“Gdy umarli mówią” to interesujące spojrzenie na codzienną pracę lekarza medycyny sądowej. Claas Buschmann opisuje kilkanaście przypadków ze swojej praktyki, pokazując niuanse i ograniczenia tego zawodu w kontekście udziału medyka sądowego w procesie pozyskiwania informacji ważnych dla śledztwa.
Claas Buschmann jest doświadczonym lekarzem medycyny sądowej, który wielokrotnie brał udział w śledztwach dotyczących niewyjaśnionych zgonów, morderstw i stosowania przemocy. W swojej książce opowiada o najbardziej spektakularnych przypadkach w swojej karierze patologa sądowego i o tych, które najbardziej go poruszyły. W szybie metra znaleziono zmumifikowaną stopę – co się stało? Na co umiera zdrowa młoda kobieta po randce? A co ma do ukrycia mężczyzna, który wozi swoją zmarłą żonę w bagażniku? Niezależnie od tego, czy są to tragiczne wypadki, akty przemocy czy choroby — Claas Buschmann musi znaleźć rozwiązanie zagadki – co spowodowało śmierć osoby leżącej na prosektoryjnym stole.
Przypadki, które opisuje Buschmann są zróżnicowane, dzięki czemu czytelnik ma okazję poznać szeroki zakres obowiązków patologa sądowego – od sekcji zwłok poprzez pracę na miejscu zbrodni i zeznania w sądzie aż po ocenę potencjalnych błędów kolegów lekarzy. Autor relacjonuje też sprawy, których nigdy nie udało się ostatecznie wyjaśnić i zdradza jaką rolę pełnią opinie ekspertów, w tym medyków sądowych. Są sytuacje, gdy postępowanie zostaje umorzone z wielu różnych powodów i nie zawsze wszystkie dowody można wykorzystać w sądzie. Buschmann nie stroni od zwracania uwagi na przyczyny niepowodzeń badań wykonywanych przez patologów. Zwraca uwagę, że każde dochodzenie może opierać się wyłącznie na tym, co jest dostępne jako materiał badawczy. Kiedy materiał jest zanieczyszczony, uszkodzony lub zdegradowany przez wpływy środowiska lub inne czynniki zewnętrzne – praca patologa staje się wyjątkowo trudna, a wyniki mizerne.
Buschmann pisze w sposób łatwy do zrozumienia dla laika, bez skomplikowanego technicznego żargonu, dzięki czemu przeciętny odbiorca, a zwłaszcza namiętny czytelnik kryminałów, nie będzie miał problemu ze zrozumieniem tekstu. Autor nie pragnie ekscytować odbiorcy zbędną brutalnością opisów, wszystkie przypadki kryminalistyczne opisane w książce są wzięte z prawdziwego życia, mamy więc jasność, że otrzymujemy fakty, przedstawione w rzeczowy i profesjonalny sposób. Claas Buschmann pisze także o roli, jaką odgrywa środowisko społeczne czy styl życia dla oceny dowodów, wyjaśnia, jak pracuje lekarz medycyny sądowej, kiedy jest wzywany na miejsce zbrodni i kiedy musi przeprowadzić sekcję zwłok. Tutaj obala wiele stereotypów i pokazuje, jak niewiele ma wspólnego jego rzeczywista praca z tym, co jest prezentowane w książkach, filmach i programach rozrywkowych.
Ta książka to interesująca lektura nie tylko dla miłośników kryminałów, choć ci ostatni mogą porównać prawdziwe sytuacje z życia medyka sądowego z tymi wykreowanymi przez autorów powieści sensacyjnych. Buschmann przedstawia wybrane przypadki prosto i w wyważony sposób, a każdy z nich rzuca światło na inny problem, inny zestaw objawów lub wyjaśnia inne podejście zaangażowanych osób. Dobrze wyjaśnione są również sprawy ogólne – w jaki sposób koroner musi obejrzeć miejsce zbrodni, na co musi zwrócić uwagę i jak postępować, by jego praca nie została zakwestionowana w trakcie procesu sądowego. A wszystko to jest opowiedziane w przyjaznym i inteligentnym stylu.■Robert Wiśniewski
Gdy umarli mówią
Spektakularne przypadki medycyny sądowej
Przekład: Ewa Kochanowska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 26 października 2022
Wszystkie opisane w niniejszej książce przypadki z medycyny sądowej rzeczywiście się wydarzyły. Wszystkie nazwiska wymienianych osób i miejsca zdarzeń zostały zanonimizowane. Ewentualne zgodności i podobieństwa są więc wyłącznie czysto przypadkowe. Przytaczane dialogi i wypowiedzi osób trzecich nie są cytowane dosłownie, lecz zapisane w sposób oddający ich sens i treść.
