Klasyka literatury dziecięcej pióra Ludwika Jerzego Kerna, z doskonale znanymi wielu pokoleniom ilustracjami Kazimierza Mikulskiego, po raz pierwszy zebrana w jednym tomie.


Znacie już Ferdynanda Wspaniałego? Jeszcze nie?! To najwyższy czas nadrobić zaległości. Co nieco opowiedzieć wam mogą rodzice, a nawet dziadkowie, bo Ferdynand to najbardziej znany czworonóg w polskiej literaturze. Ba! Celebryta wśród psów!

Ten dobrze ułożony członek pewnej mieszczańskiej rodziny popołudnia spędza najchętniej na kanapie, która jest stara i z jednej strony ma zagłębienie wielkości Ferdynanda. Dzieli ją ze swoim panem, ale ten szybko zasypia, więc i Ferdynand czuje się znużony.

A kiedy już zaśnie, wyobraża sobie, że wychodzi na korytarz, staje na dwóch łapach, zakłada melonik i może robić wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Może być człowiekiem!

Spotykają go wówczas przygody, o których nawet nie marzył. Dlatego Ferdynand lubi śnić i jest z tych snów tak dumny, że sam nazywa siebie Ferdynandem Wspaniałym.

To postać i opowieść o tyle niezwykła, że wymyślił ją pies. A właściwie suka boksera imieniem Farsa…

„Był taki wieczór, że w domu byliśmy tylko ja i ona. Ja stukałem sobie coś na swojej dziś już niemodnej maszynie, a ona leżała u moich nóg i spała. Początkowo spokojnie, a potem w tym jej śnie zaczęło się coś dziać. Szczerzyła zęby, drżała, przebierała łapami, jakby przed kimś czy przed czymś uciekała. Nie ulegało wątpliwości: pies ma sny. Być może podobne do naszych? A może jej się śni, że jest człowiekiem?…I książka była gotowa. Pozostał drobiazg: trzeba ją było tylko napisać” – wspominał Ludwik Jerzy Kern.

Ludwik Jerzy Kern – urodzony przed stu laty pisarz, poeta, autor literatury dla dzieci i młodzieży, publicysta, uwielbiany przez czytelników wielu pokoleń. Zmarł w 2010 roku.

Farsa – jak pisze Ludwik Jerzy Kern: Wytworna ciemna bokserka o wdzięku perskiej księżniczki i wybitnych uzdolnieniach aktorskich. Występowała zresztą na scenie (w duecie ze swoją panią) w dwóch krakowskich teatrach: w Starym Teatrze (!) i w Bagateli. W Starym grała w Cudzie w Alabamie, a w Bagateli w Zielonym Gilu. Była profesjonalistką. Otrzymywała za to honoraria: 18 złotych za wieczór i niekiedy jeszcze dodatkowo mielony kotlecik, co nawet wybitnym aktorom się nie zdarza.

Ludwik Jerzy Kern
Wszystkie przygody Ferdynanda Wspaniałego
Ilustrator: Kazimierz Mikulski
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 października 2022
 
 


I


We wto­rek, za­raz po obie­dzie, Fer­dy­nand jak zwy­kle po­ło­żył się na ka­na­pie. Ka­na­pa była sta­ra i w jed­nym miej­scu mia­ła za­głębie­nie wiel­ko­ści Fer­dy­nan­da. Fer­dy­nand bar­dzo lu­bił to za­głębie­nie. Le­że­nie w nim spra­wia­ło mu spo­ro przy­jem­no­ści.
O tej po­rze w domu dzia­ły się ró­żne cie­ka­we rze­czy. W kuch­ni pod­czas kąpie­li roz­ma­wia­ły ze sobą garn­ki i ta­le­rze, a od cza­su do cza­su wtrąca­ły się do tej roz­mo­wy ły­żki, noże i wi­del­ce. Niby na po­zór były to zwy­kłe brzęk­ni­ęcia i stuk­ni­ęcia, ale Fer­dy­nand po­tra­fił z nich zro­zu­mieć pra­wie wszyst­ko. Sły­szał, jak pó­łmi­sek mó­wił do wi­del­ca:
„Ty, prze­stań się kłuć!”.
Albo jak zroz­pa­czo­na szklan­ka wo­ła­ła:
„Gdzie jest mój mąż, spode­czek?”.
W dru­gim po­ko­ju pan, sie­dząc przy sto­le, ko­ńczył swo­ją po­obied­nią her­ba­tę, a pani opo­wia­da­ła panu o nim, o Fer­dy­nan­dzie. Że Fer­dy­nand to, że Fer­dy­nand tam­to, ta­kie, wie­cie, pry­wat­ne hi­sto­rie. Cza­sa­mi na­wet przy­jem­nie było po­słu­chać. Ale nie za­wsze.
Po­tem było sły­chać sze­lest ga­ze­ty, od­głos od­su­wa­ne­go krze­sła i kro­ki pana, któ­re sta­wa­ły się co­raz gło­śniej­sze. Jak już były strasz­li­wie gło­śne, to zna­czy­ło, że trze­ba się tro­chę po­su­nąć, żeby zro­bić miej­sce dla pana. Bo pan ta­kże lu­bił tę sta­rą ka­na­pę, tyle tyl­ko że wy­ci­ągał się na niej jak dłu­gi, za­miast ele­ganc­ko zwi­nąć się w kłębek.
– Po­suń się, Fer­dy­nand! – mó­wił pan, trąca­jąc Fer­dy­nan­da ga­ze­tą. – No, jesz­cze tro­chę się po­suń, bo jak nie, to po­ło­żę się na podło­dze pod ka­na­pą i będzie ci przy­kro.
Fer­dy­nand ni­g­dy by na coś ta­kie­go nie po­zwo­lił, po­su­wał się więc tro­szecz­kę, a pan kła­dł się obok nie­go. Od razu też za­czy­na­ły się od­zy­wać z wnętrza ka­na­py spręży­ny:
„Drim!”,
„Giam!”,
„Brdęk!”.
A po chwi­li znów, jak tyl­ko pan się ru­szył:
„Giam!”,
„Brdęk!”,
„Drim!”.
Nie mu­szę chy­ba do­da­wać, że rów­nież mowę sprężyn Fer­dy­nand ro­zu­miał zna­ko­mi­cie. Nie­kie­dy na­wet z nimi roz­ma­wiał. Były to jed­ne z naj­dziw­niej­szych roz­mów, ja­kie so­bie mo­żna wy­obra­zić.
Pan prze­wa­żnie szyb­ko za­sy­piał, ga­ze­ta wy­pa­da­ła mu z rąk i bar­dzo często znaj­do­wa­ła się na­gle przed no­sem Fer­dy­nan­da. Chcąc nie chcąc, Fer­dy­nand za­czy­nał czy­tać. Wie­cie, jak to jest: nie ma się wca­le ocho­ty na czy­ta­nie, a ktoś wam pod­su­nie pod nos, cho­ćby w tram­wa­ju, ga­ze­tę i zu­pe­łnie ma­chi­nal­nie za­czy­na­cie czy­tać. To samo było z Fer­dy­nan­dem.
Po­nie­waż to był wto­rek, więc ga­ze­ta była wtor­ko­wa. Ga­ze­ty, jak wia­do­mo, dzie­lą się na:
po­nie­dzia­łko­we,
wtor­ko­we,
śro­do­we,
czwart­ko­we,
pi­ąt­ko­we,
so­bot­nie
i nie­dziel­ne.
Nie­dziel­ne są naj­grub­sze. „Może dla­te­go – my­ślał so­bie Fer­dy­nand – że w nie­dzie­lę pan naj­dłu­żej leży na ka­na­pie”.
Więc, jak już po­wie­dzia­łem, ga­ze­ta była wtor­ko­wa i Fer­dy­nand mimo woli za­czął ją czy­tać. Naj­pierw zo­ba­czył, co gra­ją w ki­nach, ga­ze­ta bo­wiem była tak przez pana zło­żo­na, że przed no­sem Fer­dy­nan­da zna­la­zła się aku­rat ostat­nia stro­na, a na ostat­niej stro­nie ka­żda sza­nu­jąca się ga­ze­ta za­miesz­cza pro­gram kin. Po­tem prze­czy­tał dy­żu­ry ap­tek. Po­tem re­per­tu­ar te­atrów. Po­tem pro­gno­zę po­go­dy na ju­tro. Do­wie­dział się, o któ­rej wscho­dzi i za­cho­dzi sło­ńce i któ­ry szpi­tal będzie dziś w nocy przyj­mo­wał tych, co za­nad­to się ob­je­dzą lub po­łk­ną gu­zik. Jak już to wszyst­ko prze­czy­tał, to wes­tchnął so­bie gło­śno i głębo­ko się za­my­ślił…

