Natalia Fiedorczuk flirtuje z gatunkiem domestic noir. Co naprawdę wydarzyło się pewnej nocy, gdy rodzina Waszczyńskich zniknęła bez śladu ze swojego perfekcyjnego domu na przedmieściach?


Na przedmieściach średniej wielkości miasta w centralnej Polsce mieszkają rodziny do bólu zwyczajne, chociaż i tutaj trafiają się niekiedy barwne osobowości.

Rodzina Waszczyńskich jest idealna. Młode małżeństwo z dwójką dzieci jest niczym wycięte z folderu reklamowego. Są piękni, zamożni, lubiani i szanowani przez sąsiadów. Pewnego dnia cała rodzina znika bez śladu.

Nic nie wskazuje na to, by małżeństwo planowało wyjazd. Dom wygląda, jakby mieszkańcy opuścili go jedynie na chwilę. Nikt z sąsiadów nie zauważył niczego podejrzanego, a duszna małomiasteczkowa atmosfera nie ułatwia śledztwa.

Jak to możliwe, że czteroosobowa rodzina rozpłynęła się w powietrzu?
Jakie sekrety kryją się za drzwiami zwyczajnych podmiejskich domów?

***

Domestic noir na polskiej prowincji. Natalia Fiedorczuk sprawnie żongluje estetyką kryminału i kreśli wyraziste portrety psychologiczne postaci, z których każda ma swoje mroczne i wstydliwe tajemnice.
Marta Krupińska, „Glamour”

„Porodzina” to kryminał, ale nietypowy. Ma zabójczy urok, terapeutyczną moc i wciąga jak «Różowa Pantera». Z tym że tutaj pantera jest pluszowa i nosi ślady krwi.
Małgorzata Fiejdasz-Kaczyńska, „Elle”

Natalia Fiedorczuk – pisarka, autorka książek dla dzieci, emerytowana muzyczka alternatywna. Psychopedagożka, pasjonatka neuronauki i przyszła psychoterapeutka. Osoba ciekawska. Jej powieść “Jak pokochać centra handlowe” została nagrodzona Paszportem „Polityki” za 2016 rok w kategorii literatura. Za tę samą powieść w roku 2017 została nominowana do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. W maju 2018 r. ukazała się jej druga powieść pt. “Ulga”, a w 2021 r. powieść “Odmieniec”, będąca biografią polskiego rzeźbiarza Bolesława Biegasa.

Natalia Fiedorczuk
Porodzina
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 28 września 2022
 
 