Berlin-Mitte, tuż po siódmej rano. Przeszklony dworzec główny, za nim mury zakładu karnego na planie gwiazdy, dalej rozpościera się Moabit – stara dzielnica robotnicza, gdzie wiekowe kamienice stoją ramię przy ramieniu z nowymi budynkami. Kątem oka widać imponujący gmach pruskiego Sądu Kryminalnegot1*. Za szlabanem parkingu – sześcian z ażurową fasadą. Nieco posunięty w latach, ale nadal powściągliwie nowoczesny. W środku długi, szeroki korytarz, taki jak widuje się w szpitalach – tylko cichszy. Na ścianach kilka szklanych gablot, a w nich wypreparowane dłonie, stopy, głowy. Niektóre z ranami postrzałowymi.
Po prawej przebieralnia. Codzienne ubranie należy powiesić w szafkach, w zamian włożyć niebieskie spodnie z materiału i niebieską koszulę bez guzików. Zdjąć buty, włożyć gumowe klapki. Do tego czysty kitel i rękawiczki jednorazowe. Maski nie trzeba. Drzwi za przebieralnią wychodzą na szerszy korytarz. Czuć ten zapach – słodkawy, gnilny, niektórzy powiedzieliby: świdrujący w nosie. Jeszcze tylko kilka kroków do dużych przesuwnych drzwi ze szklanym judaszem. Za nimi już widać cztery równolegle ustawione metalowe stoły. Z jednej strony każdego z nich napełniona wodą umywalka, obok nożyczki, noże, pęsety, skalpele, igły.
A na stołach umyte i niczym nieosłonięte, twarzą do sufitu – cztery trupy.
Cztery osoby, które jeszcze wczoraj, przedwczoraj, przed trzema tygodniami żyły, oddychały, rozmawiały.
Kim są, co takiego przeżyły?
Czy ich ciała wyjawią prawdę o ich śmierci?
Berlin-Mitte, tuż po ósmej. Sześcioro lekarek i lekarzy sądowych wchodzi do prosektorium – i zaczyna pracę.
Przedmowa
Pochodzę z Hamburga, ciągle to jeszcze słychać, gdy się odzywam, choć przez wiele lat mieszkałem w Berlinie. Niedawno wróciłem na północ Niemiec. Nie marzyłem od najmłodszych lat, że kiedyś zostanę lekarzem sądowym, na studia medyczne poszedłem, gdy miałem już dwa inne zawody. Nie pochodzę też z rodziny lekarskiej. Po maturze nie miałem pojęcia, co chcę robić w przyszłości. Medycyną zainteresowałem się raczej przypadkowo, gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych jako początkujący kierowca sam doznałem poważnego wypadku. Wpadłem w poślizg na oblodzonej drodze i uderzyłem w drzewo; przyjechała karetka i chłopaki wyciągnęły mnie z rozbitego auta. Na szczęście nie odniosłem poważnych obrażeń i w drodze do szpitala wdałem się w rozmowę z jednym z dwóch ratowników. Opowiadał mi o swojej pracy, a ja nagle zorientowałem się, że praca w pogotowiu ratunkowym wygląda na zajęcie, które mogłoby mi odpowiadać.