My­ślał tak so­bie i my­ślał, kie­dy na­gle z ust pana do­bie­gło pierw­sze, de­li­kat­ne jesz­cze i le­d­wo uchwyt­ne: „Hrrr!”. Fer­dy­nand na­sta­wił uszu i po chwi­li usły­szał na­stęp­ne „Hrrr!”, już nie­co moc­niej­sze. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści – pan chciał po­roz­ma­wiać z Fer­dy­nan­dem. Więc Fer­dy­nand na­tych­miast naj­grzecz­niej, jak umiał, od­po­wie­dział panu: „Wrrr!”. Pan zno­wu: „Hrrr!”, a Fer­dy­nand zno­wu: „Wrrr!”. Pan: „Hrrr!”, Fer­dy­nand: „Wrrr!”. I tak so­bie za­częli roz­ma­wiać:
– Hrrr!
– Wrrr!
– Hrrr!
– Wrrr!
– Hrrr!
Aż pan wresz­cie od­wró­cił się na bok i prze­rwał tę in­te­re­su­jącą roz­mo­wę.
Fer­dy­nand jesz­cze raz za­czął czy­tać ga­ze­tę od po­cząt­ku, ale po­nie­waż wszyst­ko już wie­dział, szyb­ko mu się to znu­dzi­ło i przy­mru­żyw­szy oczy, wpa­try­wał się w nogi pana, obok któ­rych wła­śnie le­żał.
„Gdzie te nogi już nie były! – po­my­ślał so­bie. – Ta­kim no­gom to do­brze. Cho­dzą, gdzie chcą. Żeby na­wet ode­szły jak naj­da­lej, nikt na nie nie woła: «Do nogi!». Wszyst­ko im wol­no”.
Jesz­cze bar­dziej przy­mru­żył oczy.
„A gdy­by tak… – przy­szło mu na­gle do gło­wy. – Gdy­by tak wstać z tej ka­na­py, po­de­jść do drzwi w przed­po­ko­ju, wy­jść na scho­dy i spró­bo­wać sta­nąć na wła­snych no­gach! Na dwóch wła­snych no­gach!”
– Fer­dy­nan­dzie! – za­wo­łał. – Je­steś wspa­nia­ły!
Po­wo­li zsu­nął się z ka­na­py, tak żeby nie zbu­dzić pana i drze­mi­ących w środ­ku sprężyn, i ci­cho, ci­chu­te­ńko po­sze­dł do przed­po­ko­ju. Nie­ste­ty, drzwi były za­mkni­ęte.
Ale przy­pa­dek, któ­ry jest sprzy­mie­rze­ńcem wszyst­kich wiel­kich przed­si­ęw­zi­ęć, któ­ry pod­ró­żni­kom po­ma­ga od­kry­wać nie­zna­ne lądy, a wo­dzom wy­gry­wać prze­gra­ne bi­twy, przy­pa­dek – ta gwiaz­da od­wa­żnych – przy­sze­dł rów­nież z po­mo­cą Fer­dy­nan­do­wi.
Oto, kie­dy tak stał pod drzwia­mi, ze smut­nie spusz­czo­ną gło­wą, prze­ko­na­ny, że nic z tego nie będzie, usły­szał na scho­dach zna­jo­me kro­ki. To był li­sto­nosz.
– Och, żeby tyl­ko miał list do pana albo do pani – wes­tchnął Fer­dy­nand.
Po chwi­li roz­le­gło się de­li­kat­ne pu­ka­nie ołów­kiem w drzwi. Pani zja­wi­ła się bar­dzo szyb­ko, otwo­rzy­ła, a wte­dy Fer­dy­nand chy­łkiem prze­sze­dł po­mi­ędzy no­ga­mi li­sto­no­sza, któ­re w ten spo­sób sta­ły się dla nie­go łu­kiem trium­fal­nym pro­wa­dzącym w da­le­ki świat.
Li­sto­nosz i pani tak byli za­jęci, że ni­cze­go nie za­uwa­ży­li. Pani za­mknęła drzwi, li­sto­nosz po­sze­dł pi­ętro wy­żej. Fer­dy­nand zo­stał na scho­dach sam. Zbli­ża­ła się naj­wa­żniej­sza chwi­la.
„Po raz pierw­szy w mym ży­ciu – po­my­ślał Fer­dy­nand – zej­dę ze scho­dów tak, jak trze­ba. Je­stem wzru­szo­ny – do­dał – je­stem szcze­rze wzru­szo­ny”.
Sta­nął na dwóch tyl­nych ła­pach, pra­wą przed­nią po­ło­żył na po­ręczy i po­wo­li, krok za kro­kiem, za­czął scho­dzić w dół.
Po­szło nad­spo­dzie­wa­nie do­brze. Z dru­gie­go pi­ętra na pierw­sze scho­dził co praw­da z tą odro­bi­ną nie­pew­no­ści wła­ści­wą wszyst­kim de­biu­tan­tom, ale za to z pierw­sze­go na par­ter scho­dził już nie de­biu­tant, ale wy­traw­ny, pew­ny sie­bie by­wa­lec najświet­niej­szych kla­tek scho­do­wych.
Na par­te­rze za­czął na­wet po­gwiz­dy­wać. I z tym po­gwiz­dy­wa­niem, któ­re do­da­wa­ło jak gdy­by lek­ko­ści jego wro­dzo­ne­mu wdzi­ęko­wi, wy­sze­dł na oświe­tlo­ną po­po­łu­dnio­wym sło­ńcem, pe­łną lu­dzi uli­cę.
Znał ją nie od dziś. Ale tak jak dziś – pa­trzył na nią pierw­szy raz. Do­tych­czas bie­gł za­wsze z no­sem przy zie­mi, nie wia­do­mo dla­cze­go tra­cąc naj­lep­sze wi­do­ki. Te­raz kro­czył ma­je­sta­tycz­nie, z gło­wą pod­nie­sio­ną wy­so­ko, i na­gle zo­ba­czył wszyst­ko to, co z całą pew­no­ścią ogląda­li pan i pani, kie­dy wy­cho­dzi­li z domu. Wy­so­kie domy, drze­wa, któ­re skła­da­ły się nie tyl­ko z sa­mych pni, ale mia­ły jesz­cze w gó­rze li­ścia­ste ko­ro­ny, la­tar­nie za­ko­ńczo­ne mlecz­ny­mi lam­pa­mi i błękit­ne nie­bo, po któ­rym prze­su­wa­ły się pie­rza­ste obło­ki.
Uli­cą je­cha­ły tram­wa­je, au­to­bu­sy i sa­mo­cho­dy, a chod­ni­ka­mi szli prze­chod­nie. Jed­no, co tro­chę za­sta­no­wi­ło Fer­dy­nan­da, to to, że nie­któ­rzy jak­by się trosz­kę za nim ogląda­li. Przy­sta­nął przed kwia­ciar­nią, obok któ­rej wi­sia­ło wiel­kie lu­stro. Przyj­rzał się so­bie z jed­nej i dru­giej stro­ny.
– Ta­aak! – po­wie­dział. – Ro­zu­miem. Mu­szę na­tych­miast iść do kraw­ca.