CZĘŚĆ I


4 IX 2018
wtorek

1

Magister Adriana Zubel stała w korytarzu przedszkola. Zbliżała się piętnasta. Po świeżo upieczonych zerówkowiczów powoli schodzili się rodzice. W związku z awarią elektronicznego systemu ewidencji obecności uczniów – o ironio! dzień po rozdysponowaniu wśród opiekunów specjalnych kart z imieniem dziecka i wesołym rysunkiem misia – musiała notować godziny przyprowadzania i odbierania dzieci w pomiętym zeszycie. Czyli jak zwykle. Wrzesień.
– Cześć, Ada. Jak mały? – sapnęła do nauczycielki pulchna blondynka, usiłująca zaparkować pokaźny dziecięcy wózek w niedużym holu między szatnią a salą Sarenek.
– Dzień dobry, Kasiu – odpowiedziała Adriana. – Kacperek! – zawołała w kierunku sali przedszkolnej.
Czterdziestoletnia nauczycielka znała w Lasku prawie wszystkich tutejszych. Lata temu także ona chodziła do tego zespołu szkół, to było jeszcze zanim drewniany budynek, ogrzewany każdej zimy piecami kaflowymi, został zastąpiony przez nowoczesny pawilon, wyremontowany za unijne pieniądze. Mama Kacperka, Kaśka, uczyła się trzy klasy niżej.
Teraz Lasko, w teorii nadal wieś, stało się tak naprawdę satelitą Inowrocławia. Adriana nie zawsze rozpoznawała znajome rysy sąsiadów i sąsiadek w twarzach nowych uczniów. Dzieciństwo spędziła tam, gdzie dawniej ciągnęły się sady i pola rzepaku, a teraz kwitły jedynie domy jednorodzinne i grodzone kolonie szeregówek należących do uciekającej z miasta klasy średniej. A te dzieciaki z miasta też były jakieś… inne. Przede wszystkim napływowy narybek w drogich adidasach wysiadywał w szkole prawie do zamknięcia świetlicy. Adriana miała na ten temat swoje zdanie. Ambicje zawodowe… Jak się chce mieć dzieci, to przez kilka lat siedzi się w domu. Nie bardzo wiedziała, jak rozmawiać z miastowymi rodzicami, którzy na zebraniach, ubrani w eleganckie ciuchy i przybyli prosto z biura, przedstawiali nauczycielom żądanie za żądaniem (karate! programowanie! dodatkowy angielski!). Najchętniej zbeształaby każdego i każdą z osobna za roszczeniowość, zadzieranie nosa i to, że Alan, Józia i Mareczek znów czekali na nich ze smutnymi minami do osiemnastej dwadzieścia siedem.
Po salce snuły się apatycznie potargane sześciolatki. Kilka dziewczynek siedziało pod stołem i bawiło się w wybory miss. Kacperek wpadł z impetem w ramiona matki.
– Dałeś radę! – Kaśka przycisnęła szczerbatego blondynka do przyciężkiej piersi na tyle, na ile pozwalał jej trzymany na ręku na oko roczny bobas.
– Dał, dał. Obiad też zjedzony. Talerz wylizał do czysta! – Adriana uśmiechnęła się do mamy chłopca.
„Dzielna kobieta” – pomyślała. Mąż Kasi jeździł tirem i zjawiał się w chałupie co drugi weekend. Kasia właściwie sama ogarniała ich czwórkę, dorabiając czasem opieką nad dziećmi sąsiadów. Jej rodzice nie żyli. Oczywiście, matka Adriany gadała ostatnio, że Darek, mąż Kasi, lubi wypić i że dwa tygodnie temu, w sobotę, złapali go po pijaku, jak jechał ich rozklekotaną zafirą po piwo do Biedronki. Ledwie się wywinął: zaczął płakać posterunkowemu, że jeśli zatrzyma mu prawko, to rodzina pójdzie z torbami. „Daj spokój, mamo. Ty tak plotkujesz, żeby mieć się z czego proboszczowi spowiadać?”, żachnęła się Ada, na co matka, obrażona, nie odzywała się do niej przez resztę obiadu.
Ada jednak wiedziała swoje. Chłopy po prostu nie ogarniają, wiadomo, że to babki trzymają wszystko w ryzach. Tak jak ona. Tak jak Kasia, która w dodatku była w dwóch trójkach klasowych starszych dzieci, a na szkolny kiermasz zawsze przynosiła najlepszą szarlotkę.
Adriana pogłaskała Kacperka po głowie i uśmiechnęła się jeszcze raz do jego mamy. „Szkoda, że nikt nie daje na koniec roku nagród matkom – przemknęło jej przez myśl. – Może to jest jakiś pomysł?”