Trzynaście miesięcy służby zastępczej spędzonej w karetce pogotowia okazało się szalenie interesujące. Człowiek szedł rano do pracy i nie wiedział, co przyniesie dzień. Dlatego po zakończeniu służby postarałem się o zdobycie uprawnień ratownika medycznego – mój pierwszy zawód! Szybko jednak zauważyłem, że to mi nie wystarcza. Jak bowiem wyglądają długoterminowe perspektywy? Z piątego piętra znosisz ludzi do karetki – i tak do trzydziestki, a wtedy masz już najprawdopodobniej zniszczony kręgosłup. Narastały we mnie wątpliwości. W tym czasie wielu moich znajomych kształciło się na handlowców, więc postanowiłem się przebranżowić. Edukację specjalisty do spraw handlowych w przemyśle odbywałem w wielkim koncernie farmaceutycznym. Niestety szybko spostrzegłem, że praca przy biurku kompletnie mi nie odpowiada. Wziąłem się w garść i udało mi się ukończyć naukę, wiedziałem jednak, że nigdy nie chcę pracować w takim charakterze.
Miałem więc dwadzieścia kilka lat i już dwa wyuczone zawody. Nadal jednak brakowało mi pomysłu, w jaki sposób chciałbym zarabiać na życie. Moja ówczesna dziewczyna poradziła mi: „Idź na medycynę!”. Na medycynę? Maturę zdałem dosyć słabo, a w głębi serca wiedziałem też – przyznaję – że jestem odrobinę leniwy. Uzbierałem już jednak dostatecznie dużo „semestrów oczekiwania”t2, żeby od razu dostać się na uczelnię. No to dlaczego by się nie odważyć? W wieku dwudziestu trzech lat rozpocząłem studia na Uniwersytecie Hamburskim. Plan był taki – zostanę anestezjologiem i będę jeździł w pogotowiu. To znaczy chciałem pracować jako lekarz medycyny ratunkowej. Odpowiednio pokierowałem tokiem studiów, nawet pracę doktorską pisałem z anestezjologii. O medycynie sądowej w ogóle nie myślałem, uważając, że to raczej dziwaczny fach. Dlaczego zajmowanie się wyłącznie nieboszczykami miałoby przynosić satysfakcję lekarzowi? Dopiero na stażu coraz bardziej zacząłem się interesować tą dziedziną. Zauważyłem, że odpowiada mi ona i jednak daje satysfakcję! Można wiele zdziałać, praca jest istotna i doniosła – i to nie tylko z punktu widzenia prokuratury, ale o tym później. Jeszcze podczas studiów zacząłem pisać krótkie doniesienia naukowe o zmarłych osobach. Sporadycznie pojawiałem się na konferencjach poświęconych medycynie sądowej, prezentowałem niewielkie prace badawcze.
Wbrew nadziejom nie znalazłem od razu po studiach posady anestezjologa. Nagle jednak profesor Michael Tsokos, mój wieloletni przyjaciel i mentor, zaproponował mi, żebym razem z nim podjął pracę na oddziale medycyny sądowej w Charité. Taką szansę dostaje się prawdopodobnie tylko raz w życiu! Charité to w końcu najstarszy szpital w Berlinie i jedna z największych klinik uniwersyteckich w Europie. W taki oto sposób w lipcu 2007 roku trafiłem do stolicy i ostatecznie do medycyny sądowej. Po dziś dzień ani przez chwilę nie żałowałem tej decyzji.
Wszystkie opisane tu historie pochodzą – z jednym wyjątkiem – z moich berlińskich czasów, niczego w nich nie zmyśliłem, czasami musiałem jednak zawierzyć swoim (z pewnością subiektywnym) wspomnieniom. Niekiedy przedstawiam lekko uproszczone detale anatomiczne, czytelniczki i czytelnicy zajmujący się zawodowo medycyną niech mi to zechcą wybaczyć. Ponadto zmieniłem takie szczegóły jak nazwiska, zawody i miejscowości, by chronić prawa osobiste ofiar, a także sprawców. Swobodnie szkicowałem sceny lub dialogi – zawsze jednak na podstawie prawdziwych źródeł i własnych przeżyć na miejscu zdarzenia bądź w sądzie.
