“Gdy umarli mówią” to interesujące spojrzenie na codzienną pracę lekarza medycyny sądowej. Claas Buschmann opisuje kilkanaście przypadków ze swojej praktyki, pokazując niuanse i ograniczenia tego zawodu w kontekście udziału medyka sądowego w procesie pozyskiwania informacji ważnych dla śledztwa.


Claas Buschmann jest doświadczonym lekarzem medycyny sądowej, który wielokrotnie brał udział w śledztwach dotyczących niewyjaśnionych zgonów, morderstw i stosowania przemocy. W swojej książce opowiada o najbardziej spektakularnych przypadkach w swojej karierze patologa sądowego i o tych, które najbardziej go poruszyły. W szybie metra znaleziono zmumifikowaną stopę – co się stało? Na co umiera zdrowa młoda kobieta po randce? A co ma do ukrycia mężczyzna, który wozi swoją zmarłą żonę w bagażniku? Niezależnie od tego, czy są to tragiczne wypadki, akty przemocy czy choroby — Claas Buschmann musi znaleźć rozwiązanie zagadki – co spowodowało śmierć osoby leżącej na prosektoryjnym stole.

Przypadki, które opisuje Buschmann są zróżnicowane, dzięki czemu czytelnik ma okazję poznać szeroki zakres obowiązków patologa sądowego – od sekcji zwłok poprzez pracę na miejscu zbrodni i zeznania w sądzie aż po ocenę potencjalnych błędów kolegów lekarzy. Autor relacjonuje też sprawy, których nigdy nie udało się ostatecznie wyjaśnić i zdradza jaką rolę pełnią opinie ekspertów, w tym medyków sądowych. Są sytuacje, gdy postępowanie zostaje umorzone z wielu różnych powodów i nie zawsze wszystkie dowody można wykorzystać w sądzie. Buschmann nie stroni od zwracania uwagi na przyczyny niepowodzeń badań wykonywanych przez patologów. Zwraca uwagę, że każde dochodzenie może opierać się wyłącznie na tym, co jest dostępne jako materiał badawczy. Kiedy materiał jest zanieczyszczony, uszkodzony lub zdegradowany przez wpływy środowiska lub inne czynniki zewnętrzne – praca patologa staje się wyjątkowo trudna, a wyniki mizerne.

Buschmann pisze w sposób łatwy do zrozumienia dla laika, bez skomplikowanego technicznego żargonu, dzięki czemu przeciętny odbiorca, a zwłaszcza namiętny czytelnik kryminałów, nie będzie miał problemu ze zrozumieniem tekstu. Autor nie pragnie ekscytować odbiorcy zbędną brutalnością opisów, wszystkie przypadki kryminalistyczne opisane w książce są wzięte z prawdziwego życia, mamy więc jasność, że otrzymujemy fakty, przedstawione w rzeczowy i profesjonalny sposób. Claas Buschmann pisze także o roli, jaką odgrywa środowisko społeczne czy styl życia dla oceny dowodów, wyjaśnia, jak pracuje lekarz medycyny sądowej, kiedy jest wzywany na miejsce zbrodni i kiedy musi przeprowadzić sekcję zwłok. Tutaj obala wiele stereotypów i pokazuje, jak niewiele ma wspólnego jego rzeczywista praca z tym, co jest prezentowane w książkach, filmach i programach rozrywkowych.

Ta książka to interesująca lektura nie tylko dla miłośników kryminałów, choć ci ostatni mogą porównać prawdziwe sytuacje z życia medyka sądowego z tymi wykreowanymi przez autorów powieści sensacyjnych. Buschmann przedstawia wybrane przypadki prosto i w wyważony sposób, a każdy z nich rzuca światło na inny problem, inny zestaw objawów lub wyjaśnia inne podejście zaangażowanych osób. Dobrze wyjaśnione są również sprawy ogólne – w jaki sposób koroner musi obejrzeć miejsce zbrodni, na co musi zwrócić uwagę i jak postępować, by jego praca nie została zakwestionowana w trakcie procesu sądowego. A wszystko to jest opowiedziane w przyjaznym i inteligentnym stylu.Robert Wiśniewski

Claas Buschmann, Gdy umarli mówią, Spektakularne przypadki medycyny sądowej, Przekład: Ewa Kochanowska, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 26 października 2022
 
 

Claas Buschmann
Gdy umarli mówią
Spektakularne przypadki medycyny sądowej
Przekład: Ewa Kochanowska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 26 października 2022
 
 

Wszyst­kie opi­sane w niniej­szej książce przy­padki z medy­cyny sądo­wej rze­czy­wi­ście się wyda­rzyły. Wszyst­kie nazwi­ska wymie­nia­nych osób i miej­sca zda­rzeń zostały zano­ni­mi­zo­wane. Ewen­tu­alne zgod­no­ści i podo­bień­stwa są więc wyłącz­nie czy­sto przy­pad­kowe. Przy­ta­czane dia­logi i wypo­wie­dzi osób trze­cich nie są cyto­wane dosłow­nie, lecz zapi­sane w spo­sób odda­jący ich sens i treść.