– Ada? – Dyrektor Cieślak wychynęła z gabinetu. – A Waszczyńska się pokazała?
Nauczycielka zerknęła na listę obecności.
– Nie… dziwne. Natalia przecież była na spotkaniu organizacyjnym… Jakoś… w zeszły wtorek?
– To było tydzień temu. Pytam o wczoraj i dziś.
– A nie dzwoniła? Pewnie są chorzy. – Adriana się zafrasowała.
Kasia, która właśnie upychała młodsze dziecko w wózku, z zaciekawieniem przysłuchiwała się tej wymianie zdań.
– Ja też jej coś ostatnio nie widuję – wtrąciła się znienacka. – A przecież niedaleko mieszkamy.
Dyrektorka rzuciła jej pytające spojrzenie.
– Dziwne. Karolka też nie było. Natalia zawsze dzwoniła, kiedy Mania chorowała. W zeszłym roku to więcej nie chodziła, niż chodziła. Jak jedno drugie zarazi, to przecież kaplica. Ale teraz początek roku, w dodatku zerówka…
– A ty dzwoniłaś? – spytała Ada.
– Numer nie odpowiada. Przynajmniej ten, który zostawiła w zeszłym roku.
Do holu wparowali kolejni opiekunowie. Ada fachowo otaksowała ich spojrzeniem i pewnym krokiem ruszyła do sali. Łatwizna, sąsiedzi.
– Karinka, Maciuś! – zawołała.
Dyrektorka nadal stała w drzwiach gabinetu, jakby zawiesiła się jej jakaś wewnętrzna aplikacja. Kasia pomagała Kacperkowi zdjąć kapcie i wpatrywała się w nią z zaciekawieniem.
– Jacek, ty może wiesz… – Dyrektorka zagadnęła brzuchatego, opalonego trzydziestolatka, ojca Karinki. – Waszczyńskich widziałeś? To znaczy Natalki dzieci? Albo samą Natalkę?
– Auto dzisiaj stało – mruknął blondyn. – A co?
– A bo nie wiem, czy chorzy, czy co. Dodzwonić się nie mogę.
– Jak auto stało, to pewnie chorzy. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – W domu siedzą.
Drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem. Halina Skowrońska, pięćdziesięcioparolatka z płomiennie rudą trwałą ondulacją, jakby prosto z fotela „Jowity”, jedynego w Lasku salonu piękności, gwałtownie wpadła do holu. Na jej czole perlił się pot, a policzki pokryte delikatną siatką zmarszczek były intensywnie różowe, przez co niemal dorównywały wyrazistością nastroszonym włosom.
– Natalia była?! – krzyknęła, ledwie wyhamowując przed rodzicami i dziećmi snującymi się po niewielkiej przestrzeni. – Natalia była!? – powtórzyła, nie do końca wiadomo do kogo. – Była dzisiaj? Dzieci były?
– Czekaj, Halinko… czekaj. – Dyrektorka podeszła do babci Karola i Mani i złapała ją uspokajająco za przedramię. – Co się stało? Nie, nie było dzisiaj dzieci. Wczoraj też. Natalia nie dzwoniła, nie odbiera.
– Jezus Maria… – wydyszała Skowrońska.
Była pielęgniarką w szpitalu powiatowym, tym samym, w którym jej córka, Natalia, przyjmowała porody przez kilka lat po studiach, zanim poszła na macierzyński, wychowawczy, potem znów macierzyński i jeszcze jeden wychowawczy. – Samochód stoi, nikt nie otwiera, telefonu nie podnosi. Ani Marcin, ani Natalka… Drzwi zamknięte.
Wszystkie oczy – dorosłych i dzieci, coraz liczniej kłębiących się na wyłożonym linoleum korytarzu skrzydła przedszkolnego – były wlepione w rudowłosą pielęgniarkę i dyrektorkę szkoły, Barbarę Cieślak, która usiłowała posadzić roztrzęsioną Halinę na niewielkim krzesełku, usłużnie podsuniętym przez Adrianę.
– Może przyniosę wody… – mruknęła Ada. Wróciła po chwili z plastikowym kubeczkiem pełnym kompotu z jabłek pozostałego z obiadu. – Mam tylko kompot… bez cukru – powiedziała cicho, podając napój pani Skowrońskiej.
– Napij się, kochana. Spokojnie. – Dyrektorka kucnęła przy krzesełku, na którym siedziała kobieta.
Ta usiłowała złapać głębszy oddech. Wreszcie napiła się kompotu, po czym znienacka zaniosła się szlochem.
– Ja nie wiem, ja po prostu czuję, że coś się stało. Coś się stało… – wyjęczała.
– Już, już, spokojnie – powtarzała dyrektorka, chociaż sama wcale nie była spokojna.