II


Kraw­ców w tym mie­ście było wie­lu. Któ­re­go wy­brać? Fer­dy­nand nie miał w tych spra­wach żad­ne­go do­świad­cze­nia. Jesz­cze ni­g­dy w ży­ciu nie szył so­bie ubra­nia. Sze­dł więc, wy­pro­sto­wa­ny, z gło­wą za­dar­tą do góry i roz­glądał się po szyl­dach. Wresz­cie przy ja­kie­jś bra­mie zo­ba­czył małą, skrom­ną ta­blicz­kę:
 
PIERW­SZO­RZĘD­NY
ZA­KŁAD KRA­WIEC­KI
M. DOGG
 
– Przy­naj­mniej ja­kieś ludz­kie na­zwi­sko – mruk­nął – tyle że dziw­nie pi­sa­ne. Kto wie zresz­tą, może to na­wet i ład­nie brzmi? – za­czął się za­sta­na­wiać. – Bądź co bądź, ta­kie dwa „g” na ko­ńcu wy­gląda­ją wy­twor­nie. Gdy­by tak so­bie do­dać gdzieś ja­kąś li­te­rę… Na przy­kład „Fer­dy­nandd” albo „Fer­r­dy­nand”, albo „Fe­er­dy­nand”, albo „Ffer­dy­nand”, albo „Ferd­dy­nand”, albo „Fer­dy­y­nand”, albo „Fer­dyn­nand”, albo „Fer­dy­na­and”, albo „Fer­dy­nannd”, albo ca­łkiem po pro­stu „Ffe­er­rd­dy­yn­na­an­ndd”. Trze­ba by to kie­dyś wy­pró­bo­wać na pa­pie­rze – po­sta­no­wił Fer­dy­nand – zo­ba­czy­my, jak to wy­gląda na­pi­sa­ne. Bez tego nie mo­żna nic po­sta­no­wić. Jak będę miał chwi­lę wol­ne­go cza­su, to się tą spra­wą zaj­mę.
Wsze­dł do bra­my, zna­la­zł we­jście do za­kła­du kra­wiec­kie­go, mimo woli ob­wąchał drzwi, a po­tem na­ci­snął dzwo­nek.
„Naj­wa­żniej­sza rzecz – po­my­ślał so­bie – to po­wie­dzieć: «Dzień do­bry!». Jak uda mi się po­wie­dzieć: «Dzień do­bry!» – to da­lej już ja­koś pój­dzie”. Był pe­wien, że po­tra­fi to po­wie­dzieć, a jed­nak miał w ser­cu odro­bi­nę nie­po­ko­ju.
Drzwi otwo­rzył pan Dogg oso­bi­ście. Gdy zo­ba­czył Fer­dy­nan­da non­sza­lanc­ko opar­te­go o fra­mu­gę, ści­ągnął z ły­se­go czo­ła oku­la­ry i ner­wo­wo umie­ścił je na no­sie. Py­ta­jące spoj­rze­nie kraw­ca zmu­si­ło Fer­dy­nan­da do czy­nu.
– Dzień do-bry pa-nu – po­wie­dział bar­dzo po­wo­li, lecz zde­cy­do­wa­nym gło­sem.
– Dzień do­bry – z przy­zwy­cza­je­nia od­po­wie­dział kra­wiec. Za­wsze od­po­wia­dał: „Dzień do­bry”, je­śli tyl­ko ktoś inny mó­wił do nie­go: „Dzień do­bry”.
– Chciał-bym za-mó-wić u pa-na u-bra-nie – po­wie­dział Fer­dy­nand.
– Czy pan ma na my­śli sie­bie? – za­py­tał kra­wiec.
– O-czy-wiś-cie – od­pa­rł Fer­dy­nand. – Tak się bo-wiem dziw-nie zło-ży-ło, że wy-szed-łem dzi-siaj z do-mu bez u-bra-nia, a nie chce mi się wra-cać.
– Je­stem za­wa­lo­ny ro­bo­tą… – po­wie­dział kra­wiec. – Mu­sia­łbym wszyst­ko odło­żyć…
– Niech pan to dla mnie zro-bi! – za­wo­łał Fer­dy­nand i swo­imi wier­ny­mi ocza­mi spoj­rzał w zmęczo­ne oczy kraw­ca. Jed­no­cze­śnie stwier­dził, że mówi co­raz płyn­niej.
Kra­wiec był wy­ra­źnie wzru­szo­ny. Otwo­rzył sze­rzej drzwi i po­wie­dział:
– Pan będzie ła­skaw we­jść do sa­lo­nu.
Jesz­cze ża­den klient nie zro­bił na nim tak do­bre­go wra­że­nia jak ten. Spoj­rze­nie Fer­dy­nan­da uczy­ni­ło go mi­ęk­kim jak wosk. Wska­zał Fer­dy­nan­do­wi wy­god­ny fo­tel, a sam sta­nął obok, ner­wo­wo ba­wi­ąc się dwo­ma ko­ńca­mi cen­ty­me­tra, któ­ry miał za­wie­szo­ny na szyi.
– Jaki to ma być gar­ni­tur? – za­py­tał uprzej­mie.