Ber­lin-Mitte, tuż po siód­mej rano. Prze­szklony dwo­rzec główny, za nim mury zakładu kar­nego na pla­nie gwiazdy, dalej roz­po­ściera się Moabit – stara dziel­nica robot­ni­cza, gdzie wie­kowe kamie­nice stoją ramię przy ramie­niu z nowymi budyn­kami. Kątem oka widać impo­nu­jący gmach pru­skiego Sądu Kry­mi­nal­negot1*. Za szla­ba­nem par­kingu – sze­ścian z ażu­rową fasadą. Nieco posu­nięty w latach, ale na­dal powścią­gli­wie nowo­cze­sny. W środku długi, sze­roki kory­tarz, taki jak widuje się w szpi­ta­lach – tylko cich­szy. Na ścia­nach kilka szkla­nych gablot, a w nich wypre­pa­ro­wane dło­nie, stopy, głowy. Nie­które z ranami postrza­ło­wymi.
Po pra­wej prze­bie­ral­nia. Codzienne ubra­nie należy powie­sić w szaf­kach, w zamian wło­żyć nie­bie­skie spodnie z mate­riału i nie­bie­ską koszulę bez guzi­ków. Zdjąć buty, wło­żyć gumowe klapki. Do tego czy­sty kitel i ręka­wiczki jed­no­ra­zowe. Maski nie trzeba. Drzwi za prze­bie­ral­nią wycho­dzą na szer­szy kory­tarz. Czuć ten zapach – słod­kawy, gnilny, nie­któ­rzy powie­dzie­liby: świ­dru­jący w nosie. Jesz­cze tylko kilka kro­ków do dużych prze­suw­nych drzwi ze szkla­nym juda­szem. Za nimi już widać cztery rów­no­le­gle usta­wione meta­lowe stoły. Z jed­nej strony każ­dego z nich napeł­niona wodą umy­walka, obok nożyczki, noże, pęsety, skal­pele, igły.
A na sto­łach umyte i niczym nie­osło­nięte, twa­rzą do sufitu – cztery trupy.
Cztery osoby, które jesz­cze wczo­raj, przedwczo­raj, przed trzema tygo­dniami żyły, oddy­chały, roz­ma­wiały.
Kim są, co takiego prze­żyły?
Czy ich ciała wyja­wią prawdę o ich śmierci?
Ber­lin-Mitte, tuż po ósmej. Sze­ścioro leka­rek i leka­rzy sądo­wych wcho­dzi do pro­sek­to­rium – i zaczyna pracę.