Nigdy nie widziała Haliny w takim stanie. Nawet kiedy piętnaście lat temu nagle umarł przez tętniaka jej mąż, Zygmunt, w kościele i na cmentarzu nie zanosiła się płaczem, nie lamentowała. Wśród sąsiadów, przyjaciół i pacjentów szpitala powiatowego słynęła z ciętego języka i jowialnego usposobienia. Bezpardonowo rozstawiała po kątach zarówno ordynatora interny, jak i nielicznych, znudzonych stażystów. Tymczasem teraz wyglądała i zachowywała się, jakby w jej głowie puściła jakaś żyłka zbierająca wszystko do kupy.
– No ale co zrobić? – Wśród gęstniejącego tłumku rodziców zaczęły rozlegać się szmery. – A może oni gdzieś mieli jechać?
– Na wakacje? Na początku roku? – powątpiewała Kaśka, poprawiając niemowlę na biodrze.
Kacperek, wczepiony w drugą rękę matki i coraz intensywniej pocący się w jesiennej kurteczce zapiętej pod szyję, szepnął: „Mama”.
– Dajcie spokój, siejecie panikę – powiedział jakiś głos.
– Ale przecież nie odbiera…
Tłumek gęstniał. Żaden z opiekunów nie kwapił się do wyjścia, wszyscy przekraczający próg na widok szlochającej Haliny Skowrońskiej przystawali w korytarzu z ciekawości. Całej scenie przyglądały się zaskoczone dzieci. Niektóre matki odruchowo przyciągnęły je do siebie, jak kwoki chcące ochronić pisklęta pod ciepłymi i bezpiecznymi skrzydłami.
– Halinko, Halinko. Przecież masz klucze – powiedziała cicho, ale stanowczo dyrektor Cieślak.
– Ja… ja… się boję. Zrozum, Basiu. Masz dzieci. Czasem po prostu się wie, że coś nie gra.
– A kiedy pani ostatnio widziała córkę? – Z tłumu odezwał się ktoś obdarzony aksamitnym barytonem.
Dyrektorka kojarzyła większość rodziców, ale ten głos brzmiał obco. Zapamiętałaby, w końcu taki radiowy. Zerknęła w kierunku ciżby składającej się z rodziców i dzieci, z której próbował wysunąć się – nie bez trudu – postawny mężczyzna.
– W sobotę napisała, że nie przyjdą na obiad jutro, to znaczy w niedzielę, bo to w sobotę przyszło… – zaczęła się plątać Halina. – Bo w niedzielę mają iść do kina z dziećmi. I że zjedzą na mieście… Marcin ma, ma… w tym tygodniu urodziny – powiedziała cicho. – Tak mi napisała. Dzwoniłam wczoraj. I dzisiaj. Telefon ma wyłączony. I do Marcina też dzwoniłam. Na komórkę i do pracy. W pracy powiedzieli, że ma urlop, a komórki nie odbiera.
– Czyli odwołała spotkanie. Zdziwiło to panią? Robiła tak często? Pisała coś jeszcze? – Mężczyzna podszedł do Haliny i pochylonej nad nią dyrektorki.
Był wysoki, o dość ciężkiej sylwetce, miał pyzatą twarz i intensywnie błękitne oczy o przenikliwym spojrzeniu.
– A ten co taki detektyw? – zakpił ojciec Karinki.
Ktoś zarechotał nerwowo.
– A pan tutaj po kogo? – zainteresowała się Adriana Zubel, przyglądając się nieznajomemu.
Za cholerę go nie kojarzyła. Na pewno miastowy.
Mężczyzna odwrócił się w stronę ojca Karinki i obrzucił go surowym spojrzeniem. Był od niego wyższy co najmniej o głowę. Jacek wytrzeszczył oczy i zasłonił się ręką, jakby chciał powiedzieć: „No dobra, stary, wyluzuj”. Wysoki facet wyciągnął z wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki legitymację i podał ją Adrianie.
– Podinspektor Krystian Gruszecki, komenda powiatowa. Proszę – powiedział dobitnie. W tym momencie podbiegł do niego Michałek z grupy Sarenek i chwycił go za rękę. Patrzył na mężczyznę roziskrzonym wzrokiem i wydawało się, że za chwilę pęknie z dumy. – Przyszedłem po syna. Była żona wypisała upoważnienie. Musiała zostać dłużej w pracy.
– Czyli pan po dziecko czy z policji? – Adriana nie mogła połapać się w tej coraz dziwniejszej sytuacji.
– I to, i to – odpowiedział Gruszecki, siląc się na półuśmiech. – To jak to było z tą wiadomością, pani Halino? Przyszedł tylko SMS, nie rozmawiałyście?