– Ład­ny – od­pa­rł bez wa­ha­nia Fer­dy­nand.
– Ro­zu­miem – po­wie­dział pan Dogg. – A z ja­kie­go ma­te­ria­łu?
– Z ład­ne­go – po chwi­li za­sta­no­wie­nia od­rze­kł Fer­dy­nand.
– A jak go uszy­je­my?
– Ład­nie.
– A ka­mi­zel­ka jaka będzie?
– Ład­na.
– A spodnie?
– Ład­ne.
– A kla­py?
– Ład­ne.
– A z ja­kim man­kie­tem zro­bi­my spodnie?
– Z ład­nym.
– A jaką damy pod­szew­kę?
– Ład­ną.
Pan Dogg był uszczęśli­wio­ny. Pierw­szy raz zda­rzy­ło mu się spo­tkać klien­ta, któ­ry by tak do­brze wie­dział, cze­go chce.
– Z naj­wi­ęk­szą przy­jem­no­ścią uszy­ję panu ubra­nie! – za­wo­łał. – Za­raz we­źmie­my mia­rę. Pro­szę ła­ska­wie wstać i sta­nąć pro­sto.
Fer­dy­nand wstał, a pan Dogg za­czął go mie­rzyć cen­ty­me­trem we wszyst­kie stro­ny. Kie­dy sko­ńczył, znów pod­su­nął Fer­dy­nan­do­wi fo­tel.
– Ma pan tu­taj całą masę ró­żnych pism i żur­na­li. Pro­szę so­bie prze­glądać, a ja tym­cza­sem sko­czę do pra­cow­ni i skro­ję pa­ński gar­ni­tur. Za dzie­si­ęć mi­nut zro­bi­my przy­miar­kę.
Pan Dogg wy­sze­dł, a Fer­dy­nand za­czął od nie­chce­nia prze­rzu­cać żur­na­le i ty­go­dni­ki. Ale myśl, że już nie­dłu­go będzie miał wła­sne, spe­cjal­nie dla sie­bie uszy­te ubra­nie, nie po­zwa­la­ła mu się sku­pić. Obo­jęt­nym wzro­kiem pa­trzył na fo­to­gra­fie za­miesz­czo­ne w pi­smach, bo cho­ciaż przed­sta­wia­ły one rze­czy na­praw­dę nie­zwy­kłe i cie­ka­we, to jed­nak były ni­czym w po­rów­na­niu z jego wła­snym ubra­niem. Z praw­dzi­wym ubra­niem uszy­tym u praw­dzi­we­go kraw­ca.
Nim mi­nęło dzie­si­ęć mi­nut, pan Dogg zja­wił się z po­wro­tem.
– Czy ze­chce pan przy­mie­rzyć? – za­py­tał.
Kto by nie chciał przy­mie­rzyć? Prze­cież to wiel­ka przy­jem­no­ść wło­żyć na sie­bie ta­kie coś. Fer­dy­nand sta­nął przed lu­strem, a pan Dogg po­mó­gł mu się ubrać w to, co ze sobą przy­nió­sł. Nie była to jesz­cze ma­ry­nar­ka, ale ta­kże nie był to już sam ma­te­riał. Był to pe­wien kszta­łt, któ­ry miał sobą wy­pe­łnić Fer­dy­nand. Ten kszta­łt zo­sta­nie do­pa­so­wa­ny do Fer­dy­nan­da. On, Fer­dy­nand, nada mu osta­tecz­ny fa­son.
– Spodni nie będzie­my mie­rzyć – stwier­dził ka­te­go­rycz­nie pan Dogg. – Mam spodnia­rza, któ­ry się nie myli.
Fer­dy­nand był za­chwy­co­ny.
– Zu­pe­łnie słusz­nie – po­wie­dział. – Po co mie­rzyć spodnie…
– Ca­łkiem nie­źle, ca­łkiem nie­źle… – mru­czał pan Dogg, upi­na­jąc na Fer­dy­nan­dzie ma­ry­nar­kę. Usta miał pe­łne szpi­lek, dla­te­go też mó­wił jak­by przez zęby. – Tu jesz­cze tro­chę zbie­rze­my, tam po­pu­ści­my i będzie w po­rząd­ku. Czy nie uci­ska pana pod pa­cha­mi?
– Tro­szecz­kę.
– Za­raz to po­pra­wi­my.
– Au­uuuuuu! – za­wył z bólu Fer­dy­nand.
– Naj­moc­niej pana prze­pra­szam. To te okrop­ne szpil­ki. Czy bar­dzo pana bo­la­ło?
Fer­dy­nand uśmiech­nął się nie­wy­ra­źnie, co mia­ło ozna­czać, że ow­szem, bo­la­ło, ale nic nie szko­dzi. Zresz­tą czym było ta­kie głu­pie ukłu­cie w po­rów­na­niu z od­bi­ciem, któ­re te­raz wi­dział przed sobą w lu­strze? Mimo że ma­ry­nar­ka była za­le­d­wie sfa­stry­go­wa­na i po­spi­na­na szpil­ka­mi, wy­gląda­ło to cu­dow­nie. Fer­dy­nand sam sie­bie nie mógł po­znać.