SZARÓWKA
Dla wielu osób praca lekarza sądowego jest czymś przerażającym. Dzień w dzień badamy nieboszczyków – dużych i małych, młodych i starych. Badamy także okaleczone, pokawałkowane lub silnie dotknięte rozkładem zwłoki. Mimo to w ogóle nie uważam sekcji za coś przytłaczającego. Dlaczego? Nie ma to nic wspólnego z hipotetycznym przytępieniem mojej wrażliwości, wręcz przeciwnie. Powód jest inny:
Dlatego, że zmarli mają to już za sobą.
Dlatego, że są wolni od bólu i cierpienia.
My natomiast, żyjący, dopiero będziemy umierać. I to może być straszne. I ogromnie obciążające dla tych, którzy będą tego bezpośrednio lub pośrednio doświadczać.
Kiedyś, jako student medycyny, znalazłem się w takiej sytuacji kompletnie nieprzygotowany. Był środek lata, w weekendy jeździłem jeszcze przeważnie w karetce, żeby sfinansować studia. W jednym z gęsto zaludnionych powiatów okalających Hamburg pracowaliśmy w systemie dwudziestoczterogodzinnych zmian. Zaczynały się one w sobotę rano, a kończyły w niedzielny poranek. Byliśmy na dyżurze cały dzień i całą noc. Dzisiaj z wielu powodów oceniam to krytycznie. Jeśli ktoś nie śpi przez całą dobę, to jego koncentracja wyraźnie słabnie, stan ten można porównać z lekkim rauszem. A mimo to ratownik musi w każdej chwili być zdolny do ratowania ludzkiego życia i niekiedy podejmować w ułamku sekundy bardzo poważne decyzje. Czasem jest to proste, czasem trudne, a czasami niemożliwe.
Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że w rejonach wiejskich pogotowie ratunkowe działa zupełnie inaczej niż w mieście. Pracując jako ratownik w wielkim mieście, często miałem wrażenie, że jesteśmy rodzajem społecznej straży pożarnej. Dzwonili do nas ludzie, którzy w rzeczywistości wcale nas nie potrzebowali. Niejednokrotnie jeszcze słyszeliśmy wyzwiska, jeśli w ciągu 2 minut nie dojechaliśmy na miejsce. Na porządku dziennym były też rękoczyny, dziś zresztą nic się nie zmieniło; sprawiłem sobie wtedy gaz pieprzowy w aerozolu, żeby móc się bronić w razie potrzeby. Na szczęście nie jestem ułomkiem i jak dotąd całkiem nieźle sobie radziłem z agresorami – oczywiście zwykle tylko werbalnie. Przemoc wobec ratowników pogotowia nie jest jednak niestety niczym nowym. Jeśli w dużym mieście ktoś wybiera numer 112, nierzadko chodzi o ekscesy alkoholowe, kłótnie, bijatyki, a przyjazd pogotowia jest często niepotrzebny; wystarczyłaby taksówka na izbę przyjęć. Albo też wzywający powinni po prostu pójść do domu, położyć się do łóżka i przespać rausz.
Na wsi jest zupełnie inaczej. Jeżeli tutaj trafia wezwanie do dyspozytora, to zwykle naprawdę coś się stało. Ponadto dojazd trwa o wiele dłużej, nawet drobne interwencje – licząc drogę w tę i z powrotem – mogą zająć bite dwie godziny. Zdarza się także, że ratownik medyczny dociera na miejsce i przez pół godziny jest sam – zanim pojawi się samochód z lekarzem pogotowia.
Wspomnianej nocy przydzielono mi dyżur w pobliżu pewnego miasteczka w Dolnej Saksonii. Moim kolegą w tamten weekend był chłopak odrabiający służbę wojskową, tuż po szkole ratownictwa, medycznie całkowicie niedoświadczony, do tego jeszcze niemal nastolatek. Dlaczego o tym wspominam? Ano dlatego, że z przeżyciami, jakie owej nocy stały się naszym udziałem, z trudem radzą sobie nawet zawodowcy. Minęło już dwie trzecie całodobowego dyżuru – dzień i wieczór – i jak dotąd nie wydarzyło się nic dramatycznego. Ale mieliśmy mnóstwo roboty, w praktyce ani chwili, żeby coś zjeść i wypić. O drzemce nie było co marzyć. Liczyliśmy, że wraz z nadejściem nocy czeka nas wreszcie parę spokojnych godzin.
