoska.
– Szalenie konkretne – mruknął Gabriel.
Przypisywanie dzieła „szkole” było najbardziej niejasnym określeniem pochodzenia obrazu starego mistrza. W przypadku weduty Juliana oznaczało to tyle, że namalował ją ktoś gdzieś na północy Włoch, w bliżej nieokreślonej przeszłości. Na przeciwnym biegunie tego spektrum stało natomiast określenie „pędzla…”, czyli oświadczenie, że marszand albo dom aukcyjny są pewni, iż autorem dzieła jest konkretny, wymieniony z nazwiska malarz. Pośrodku zaś leżał szereg subiektywnych i najczęściej opartych na domysłach kategorii, poczynając od „z pracowni…” po wieloznaczne „według…”; takie opisy miały zaostrzyć apetyt potencjalnych nabywców, zarazem chroniąc sprzedającego przed pozwem sądowym.
– Zanim zaczniesz kręcić nosem i odmówisz, to wiedz, że zapłacę tyle, że wystarczy ci na tę twoją nową żaglówkę. A nawet dwie.
– To za dużo jak za tego typu obraz.
– Jako szef Biura dawałeś mi mnóstwo intratnych zleceń. Przynajmniej tak mogę się odwdzięczyć.
– To by było nieetyczne.
– Kwiatuszku, ja jestem marszandem. Gdybym się przejmował etyką, pracowałbym dla Amnesty International.
– Czy omówiłeś to ze swoją wspólniczką?
– Trudno uznać Sarah i mnie za wspólników – odparł Julian. – Moje nazwisko wciąż wisi na drzwiach, ale ostatnio tylko plączę jej się pod nogami. – Uśmiechnął się. – Za to też chyba powinienem ci podziękować.
To Gabriel załatwił, żeby Sarah Bancroft, była tajna agentka i znakomicie wykształcona historyk sztuki, przejęła bieżące zarządzanie galerią Isherwood Fine Arts. Przyczynił się też do tego, że niedawno zdecydowała się na ślub. A ponieważ jej wybranek miał skomplikowaną przeszłość, uroczystość była tajna i odbyła się w lokalu konspiracyjnym MI6 gdzieś na zadupiu w Surrey. Julian należał do garstki zaproszonych gości. Gabriel, który spóźnił się nieco po locie z Tel Awiwu, poprowadził pannę młodą do ołtarza.
– Gdzie jest to twoje arcydzieło? – zapytał.
– W Londynie, pilnowane przez uzbrojonych strażników.
– A jaki jest ostateczny termin na wykonanie zlecenia?
– Masz jakieś inne pilne zobowiązania?
– To zależy.
– Od czego?
– Od tego, jak odpowiesz na moje następne pytanie.
– Chcesz wiedzieć, co naprawdę mi się stało z twarzą?
Gabriel skinął głową.
– Tym razem mów prawdę, Julianie.
– Napadła na mnie latarnia.
– Znowu?
– Niestety tak.
– Powiedz mi, proszę, że to było w nocy i że w Londynie zalegała akurat mgła.
– Prawdę mówiąc, to się zdarzyło wczoraj po południu w Bordeaux. Pojechałem tam na zaproszenie kobiety, niejakiej Valerie Bérrangar. Napisała, że chce mi coś powiedzieć o obrazie, który niedawno sprzedałem.
– Chyba nie o van Dycku?
– Właśnie o nim.
– A na czym polega problem?
– Sam chciałbym wiedzieć. Madame Bérrangar zginęła w wypadku samochodowym w drodze na nasze spotkanie.
– A jak to było z tą latarnią? – dopytywał się Gabriel.
– Kiedy wracałem piechotą do hotelu, dwaj mężczyźni na motocyklu próbowali mi ukraść teczkę. W każdym razie tak mi się wydaje. A poza tym – dorzucił Julian – próbowali mnie też zabić.

 
Wesprzyj nas