– Czy to ja, czy to nie ja? – za­sta­na­wiał się po ci­chu. A gło­śno do­dał: – Wła­ści­wie, pro­szę pana, to mó­głbym już tak jak te­raz wy­jść na uli­cę.
– W ta­kim sta­nie nie wy­pu­ści­łbym pana stąd za żad­ne skar­by – od­po­wie­dział sta­now­czo pan Dogg. – Zo­ba­czy pan, jak to będzie wy­gląda­ło w ca­ło­ści. Niech pan będzie cier­pli­wy, dro­gi pa­nie… dro­gi pa­nie…
– Fer­dy­nan­dzie – pod­po­wie­dział Fer­dy­nand.
– O, wła­śnie – pan Dogg od­stąpił dwa kro­ki do tyłu. – Pi­ęk­ne imię! – po­wie­dział z za­chwy­tem. A po­tem już nor­mal­nym to­nem: – Więc niech pan będzie cier­pli­wy, dro­gi pa­nie Fer­dy­nan­dzie, a ja po­sta­ram się zro­bić to jak naj­szyb­ciej.
To mó­wi­ąc, zdjął z Fer­dy­nan­da przy­szłą ma­ry­nar­kę i znik­nął w drzwiach pra­cow­ni.
Rze­czy­wi­ście nie trwa­ło to zbyt dłu­go. Fer­dy­nand zdążył parę razy prze­jść się przez sa­lon, parę razy wyj­rzeć przez okno na uli­cę i parę razy ziew­nąć ze zde­ner­wo­wa­nia, a już pan Dogg był z po­wro­tem z go­to­wym ubra­niem.
Fer­dy­nand prze­brał się za pa­ra­wa­nem. Kie­dy stam­tąd wy­sze­dł, pan Dogg za­ta­rł z za­do­wo­le­niem dło­nie.
– Pa­nie Fer­dy­nan­dzie! – za­wo­łał. – Wy­gląda pan re­we­la­cyj­nie!
Fer­dy­nand spoj­rzał w lu­stro i onie­miał. Wie­dział, że to będzie wspa­nia­łe, ale nie przy­pusz­czał, że aż do tego stop­nia. Po­pa­trzył głębo­ko w oczy pana Dog­ga i rze­kł:
– Ogrom­nie się so­bie po­do­bam, pa­nie Dogg. – A po­tem za­raz do­dał: – Pan, pa­nie Dogg, jest kró­lem kraw­ców.
Pan Dogg z wdzi­ęcz­no­ścią przy­jął kom­ple­ment.
– Je­śli mi wol­no panu coś po­ra­dzić – szep­nął, na­chy­liw­szy się nad le­wym uchem Fer­dy­nan­da – to ko­szu­la do tego gar­ni­tu­ru naj­lep­sza by­ła­by w prążki.
– Praw­da! – wrza­snął Fer­dy­nand. – Na śmie­rć za­po­mnia­łem o ko­szu­li.
– Do ko­szu­li w prążki ra­dzi­łbym kra­wat w pa­ski – ci­ągnął da­lej pan Dogg.
– Tak, tak, kra­wat musi być w pa­ski – zgo­dził się Fer­dy­nand.
– Co zaś do ka­pe­lu­sza, to naj­od­po­wied­niej­szy, moim zda­niem, by­łby chy­ba me­lo­nik.
– Wie pan, że sam o tym my­śla­łem! – za­wo­łał Fer­dy­nand.
– Na­le­ża­ło­by ta­kże… – tu pan Dogg ca­łkiem ści­szył głos. – Na­le­ża­ło­by po­my­śleć o czy­mś na nó­żki.
– No wła­śnie, że też mi to wcze­śniej nie przy­szło do gło­wy.
– Je­śli pan po­zwo­li, to za­dzwo­nię do mia­sta i za­raz to wszyst­ko przy­ślą.
– Kie­dy… – za­czął nie­pew­nie Fer­dy­nand.
– Niech pan nic nie mówi – prze­rwał mu kra­wiec – wiem, co pan chce po­wie­dzieć. Chce pan po­wie­dzieć, że nie ma pan przy so­bie pie­ni­ędzy. Nic nie szko­dzi. Nie cho­dzi o pie­ni­ądze. Pa­ńska wdzi­ęcz­no­ść, pa­ńskie za­do­wo­le­nie spra­wią mi o wie­le wi­ęk­szą ra­do­ść niż naj­wi­ęk­sza na­wet suma pie­ni­ędzy. Pro­szę wi­ęcej o tym nie wspo­mi­nać. Pa­nie Fer­dy­nan­dzie, pan jest wspa­nia­ły.
Z ogrom­nym tru­dem uda­ło się Fer­dy­nan­do­wi opa­no­wać, żeby nie za­sko­wy­tać ze szczęścia i nie za­cząć ma­chać ogo­nem. Za­miast tego najład­niej, jak po­tra­fił, po­dał panu Dog­go­wi łapę.