Jednak około wpół do trzeciej nad ranem znowu się rozległ telefon – bójka na balu maturalnym. Nie brzmiało to szczególnie groźnie, ale kto wie. Gdy przyjechaliśmy na imprezę, siedziało tam faktycznie tylko kilkoro pijanych abiturientów. Jeden z nich jęczał, że się pobili i teraz go stopa boli. Jakoś mnie to nie rozśmieszyło. Poważny wypadek inaczej wygląda. „Słuchaj no! – odezwałem się dość szorstko – jest środek nocy! Rano pójdziesz z tym do lekarza, my się zmywamy”. Może było to trochę chamskie, ale czasami lepiej wystąpić z jasnym komunikatem.
Ruszyliśmy z powrotem. Nagle radio w karetce zwariowało. Jakieś straszne zamieszanie, zrozumieliśmy tylko: „Wypadek drogowy, niejasna sytuacja”. Potem usłyszeliśmy wymieniane nazwy różnych ulic, a to było wysoce nietypowe. Gdzie i co się właściwie stało? Nikt nic nie wiedział. W tym momencie z radia dobiegł alarm dyspozytorni – mieliśmy natychmiast jechać na miejsce wypadku. Ciągle jeszcze byłem trochę zdenerwowany poprzednim wezwaniem na bal maturalny, ale przede wszystkim czułem już naprawdę spore zmęczenie. Pomyślałem sobie, że może to znowu jakiś typ, który chce jechać do szpitala, bo kark go rozbolał. Nie przeczuwałem jeszcze, jak bardzo się myliłem.
Tymczasem dochodziło już wpół do piątej. Szara godzina – nie jest już zupełnie ciemno, ale jeszcze nie jest jasno. Nad polami i łąkami leżała lekka mgła i przeświecało niemal surrealne światło. Można by pomyśleć, że przemierzamy baśniowy krajobraz. Przejechaliśmy ostatnie parę kilometrów. I wreszcie zobaczyliśmy miejsce wypadku.
Dopiero później dowiedziałem się, jak do niego doszło. Duża grupa młodzieży bawiła się w lokalnej dyskotece. W trakcie imprezy doszło do awantury z jakimś zamiejscowym towarzystwem. Młodzi ludzie zareagowali bardzo rozsądnie i postanowili nie wdawać się w gwałtowne dyskusje czy wręcz bijatykę. Nie chcieli zepsuć sobie miłego wieczoru. Uznali więc, że „zabiorą się do domu”. Wśród nich znajdował się dziewiętnastoletni początkujący kierowca, który zdążył już trochę wypić. Przyjechał samochodem, ale wolał go zostawić pod dyskoteką. Słuszna decyzja. Cała grupa ruszyła zatem na piechotę w stronę miasta, dyskoteka leżała kawałek za nim na terenie przemysłowym.
Kiedy tak szli wzdłuż drogi, nadjechało nagle jakieś auto, które zahamowało tuż przy nich. To była ta obca paczka. Przez otwarte okno zaczęli rzucać bluzgi w kierunku chłopaka: „Znaleźliśmy twój samochód na parkingu i porysowaliśmy go!”. I odjechali z piskiem opon. Chłopak wpadł w szał. Samochód stanowił najwyraźniej jego hobby, był to golf z obniżonym zawieszeniem. Młody kierowca złapał swojego najlepszego przyjaciela i obaj pędem skierowali się z powrotem do dyskoteki. Gdy dotarli do samochodu, wskoczyli do niego i ruszyli z miejsca. Rozwścieczony chłopak chciał dopaść winowajców.
Tymczasem reszta zaprzyjaźnionej grupy dalej zmierzała do domu tą samą trasą. Raptem z tyłu nadjechał ich kumpel z o wiele zbyt dużą prędkością, około 100 kilometrów na godzinę, i na lekkim skręcie w lewo stracił panowanie nad pojazdem. Dokładnie tam, gdzie właśnie znalazła się grupa przyjaciół. Uderzył w krawężnik, auto przejechało poślizgiem po chodniku i wpadło na młodych ludzi. Tragicznym zrządzeniem losu trafiło w siedemnastoletnią dziewczynę kierowcy i szesnastoletnią dziewczynę jego przyjaciela. Następnie uderzyło w drzewo. Droga biegła wzdłuż porośniętego lasem łagodnego zbocza. Siła uderzenia wyrzuciła tam obie dziewczyny.