2

Gruszecki stał w zadbanym ogródku posesji przy ulicy Lawendowej 17. Halina Skowrońska zdołała się nieco uspokoić, być może dzięki podwójnej dawce leku obniżającego ciśnienie, który kazała jej zażyć dyrektor przedszkola. Obie siedziały teraz w passacie Gruszeckiego zaparkowanym przed bramą: dyrektor z tyłu, obok Michasia zajętego grą w kulki na tablecie, a Skowrońska z przodu. Ta druga co rusz wzdychała ciężko i mamrotała: „Jezu przenajświętszy”, co jakiś czas usiłując poderwać się z fotela, by w nagłym przypływie paniki pobiec do domu córki. Wtedy dyrektorka kładła jej rękę na ramieniu i mówiła: „Halinko, zaczekajmy na policję… Halinko…” , a Skowrońska natychmiast wiotczała i chowała twarz w dłoniach.
Barbara nigdy jej nie dopytywała o zawiłości życia rodzinnego Natalki. Waszczyńscy z daleka wydawali się wręcz modelowym młodym małżeństwem. Natalia – wysoka, zgrabna blondynka, oraz Marcin – wyższy od niej o głowę szatyn o oliwkowej cerze, mieli równie ładne dzieci. Kiedy czasem ich mijała, prezentowali się trochę nierzeczywiście, niczym dobrana na castingu gromada urodziwych aktorów, którzy tylko udają rodzinę. Na co dzień jednak dyrektorka widywała głównie mamę Karolka i Mani. Ich ojciec pojawiał się w przedszkolu niezwykle rzadko. Miał odpowiedzialne stanowisko w zakładach chemicznych i wiecznie był zapracowany. Z kilku przypadkiem zamienionych ze Skowrońską zdań wnioskowała, że ta nie przepada za zięciem. Albo może Barbarze tylko się tak wydawało. W każdym razie ona na jej miejscu by nie przepadała. Waszczyński wyglądał na ważniaka, takiego, co to przez całą wywiadówkę siedzi w telefonie, a na koniec wstaje i wszczyna bezsensowne dyskusje, że obiady niesmaczne, a nauczycielka niedouczona.
Teraz jednak nie chciała dodatkowo dołować Haliny swoją opinią. Nie dopytywała, choć w jej bujnej piersi falował dziwny niepokój. Matka wie… Sama zaczęła czuć, że coś jest nie tak.
Gruszecki kręcił się po podwórku i wydzwaniał z prywatnego numeru do komendy powiatowej. Miał urlop i przyjechał odebrać Michałka swoim samochodem. Policyjna motorola spoczywała w szufladzie jego biurka, podobnie jak służbowe kajdanki i glock. Od ponad roku prawie nie używał sprzętu operacyjnego. Po „awansie”, którym wojewódzki obdarzył go po sprawie Misia, przez większość służby odbębniał dupopapierogodziny na stołku naczelnika wydziału ogólnego Komendy Powiatowej Policji w Inowrocławiu.
Oficer dyżurny nie podnosił słuchawki od kwadransa.
– Kurwa – mamrotał Krystian, wybierając kolejno równie głuche numery do śledzi i zomowców.
Wreszcie odebrała sekretarka u łowców skór.
 – Komendapowiatowapolicjiwydziałdosprawwalkiz… – wyrecytowała szybko, nie ukrywając znudzenia.
– Pani Elwiro, Gruszecki z ogólnego. Jestem w Lasku, potrzebuję technika.
– A skąd ja mam wiedzieć, że pan to pan? – odpowiedziała leniwie.
– Pani Elwiro, sprawa jest poważna! – powiedział stanowczo. – A w ogóle gdzie są wszyscy? Dlaczego dyżurny nie odpowiada?
– Da pan numer blaszki – odparowała.
– Dwa sześć osiem trzy dwanaście.
Słyszał, jak sekretarka niespiesznie wbija numer identyfikacyjny jego policyjnej legitymacji w równie niespieszny komputer służbowy.
– Zgadza się… Gruszecki, podinspektor.
– No to gdzie są wszyscy? – Krystian zaczął grzebać w kurtce w poszukiwaniu papierosów.