III


Naj­pi­ęk­niej­szą uli­cą w mie­ście, przy­sta­jąc so­bie od cza­su do cza­su przed wy­sta­wa­mi skle­pów, sze­dł ele­ganc­ki pan. No­wiu­te­ńkie ubra­nie ślicz­nie na nim wy­gląda­ło. Prze­chod­nie pa­trzy­li na nie­go z po­dzi­wem, a on, mi­ja­jąc ich, uśmie­chał się z wro­dzo­nym so­bie wdzi­ękiem. Od­sła­niał przy tym swo­je bia­łe zęby, ale tyl­ko tro­chę, tyle ile trze­ba. Kie­dy do­sze­dł do ko­ńca uli­cy, prze­sze­dł na dru­gą stro­nę i za­czął iść w prze­ciw­nym kie­run­ku. Lek­ki, po­dry­gu­jący, szczęśli­wy. To był Fer­dy­nand.
Już pi­ąty albo szó­sty raz sze­dł wzdłuż tej uli­cy. Nie ma się cze­mu dzi­wić. Je­śli ktoś po raz pierw­szy w ży­ciu ma na so­bie nowe ubra­nie, to chcia­łby w nim cho­dzić tyl­ko po naj­pi­ęk­niej­szej uli­cy mia­sta. Jed­nak ka­żda naj­pi­ęk­niej­sza uli­ca, cho­ćby była naj­dłu­ższa, gdzieś tam się ko­ńczy. Fer­dy­nand, spo­strze­głszy to, miał do wy­bo­ru albo skręcić w ja­kąś prze­czni­cę, albo za­wró­cić i iść jesz­cze raz tą samą dro­gą. Wy­brał to dru­gie. W ten spo­sób do­sze­dł do prze­ciw­ne­go ko­ńca naj­pi­ęk­niej­szej uli­cy. Znów nie chciał skręcić w bok i znów za­wró­cił. A po­tem jesz­cze raz. I jesz­cze raz. I te­raz wła­śnie sze­dł tą uli­cą po raz pi­ąty czy szó­sty.
Wy­da­wać by się mo­gło, że to nic trud­ne­go tak so­bie spa­ce­ro­wać tam i z po­wro­tem. Nie je­stem tego zda­nia. W przy­pad­ku Fer­dy­nan­da był to wiel­ki wy­czyn. Po­my­śl­cie tyl­ko, ile po­kus czy­ha­ło na nie­go na ka­żdym kro­ku. Po pierw­sze: uli­ca wy­sa­dza­na była drze­wa­mi, i to po obu stro­nach; po dru­gie: co kil­ka­dzie­si­ąt me­trów była la­tar­nia, a po trze­cie (i to było naj­gor­sze!): na­gle ni stąd, ni zo­wąd prze­bie­ga­ły uli­cę – koty. Kie­dy pierw­szy kot wy­pa­dł z bra­my pro­sto pod nogi Fer­dy­nan­da, z Fer­dy­nan­dem coś się sta­ło. Chciał się rzu­cić na­tych­miast za nim i tyl­ko naj­wy­ższym wy­si­łkiem woli po­wstrzy­mał się od tego. Żeby się uspo­ko­ić, sta­nął so­bie przed okrągłym słu­pem z afi­sza­mi.
Wi­dząc to, kwia­ciar­ka, któ­ra przy słu­pie sprze­da­wa­ła kwia­ty, po­wie­dzia­ła do ga­ze­ciar­ki sie­dzącej we­wnątrz słu­pa:
– Po­patrz, pani, ja­kie dziś lu­dzie są prze­sąd­ne. Kot ta­kie­mu prze­bie­gnie dro­gę, to on nie pój­dzie kro­ku da­lej, tyl­ko uda­je, że afisz ope­ry czy­ta.
„To o mnie – po­my­ślał Fer­dy­nand. – No, żeby nie ubra­nie, już ja bym temu kotu po­ka­zał!”
Ale tro­chę było mu głu­pio, że uwa­ża­no go za prze­sąd­ne­go.
– Chcia­łbym pa­nią za­pew­nić – zwró­cił się do kwia­ciar­ki – że co do ko­tów, to ani tro­chę nie je­stem prze­sąd­ny.
– Ka­żdy tak mówi, pa­nie sza­now­ny – od­po­wie­dzia­ła kwia­ciar­ka – a jak co do cze­go przyj­dzie, to sta­je, robi trzy kro­ki do tyłu albo od­kręca się przez lewe ra­mię, żeby tyl­ko cza­ry ode­gnać.
– Wi­dzę, że pani mi nie wie­rzy, ale to, co po­wie­dzia­łem, to praw­da. Nie tyl­ko, pro­szę pani, nie co­fam się przed ko­ta­mi, ale po­wiem pani w se­kre­cie, że uwiel­biam je go­nić.
– Co pan po­wie? – mruk­nęła z nie­do­wie­rza­niem kwia­ciar­ka. – Nie wy­gląda pan na ta­kie­go szyb­ko­bie­ga­cza.
– A na co wy­glądam? – za­py­tał Fer­dy­nand.
– Wy­gląda pan na la­lu­sia, co się z nu­dów po uli­cy włó­czy. Pani Bi­skup­ska – zwró­ci­ła się do ga­ze­ciar­ki – po­wiedz pani, czy on nie jest wspa­nia­ły?
Pani Bi­skup­ska wy­chy­li­ła się aż do po­ło­wy przez okien­ko swo­je­go kio­sku, przyj­rza­ła się Fer­dy­nan­do­wi, po­ki­wa­ła gło­wą i po­wie­dzia­ła:
– A wie pani, pani Try­bul­ska ko­cha­na, że jest! Fak­tycz­nie jest wspa­nia­ły jak rzad­ko!
Fer­dy­nand szyb­ko zdjął me­lo­nik i uro­czy­ście po­wie­dział:
– Dzi­ęku­ję ko­cha­nym pa­niom za tak miłe sło­wa. Z ca­łe­go ser­ca pa­niom dzi­ęku­ję. Do wi­dze­nia pa­niom!
– Chwi­lecz­kę! – za­wo­ła­ła pani Bi­skup­ska. – Lu­bię grzecz­nych. Weź pan na pa­mi­ąt­kę ten dro­biazg – to mó­wi­ąc, wy­ci­ągnęła z na­pe­łnio­nej wodą bla­szan­ki ró­żo­wy go­ździk i wło­ży­ła go Fer­dy­nan­do­wi w bu­to­nier­kę.