Oczywiście nie wiedzieliśmy o tym w momencie przybycia na miejsce wypadku. Przejechaliśmy ostatni zakręt i pierwsze, co zobaczyliśmy w szarym świetle poranka, to roztrzaskanego golfa z obniżonym zawieszeniem, stojącego w poprzek dwupasmowej jezdni. Przez głowę natychmiast przebiegło mi pytanie: Dlaczego ten samochód tak dziwnie stoi? Nigdzie też nie było widać drugiego poszkodowanego pojazdu. Milcząco zakładaliśmy, że wezwano nas do wypadku drogowego z udziałem dwóch samochodów. Wtedy odkryłem, że kilka metrów od drogi, nieco wyżej na zboczu, między drzewami, znajdują się ludzie – stoją, siedzą, leżą, biegają. Cóż oni tam robią? Na pierwszy rzut oka nie sposób było odgadnąć, co tu się w ogóle dzieje.
Na jezdni i na poboczu leżały rozrzucone części samochodu, więc nie podjechaliśmy karetką do golfa ani do zbocza. Policja musiała przybyć tuż przed nami. Młody policjant podbiegł do nas i kopnął na bok zderzak zniszczonego auta. Oczy miał szeroko rozwarte, zdawały się one krzyczeć: „Chodźcie natychmiast!”. Dopiero wtedy zrozumiałem, że musiało się stać coś strasznego. Jeżeli policjanci lub strażacy zabierają się do ratowania ludzi, to sytuacja jest cholernie poważna. Kątem oka zobaczyłem ratownika z drugiej karetki, która przyjechała kilka minut przed nami. Manipulował przy ogrodzeniu dla dzikich zwierząt w dolnej części zbocza. Towarzyszący mu bardzo młody chłopak ze służby zastępczej siedział kawałek dalej między drzewami obok starszego policjanta. Ten zaś trzymał w ramionach leżącą bez życia dziewczynę. Policjant płakał. Podbiegłem do niego ze słowami: „Przejmujemy sytuację”. Wziąłem od niego dziewczynę i ułożyłem ostrożnie na leśnym poszyciu. Wyglądała, jakby właściwie nic się jej nie stało. Żadnych większych skaleczeń ani kałuży krwi. Rozciąłem jej sukienkę, żeby zobaczyć, jakich obrażeń doznała.
W prawie każdym przypadku jest kilka drobiazgów, które zapadają w pamięć i które do głębi wstrząsają i poruszają człowiekiem. Do dziś dokładnie pamiętam, że dziewczyna była elegancko ubrana, wyraźnie musiała się cieszyć na wieczór i odszykowała się na imprezę. Nakazałem sobie jednak nie myśleć o tym, w ogóle nie chcę tego widzieć. Podjąłem reanimację, zaczynając od masażu serca. Jednak już przy pierwszym uciśnięciu zorientowałem się, że cała klatka piersiowa zapada się z chrzęstem. W tułowiu dziewczyny nie było ani jednej całej kosteczki. Nie czułem nawet kręgosłupa, tylko darń. Nie było wątpliwości, była martwa. Mimo to nie zaniechaliśmy działania. Udało mi się nawet wprowadzić jej przez zmasakrowane usta rurkę intubacyjną do tchawicy.