Miał nie palić przy dziecku, tak obiecał Monice, ale Michaś siedzi przecież w aucie…
– A czemu nie ma radia? – Elwira odpowiedziała pytaniem na pytanie.
– Nie mam radia, bo mam urlop. – Gruszeckiemu nie chciało się tłumaczyć biurwie z wydziału przestępstw przeciwko życiu i zdrowiu zawiłości zajmowanego przez niego stanowiska. Pracował w godzinach biurowych. Pracę w terenie wykonywał raz na ruski rok, kiedy wszystkich wzywano do ochrony wydarzeń w Bydgoszczy albo Warszawie. Taki z niego był właśnie podinspektor. Pierdolona powiatowa… – Gdzie jest dyżurny? – powtórzył.
– Dyżurny pewnie do kibla poszedł. Albo na obiad.
– Niech pani do niego idzie i powie, żeby puścił wezwanie. Prawdopodobne zaginięcie, cztery osoby, w tym dwoje małoletnich. Lasko, Lawendowa 17.
– Sam pan nie może sprawdzić? Skąd to do głowy przyszło? Nie za dużo się filmów z Ameryki naoglądał?
– Pani Elwiro. To polecenie służbowe – wycedził. – Nie muszę pani nic tłumaczyć. Proszę o kontakt z dyżurką.
Nie, nie chciał jej tłumaczyć sprawy z początku swojej kariery w bydgoskim śledczym. Porwanie rodzicielskie, matka, której nikt nie chciał brać poważnie, i zaburzony ojciec, który spiknął się z jakimiś internetowymi bandziorami z samozwańczego komitetu pokrzywdzonych ojców. Skończyło się źle. Bardzo źle. Nie chciał wchodzić tam sam. Po prostu.
– Dobrze, już dobrze, przyjęłam. – Odłożyła słuchawkę.
Krystian rozejrzał się po ogrodzie. Furtkę otworzył kluczem Haliny, ale z wejściem do domu postanowił poczekać na przyjazd śledczych, bo z narzędzi operacyjnych miał obecnie w kieszeni tylko przypadkowy notes i ołówek z marketu budowlanego. Wcześniej oczywiście dzwonił do drzwi, ale nikt nie otworzył. Domek wyglądał jak tysiące innych ciętych z metra i budowanych pod miastem: spory, piętrowy, o prostej bryle i antracytowych okiennicach. Na podjeździe stała kilkuletnia toyota, suv wypucowany jak na handel. Przystrzyżony trawnik. Strzeliste tuje, posadzone w równych odstępach. Trampolina, domek do zabawy. Basen ogrodowy z pompą, przykryty specjalną pokrywą. Było już za zimno na plenerowe pluskanie. Gruszecki podszedł do zbiornika i za pomocą szmatki do okularów podniósł okrąg z tworzywa. Nieruchoma, pachnąca intensywnie chlorem toń.
Zadzwonił jego telefon.
– Oficer dyżurny, Majewski. Co tam się dzieje, Gruszecki?
– Gdzie ty się szwendasz, kurwa mać? – zagrzmiał zniecierpliwiony Krystian.
Podkomisarz Majewski zignorował pytanie.
– A czemu radia nie ma?
Gruszecki zaklął bezgłośnie.
– Stoję przed domem na Lawendowej 17 w Lasku. O zaginięciu wiem od matki, Haliny Skowrońskiej. Przyszła do przedszkola. Twierdzi, że ostatni kontakt z córką, Waszczyńską Natalią, miała w sobotę, dostała od niej SMS. Nie rozmawiały. W rodzinie dwoje małoletnich, mąż… – zajrzał do notesu – …Waszczyński Marcin, jakiś kierownik czy inny prezes w zakładach chemicznych. Pieniądze mają. Kto wie, czy nie dwa pięć dwa. Chuj wie, co tam w tych zakładach się odwala, co rusz się słyszy jakieś afery, zwłaszcza odkąd zmieniła się warta…
– Uprowadzenie? – prychnął Majewski. – No dobra, przyślę ci kogoś.
– Wyślij, kogo masz. Sam tam nie wejdę. Nie mam nawet rękawiczek.
Po drugiej stronie słuchawki zapierdziało radio dyżurnego.