Z go­ździ­kiem w kla­pie ma­ry­nar­ki Fer­dy­nand po­sze­dł da­lej, a pani Try­bul­ska z pa­nią Bi­skup­ską, pa­trząc za nim, po­wta­rza­ły:
– Wspa­nia­ły! Daję sło­wo, że wspa­nia­ły!
Po­tem jesz­cze parę in­nych ko­tów prze­bie­gło Fer­dy­nan­do­wi dro­gę, ale ka­żdy z nich ro­bił na nim co­raz mniej­sze wra­że­nie. Fer­dy­nand czuł, że jest już na koty uod­por­nio­ny. Żeby na­gle na jego dro­dze zja­wił się cały or­szak ko­tów albo żeby spo­tkał się oko w oko z naj­słyn­niej­szym ko­tem na świe­cie, z le­gen­dar­nym Zło­tym Ko­tem, o któ­rym, kie­dy był nie­grzecz­ny, opo­wia­da­ła mu w dzie­ci­ństwie mat­ka – to prze­sze­dłby obok nich obo­jęt­nie, na­wet nie za­war­czaw­szy.
„Jak tak da­lej pój­dzie – po­my­ślał so­bie – to doj­dzie do tego, że naj­pierw za­cznę koty lu­bić, po­tem nie będę mógł bez nich żyć, a w ko­ńcu za­cznę je sam ho­do­wać. Kto wie, może to jest i przy­jem­ne mieć w miesz­ka­niu wła­sne­go kota? – roz­my­ślał, idąc któ­ryś tam raz wzdłuż naj­pi­ęk­niej­szej uli­cy. – W ka­żdej chwi­li mo­żna go po­gła­skać. A jak się kota głasz­cze, to kot mru­czy. To musi być bar­dzo miłe ta­kie: mrrrrrrrrrrrrrrrrr – na ka­żde za­wo­ła­nie. W ogó­le, co tu dużo ga­dać, kot to bar­dzo po­rząd­ne zwie­rzę. Sie­dzi w domu, nie włó­czy się po pró­żni­cy, a co do czy­sto­ści, może być wzo­rem dla wie­lu in­nych stwo­rzeń”.
– Wy­da­je mi się, że ko­niecz­nie po­wi­nie­nem mieć wła­sne­go kota – po­wie­dział pó­łgło­sem.
Gdy­by ist­nia­ły skle­py z ko­ta­mi, Fer­dy­nand na­tych­miast by do ta­kie­go skle­pu wsze­dł i ka­za­łby so­bie za­pa­ko­wać kota, któ­ry by mu się naj­bar­dziej po­do­bał. Nie jest wy­klu­czo­ne, że ku­pi­łby od razu dwa koty, bo wia­do­mo prze­cież, że je­den kot źle się cho­wa. Poza tym dwa koty w miesz­ka­niu wy­gląda­ją o wie­le po­wa­żniej, nie mó­wi­ąc już o tym, że i ko­tom jest ra­źniej we dwo­je.
– Na­tu­ral­nie, trze­ba by im nadać ja­kieś imio­na. W od­po­wied­nim cza­sie wy­my­ślę dwa pi­ęk­ne imio­na dla mo­ich ko­tów – po­wie­dział Fer­dy­nand sam do sie­bie. – Mu­szą się na­zy­wać zu­pe­łnie ina­czej niż wszyst­kie koty. Na ra­zie chce mi się jeść.
To była praw­da. Od śnia­da­nia Fer­dy­nand nic nie miał w ustach. W do­dat­ku to nie­ustan­ne spa­ce­ro­wa­nie okrop­nie go zmęczy­ło. Nowy spo­sób cho­dze­nia, do któ­re­go zdążył się już zresz­tą ca­łko­wi­cie przy­zwy­cza­ić, oka­zał się w prak­ty­ce o wie­le bar­dziej męczący niż ten daw­ny. Daw­niej mó­głby taką naj­pi­ęk­niej­szą uli­cę prze­le­cieć w obie stro­ny ze dwa­dzie­ścia razy i za­nad­to by się nie zmęczył. Naj­wy­żej wy­wie­si­łby język, i już. A dziś? O, to nie było to samo! Oka­za­ło się, że wol­ne, ele­ganc­kie cho­dze­nie bar­dziej wy­czer­pu­je niż bie­ga­nie na czwo­ra­kach. Brzmi to nie­praw­do­po­dob­nie, a jed­nak tak jest i na to nie ma rady.
Przy naj­pi­ęk­niej­szej uli­cy było wie­le re­stau­ra­cji i ja­dło­daj­ni, w któ­rych zgłod­nia­li lu­dzie mo­gli się po­ży­wić i na­brać sił. Ka­żdy wy­bie­rał taką, jaka mu naj­bar­dziej od­po­wia­da­ła. Ale Fer­dy­nand był zno­wu w kło­po­cie. Do któ­rej we­jść? Nie miał naj­mniej­sze­go po­jęcia. W tej sy­tu­acji po­sta­no­wił kie­ro­wać się sta­rą, wy­pró­bo­wa­ną me­to­dą, mia­no­wi­cie – węchem.
Prze­cho­dząc obok re­stau­ra­cji, po­ci­ągał moc­no no­sem, po­tem gwa­łtow­nie wy­pusz­czał całe po­wie­trze i jesz­cze raz głębo­ko wci­ągał je do płuc. Wraz z po­wie­trzem do­sta­wa­ły się do jego nosa za­pa­chy cha­rak­te­ry­stycz­ne dla da­nej re­stau­ra­cji.
– O nie, tu­taj nie wej­dzie­my – mru­czał. – Za nic na świe­cie nie wej­dzie­my tu­taj! Czu­ję ka­pu­śniak. Od dzie­ci­ństwa nie zno­szę ka­pu­śnia­ku. Dzi­ęku­ję ci, mój ko­cha­ny no­sie, za to ostrze­że­nie!