Taki wzorzec urazu nosi nazwę „rozległego tępego urazu” i w odróżnieniu od rany kłutej lub postrzałowej na zewnątrz w zasadzie nic nie widać. Niewiele osób wie, że ludzka skóra jest bardzo elastyczna i zwykle nawet po bardzo silnym uderzeniu nie pozwala się rozpaść ciału. Płaczący policjant (na którego rękach umierająca dziewczyna zapewne wydała swoje ostatnie tchnienie i który – jak się później dowiedziałem – miał córkę w tym samym wieku) i pozostali świadkowie nie orientowali się więc, że na jakikolwiek ratunek było już za późno. Wydawało się, że dziewczyna jest tylko nieprzytomna. Kontynuowaliśmy reanimację, mimo że po pierwszych uciśnięciach było dla mnie jasne, że nie możemy nic już dla niej zrobić. Ponadto ratownicy pogotowia mają ustalone procedury działania, do których muszą się stosować. Ratownik medyczny nie jest uprawniony do podjęcia decyzji o przerwaniu rozpoczętej reanimacji i stwierdzenia zgonut3. Może to zrobić wyłącznie lekarka lub lekarz. W tamtym jednak wypadku na miejscu zdarzenia ciągle jeszcze nie było lekarza pogotowia. Zapamiętałem, że minęła cała wieczność, zanim się pojawił. Gdy tylko do nas podszedł, przerwaliśmy bezskuteczną reanimację dziewczyny. Przez cały ten czas nie dawała żadnych oznak życia.
Dopiero teraz znalazłem chwilę, by rozejrzeć się w sytuacji – i dotarły do mnie rozmiary tragedii. Trudno to opisać, człowiek miał wrażenie, że trafił na miejsce nalotu bombowego. Rozgrywały się niemal apokaliptyczne sceny – dziesiątki spanikowanych nastolatków, po części pijanych, wielu z nich w kompletnej histerii, krzyczało, płakało, leżąc jedni na drugich. Kierowca miał tylko lekkie obrażenia, ale był w szoku. Mamrotał coś do siebie i patrzył na mnie szklanym wzrokiem, gdy sprawdzałem, czy nie ma jakichś ran. Jego pasażer, przyjaciel zmarłych, biegał w tym czasie tam i z powrotem, tłukąc się pięścią po głowie w napadzie furii. Jak gdyby sam siebie chciał obudzić z tego przerażającego koszmaru.
Wreszcie mogliśmy razem z drugim zespołem ratowniczym wyciągnąć drugą dziewczynę z płotu i poszycia leśnego, w które wbiła się wskutek zderzenia samochodu z drzewem. Jej krzyk mroził krew w żyłach. To dobry znak – kto krzyczy, ten żyje. Zanieśliśmy ją do karetki. Lekarz zdecydował – słusznie, jak się później okazało – że trzeba ją zawieźć do najbliższego, odległego o ledwie kilometr szpitala. Przypuszczalnie nie przeżyłaby dłuższego transportu do tak zwanego szpitala o najwyższym stopniu referencyjności, czyli na przykład kliniki uniwersyteckiej. Doznała bardzo ciężkich urazów wewnętrznych i musiała być operowana w trybie nagłym.
Przeżyła wypadek. Mały szpital miał na szczęście fantastyczny oddział chirurgii urazowej, mogli ją przynajmniej ustabilizować. Z tego, co wiem, kilka dni później przewieziono ją do większej kliniki.
A my?
Wróciliśmy na stację pogotowia ratunkowego i przepisowo skończyliśmy zmianę. Posprzątaliśmy i wyczyściliśmy karetkę, spakowaliśmy swoje rzeczy, przebraliśmy się i do domu. Nikt nam nie oferował opieki psychologicznej ani po tym wypadku, ani zresztą po żadnym doświadczeniu w moim dotychczasowym życiu zawodowym – z jednym wyjątkiem, o którym zaraz jeszcze krótko napiszę.
Jednak po tamtej letniej nocy, przed prawie dwudziestu laty, kiedy to dwóch młodych mężczyzn wsiadło do samochodu i niedługo później przejechało dwie dziewczyny, ich przyjaciółki, a jedną z nich pozbawiło życia, wróciłem w niedzielny poranek do domu, jakbym miał za sobą zwyczajny dyżur.
Kiedy otworzyłem drzwi mieszkania, moja ówczesna dziewczyna krzyknęła jak zwykle z kuchni: „No i jak tam?”. Nie potrafiłem jej odpowiedzieć, zacząłem płakać.