3

Gruszecki wsiadł ze stęknięciem za kierownicę swojego kombi. Jak na kalendarzowe lato było zadziwiająco chłodno.
– W porządku, Michałku? – zwrócił się do syna.
– Tak, tato – rzucił chłopiec, nie odrywając wzroku od ekranu.
W Gruszeckim odezwały się ojcowskie wyrzuty sumienia. Musi zadzwonić do Moniki, zanim przyjadą oznaczone wozy z fabryki. Nie wiadomo, co zastaną w tym domu. To nie jest miejsce dla sześciolatka.
Wybrał numer byłej żony. Odebrała niemal natychmiast i oczywiście zapowietrzyła się z wściekłości na wieść o tym, że jej były podczas opieki nad synem musi się zająć pracą.
– Świetnie, kurwa, Krystian. Gratulacje. Jak zwykle wygrywa twój egoizm.
– Monia… – stęknął – to wyjątkowa sytuacja.
– Wyjątkowa sytuacja. Jak, kurwa, całe twoje życie. Myślałam, że chociaż ojcem będziesz trochę lepszym, odkąd posadzili cię na ten biurowy stołek. – Nie miała litości.
Rozstali się, kiedy Michaś miał niecały rok. Krystiana właśnie wykopali z wysokiego stanowiska w HR-ach dużej, lokalnej spółki. Po prostu był zbyt uczciwy i nazbyt gorliwie traktował zgłoszenia mobbingu, do momentu w którym sam padł jego ofiarą i stopniowo zaczęto odsuwać go od wszelkiej odpowiedzialności w oczekiwaniu na to, aż sam zrezygnuje. Typowa korporacyjna praktyka i poddał się jej nie bez ulgi, wynegocjowawszy dość lichą odprawę. Początkowo siedział na tak zwanym wychowawczym, ale dopadła go potworna, obezwładniająca depresja. A może to nie była depresja? Może przyjrzał się trochę uważniej własnemu życiu? Pracy od osiemnastego roku życia, harówce na każdym z kolejnych korporacyjnych szczebli, małżeństwu z kobietą piękną i przedsiębiorczą, ale zdecydowanie nadmiernie przywiązaną do rodziców? Każdą decyzję konsultowała nie z nim, lecz z nimi. Kiedy Krystian stracił pracę, teść natychmiast wezwał go na dywanik i oznajmił – tak, oznajmił – że ma dla niego wolny etat u siebie w firmie. Zaczyna od jutra.
Odruchowo odmówił. Nie wyobrażał sobie służby na dworze lokalnego magnata produkcji uszczelek silikonowych, człowieka, który podczas spędów rodzinnych zwykł mawiać, że „tylko pedały idą na psychologię”, choć doskonale wiedział, że właśnie takie studia skończył z trudem jego zięć, a jego dotychczasowe stanowisko dyrektora ds. zatrudnienia pogardliwie określał mianem „pana kadrowego”.
Ale z Moniką psuło się już znacznie wcześniej. Wcześniej niż wtedy, gdy zauważyła, że jej mąż nie przebiera się z domowych dresów, pije za dużo i zdecydowanie zbyt wiele czasu poświęca partyjkom pokera online. Po dwóch miesiącach jego odrętwienia kazała mu wypierdalać z domu. Dopiero kiedy dotarło do niego, w jak żałosnej sytuacji się znalazł – niemal zero oszczędności, zasyfiała kawalerka w Inowrocławiu, którą udało mu się wynająć za niewielkie pieniądze, brak pracy i skandalicznie wysokie alimenty, których zażyczyła sobie żona – zawitał w progach lokalnej poradni zdrowia psychicznego. Tam trafił na sześćdziesięcioletnią Zenonę Kubiak, ekscentryczną psychoterapeutkę, i postanowił wydać ostatnie pieniądze na to, by sobie pomóc. W przeciwnym razie przegrałby je w online’owych rozgrywkach w ciągu tygodnia. Po trzech miesiącach cotygodniowych spotkań dotarło do niego, że nie ma nic do stracenia, i zgłosił się na testy do policji.