I sze­dł da­lej. Przy na­stęp­nej re­stau­ra­cji zno­wu przy­sta­wał, ro­bił kil­ka po­rząd­nych wde­chów, za­sta­na­wiał się chwi­lę i mó­wił:
– I tu­taj ta­kże nie wej­dzie­my! Je­stem prze­ko­na­ny, że ku­charz w tej re­stau­ra­cji uwa­ża przy­pa­lo­ną ka­szę za naj­wi­ęk­szy przy­smak wszyst­kich cza­sów. Nie­na­wi­dzę ka­szy w ogó­le, a jesz­cze bar­dziej nie­na­wi­dzę ka­szy przy­pa­lo­nej. No­sie mój cu­dow­ny, skła­dam ci hołd.
Jak gdy­by ni­g­dy nic, obo­jęt­nym kro­kiem spa­ce­ro­wi­cza od­cho­dził od tej re­stau­ra­cji, któ­rej jego nos wy­sta­wił tak złą opi­nię, i szu­kał in­nej.
Przy któ­re­jś tam z ko­lei zda­wa­ło mu się, że wresz­cie tra­fił. Przy­jem­ny za­pach pie­czo­nej wo­ło­wi­ny spra­wił, że już, już chciał na­ci­snąć klam­kę i we­jść do środ­ka, ale kie­dy się do­kład­niej wwąchał, stwier­dził, że prócz pie­czo­nej wo­ło­wi­ny pach­nie rów­nież ogór­ko­wą zupą.
Zupa ogór­ko­wa to było jed­no z jego naj­gor­szych wspo­mnień. Kie­dyś nie­chcący wy­lał cały ta­lerz ogór­ko­wej zupy na dy­wan. Tak, to praw­da, że wspi­ął się ła­pa­mi na stół. Ale wca­le nie po ogór­ko­wą zupę, lecz po pa­rów­kę, któ­ra obok niej le­ża­ła. Pech chciał, że przy­su­wa­jąc pa­rów­kę, po­trącił ten prze­klęty ta­lerz. Pa­rów­ka zo­sta­ła na sto­le, a ta­lerz z zupą zna­la­zł się na dy­wa­nie. Ta­lerz za­bił się na miej­scu. Przed śmier­cią zdążył tyl­ko po­wie­dzieć: „Brzdęk!”, i już nie żył. Zupa z roz­pa­czy po nim roz­la­ła się po ca­łym dy­wa­nie. Pan nie chciał słu­chać żad­nych uspra­wie­dli­wień Fer­dy­nan­da i oka­zał się czło­wie­kiem bez­li­to­snym. Na­wet nie bar­dzo bo­la­ło, ale od­tąd Fer­dy­nand na wspo­mnie­nie ogór­ko­wej zupy do­sta­wał gęsiej skór­ki.
– Wo­ło­wi­na wo­ło­wi­ną – po­wie­dział do sie­bie – a zupa ogór­ko­wa zupą ogór­ko­wą. Nikt mnie na to nie na­bie­rze. Chwa­ła ci, mój no­sie, że od­kry­łeś nie­bez­pie­cze­ństwo. Chęt­nie bym cię po­ca­ło­wał, gdy­bym tyl­ko mógł się po­ca­ło­wać we wła­sny nos.
Nos Fer­dy­nan­da go­dzien był tego bez wąt­pie­nia. Do­wió­dł tego zresz­tą za chwi­lę, gdy wśród wie­lu wy­pe­łnia­jących uli­cę za­pa­chów wy­ło­wił na­gle urze­ka­jący swo­im pi­ęk­nem le­d­wo, le­d­wo jesz­cze na ra­zie wy­czu­wal­ny, osza­ła­mia­jący za­pach sztu­ki mi­ęsa. To był jego ulu­bio­ny przy­smak. Fer­dy­nand sku­pił się, zdo­był pew­no­ść, skąd za­pach pły­nie, i po­wie­dział:
– No­sie, pro­wa­dź!
No­so­wi nie trze­ba było tego dwa razy po­wta­rzać. Nos rów­nież był bar­dzo głod­ny. Ru­szy­li na­przód. Za­pach sta­wał się te­raz z ka­żdą se­kun­dą moc­niej­szy. Nos prze­sze­dł na dru­gą stro­nę uli­cy, a za­raz za nim Fer­dy­nand, po­nie­waż oka­za­ło się, że za­pach ten wła­śnie stam­tąd pły­nie. Za­trzy­mał się przed wiel­ki­mi oszklo­ny­mi drzwia­mi. Nie ule­ga­ło naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie zza tych drzwi za­pach ten się wy­do­by­wał. Tak, byli na miej­scu. Fer­dy­nand mimo woli za­da­rł gło­wę do góry. Nad drzwia­mi wiel­ki­mi neo­no­wy­mi li­te­ra­mi było wy­pi­sa­ne: „JAK U MAMY”.
– Nie mo­gli­śmy le­piej tra­fić, mój no­sie! – po­wie­dział Fer­dy­nand.
– Co tam jest na­pi­sa­ne? – za­py­tał nos.
– Praw­da! – krzyk­nął Fer­dy­nand. – Za­po­mnia­łem, że ty nie umiesz czy­tać. „Jak u Mamy”.
Nos aż kich­nął z za­do­wo­le­nia.
– Bar­dzo ład­ny na­pis, Fer­dy­nan­dzie. Wcho­dzi­my.
Fer­dy­nand po­pra­wił go­ździk w kla­pie, wy­pi­ął dum­nie pie­rś do przo­du i przez wiel­kie szkla­ne drzwi, pusz­cza­jąc nos przo­dem, wsze­dł do środ­ka.

 
Wesprzyj nas