W porównaniu z takimi akcjami ratowniczymi na drogach praca na oddziale medycyny sądowej w ogóle nie jest przytłaczająca. W naszym prosektorium, które przypomina salę operacyjną, przebywamy codziennie w znajomym, ustandaryzowanym otoczeniu wśród tych samych koleżanek i kolegów. Nie przygniatają nas nagłe doświadczenia. Zgadza się, nieboszczycy i związane z nimi historie bez wątpienia różnią się od siebie. Ale wykonujemy stale takie same czynności, nasze instrumenty, sprzęty i metody badania również się nie zmieniają. Nie ciąży na nas straszliwa presja czasu i konieczność podjęcia natychmiastowej decyzji, możemy w spokoju zastanawiać się nad sposobami działania. W naszym wypadku gra nie dotyczy już bowiem życia lub śmierci. Chodzi raczej o prawdę lub o sprawiedliwość – ale to nie są decyzje ratujące życie. Na miejscu wypadku lub miejscu przestępstwa, na które nas wzywają, pojawiamy się zawsze jako ostatni. Rzadko też stoimy w pokoju obok bliskich zmarłego, to nie my musimy przekazywać im wiadomości o śmierci.
To nie znaczy, że w moim zawodzie nie trafiają się gorsze dni. Do takich należał 19 grudnia 2016 roku, był to poniedziałek. Siedziałem wieczorem z rodziną w pizzerii, kiedy otrzymałem wezwanie – atak terrorystyczny na berlińskim Breitscheidplatzt4. Kilkoro zabitych, wielu ciężko rannych, niejasna sytuacja. Około dwudziestej drugiej byliśmy na miejscu razem z koleżankami i kolegami po fachu. Wezwano pięcioro z nas; praca ratowników była już w tamtym momencie zakończona. Rannych zaopatrzono i przetransportowano do szpitali. Teraz ktoś musiał jeszcze zatroszczyć się o zmarłych.
Kiedy wsiadłem do samochodu i ruszyłem w stronę dzielnicy Charlottenburg, ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie. Nikt nie wiedział, co tam na nas czeka, czy nie istnieje niebezpieczeństwo „second hit”, drugiego, opóźnionego ataku. Moja żona była wtedy w ciąży z bliźniakami, niedługo miałem po raz pierwszy zostać ojcem. I nie chciałem być jedynie czarno-białą fotografią w życiu moich dzieci. Kiedy odjechałem, żona myślała o tym samym co ja: „Czy tam jest bezpiecznie?”.
Na miejscu panowała upiorna cisza. W moim odczuciu była to ogromnie symboliczna scena. Terroryści najwyraźniej mieli wyczucie – koło północy staliśmy u stóp podświetlonego Kościoła Pamięcit5, wokół nas rozciągał się zniszczony jarmark bożonarodzeniowy, wszędzie potłuczone chrześcijańskie symbole, potrzaskane anioły, połamane gwiazdy betlejemskie, a pośrodku czarna ciężarówka, jakby wyskoczyła wprost z piekła. Jakby ziemia się rozstąpiła i ją wypluła. Martwa cisza. I wszechobecna woń musztardy, grzanego wina i palonych migdałów. Zabezpieczanie zwłok jest zawsze trudnym momentem dla wszystkich służb. Wiemy, że to ciało zaraz stanie się osobą, zaraz poznamy jej nazwisko, zaraz będzie miał lub miała adres, życiorys, krewnych. Jest takie powiedzenie, które jako młody ratownik słyszałem czasem od starszych lekarzy pogotowia: „Człowiek się cieszy, kiedy niektóre sprawy zna tylko z gazet”. Dziś wiem, co mieli na myśli.
Dyżury, w których się uczestniczy jako strażak, jako lekarz pogotowia, jako policjant lub ratownik medyczny, mogą być o wiele bardziej obciążające i traumatyczne niż wszelkie sekcje zwłok na świecie. Człowiek dość nieoczekiwanie trafia w sam środek sytuacji, których nadejścia nie można przewidzieć lub przeczuć. A mimo to trzeba działać i funkcjonować pewnie i skutecznie. Nie ma możliwości, by się odwrócić na pięcie i oświadczyć: „Nie, dziękuję, nie mam na to ochoty!”. Wszystkie te zawody zasługują na nasz najgłębszy szacunek.