– Zadzwonię do taty – wycedziła przez zęby Monika i natychmiast się rozłączyła.
Nie zdążył podać jej adresu. Szybko wysłał SMS: „Lawendowa 17, Lasko, przepraszam i dziękuję”.
– A pana teść to Jaglewski? – odezwała się nieoczekiwanie dyrektorka przedszkola, która wychyliła się z tylnej kanapy w stronę policjanta.
„A to wścibska baba” – pomyślał odruchowo.
– Bo jeśli dziadkowie to Jaglewscy, to mój mąż u nich pracuje. Zaraz kończy i mogę go poprosić, żeby podjechał i zgarnął małego.
Krystian natychmiast poczuł wstyd. Może i wścibska, ale chce pomóc.
Wstrzymał się od indagowania Skowrońskiej, póki golf czwórka męża dyrektor Cieślak nie zmaterializował się obok jego auta. Barbara wahała się, czy jechać z mężem, i wyraźnie ociągała się z opuszczeniem okolic posesji Waszczyńskich.
– Może zostanę… – zastanawiała się głośno, zerkając na odrętwiałą Halinę na przednim siedzeniu.
– Niech pani jedzie, pani dyrektor – uspokoił ją Krystian. – Jest pod dobrą opieką. Krzywda się jej nie stanie.
Odprowadził syna do auta Cieślaków, wrócił i ponownie ciężko opadł na fotel kierowcy. Minęło prawie pół godziny, a grupy operacyjnej nadal nie było. Koło posesji na Lawendowej niby przypadkiem zatrzymywali się spieszący z przedszkola do domu sąsiedzi. Parę aut na lokalnych blachach zaparkowało nieopodal, a ich kierowcy nie zebrali się jeszcze na odwagę, aby wysiąść i przyglądać się scenie bez skrępowania. Grupka nastolatków – dwóch chłopaków i dziewczyna – tkwiła na pustym przystanku sto metrów dalej. Na takich zadupiach plotki rozchodzą się szybko…
Wszyscy trzymali w pogotowiu smartfony, gotowi filmować coś, czego nikt do końca nie był w stanie przewidzieć.
„Straż, kurwa sąsiedzka – pomyślał Krystian. – A jak będziemy ich pytać, to pewnie nikt nic nie widział”.
– Pani Halino… – Położył dłoń na ramieniu kobiety. – Zanim przyjedzie grupa, chciałbym tylko spytać… Czy córka ostatnio zachowywała się jakoś inaczej? A może jej mąż?
Pielęgniarka obrzuciła go nieprzytomnym spojrzeniem. Wzruszyła ramionami i pokręciła głową.
– Wszystko było… jak zwykle. Natalka siódmy rok w domu, zięć coraz więcej pracował.
– Może jakieś problemy w pracy? Nic nie wspominała?
Halina się zamyśliła.
– Mówiła przed wakacjami jeszcze, że jakaś restrukturyzacja i Marcin teraz siedzi dużo więcej w biurze. Ale rzadko prosiła o pomoc z dzieciakami. Świetnie sobie radzi. Aż mnie to zawsze dziwiło, bo ja, chociaż miałam tylko ją jedną, często korzystałam z pomocy mojej mamy. Tyle że ona nie pracuje i chyba uważa, że najlepiej się dziećmi zajmie.
– A pani często odwiedza córkę? – dopytywał Gruszecki. – Regularnie?
Halina zamilkła. Przetarła twarz dłońmi.
– Nie lubię tu przychodzić. Niech mnie pan źle nie zrozumie, ale Natalka… Lubi mieć wszystko po swojemu.

 
Wesprzyj nas