Przedmowa

Pocho­dzę z Ham­burga, cią­gle to jesz­cze sły­chać, gdy się odzy­wam, choć przez wiele lat miesz­ka­łem w Ber­li­nie. Nie­dawno wró­ci­łem na pół­noc Nie­miec. Nie marzy­łem od naj­młod­szych lat, że kie­dyś zostanę leka­rzem sądo­wym, na stu­dia medyczne posze­dłem, gdy mia­łem już dwa inne zawody. Nie pocho­dzę też z rodziny lekar­skiej. Po matu­rze nie mia­łem poję­cia, co chcę robić w przy­szło­ści. Medy­cyną zain­te­re­so­wa­łem się raczej przy­pad­kowo, gdy w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych jako począt­ku­jący kie­rowca sam dozna­łem poważ­nego wypadku. Wpa­dłem w poślizg na oblo­dzo­nej dro­dze i ude­rzy­łem w drzewo; przy­je­chała karetka i chło­paki wycią­gnęły mnie z roz­bi­tego auta. Na szczę­ście nie odnio­słem poważ­nych obra­żeń i w dro­dze do szpi­tala wda­łem się w roz­mowę z jed­nym z dwóch ratow­ni­ków. Opo­wia­dał mi o swo­jej pracy, a ja nagle zorien­to­wa­łem się, że praca w pogo­to­wiu ratun­ko­wym wygląda na zaję­cie, które mogłoby mi odpo­wia­dać.
Trzy­na­ście mie­sięcy służby zastęp­czej spę­dzo­nej w karetce pogo­to­wia oka­zało się sza­le­nie inte­re­su­jące. Czło­wiek szedł rano do pracy i nie wie­dział, co przy­nie­sie dzień. Dla­tego po zakoń­cze­niu służby posta­ra­łem się o zdo­by­cie upraw­nień ratow­nika medycz­nego – mój pierw­szy zawód! Szybko jed­nak zauwa­ży­łem, że to mi nie wystar­cza. Jak bowiem wyglą­dają dłu­go­ter­mi­nowe per­spek­tywy? Z pią­tego pię­tra zno­sisz ludzi do karetki – i tak do trzy­dziestki, a wtedy masz już naj­praw­do­po­dob­niej znisz­czony krę­go­słup. Nara­stały we mnie wąt­pli­wo­ści. W tym cza­sie wielu moich zna­jo­mych kształ­ciło się na han­dlow­ców, więc posta­no­wi­łem się prze­bran­żo­wić. Edu­ka­cję spe­cja­li­sty do spraw han­dlo­wych w prze­my­śle odby­wa­łem w wiel­kim kon­cer­nie far­ma­ceu­tycz­nym. Nie­stety szybko spo­strze­głem, że praca przy biurku kom­plet­nie mi nie odpo­wiada. Wzią­łem się w garść i udało mi się ukoń­czyć naukę, wie­działem jed­nak, że ni­gdy nie chcę pra­co­wać w takim cha­rak­te­rze.
Mia­łem więc dwa­dzie­ścia kilka lat i już dwa wyuczone zawody. Na­dal jed­nak bra­ko­wało mi pomy­słu, w jaki spo­sób chciał­bym zara­biać na życie. Moja ówcze­sna dziew­czyna pora­dziła mi: „Idź na medy­cynę!”. Na medy­cynę? Maturę zda­łem dosyć słabo, a w głębi serca wie­dzia­łem też – przy­znaję – że jestem odro­binę leniwy. Uzbie­ra­łem już jed­nak dosta­tecz­nie dużo „seme­strów ocze­ki­wa­nia”t2, żeby od razu dostać się na uczel­nię. No to dla­czego by się nie odwa­żyć? W wieku dwu­dzie­stu trzech lat roz­po­czą­łem stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Ham­bur­skim. Plan był taki – zostanę ane­ste­zjo­lo­giem i będę jeź­dził w pogo­to­wiu. To zna­czy chcia­łem pra­co­wać jako lekarz medy­cyny ratun­ko­wej. Odpo­wied­nio pokie­ro­wa­łem tokiem stu­diów, nawet pracę dok­tor­ską pisa­łem z ane­ste­zjo­lo­gii. O medy­cy­nie sądo­wej w ogóle nie myśla­łem, uwa­ża­jąc, że to raczej dzi­waczny fach. Dla­czego zaj­mo­wa­nie się wyłącz­nie nie­bosz­czy­kami mia­łoby przy­no­sić satys­fak­cję leka­rzowi? Dopiero na stażu coraz bar­dziej zaczą­łem się inte­re­so­wać tą dzie­dziną. Zauwa­ży­łem, że odpo­wiada mi ona i jed­nak daje satys­fak­cję! Można wiele zdzia­łać, praca jest istotna i donio­sła – i to nie tylko z punktu widze­nia pro­ku­ra­tury, ale o tym póź­niej. Jesz­cze pod­czas stu­diów zaczą­łem pisać krót­kie donie­sie­nia naukowe o zmar­łych oso­bach. Spo­ra­dycz­nie poja­wia­łem się na kon­fe­ren­cjach poświę­co­nych medy­cy­nie sądo­wej, pre­zen­to­wa­łem nie­wiel­kie prace badaw­cze.
Wbrew nadzie­jom nie zna­la­złem od razu po stu­diach posady ane­ste­zjo­loga. Nagle jed­nak pro­fe­sor Michael Tso­kos, mój wie­lo­letni przy­ja­ciel i men­tor, zapro­po­no­wał mi, żebym razem z nim pod­jął pracę na oddziale medy­cyny sądo­wej w Charité. Taką szansę dostaje się praw­do­po­dob­nie tylko raz w życiu! Charité to w końcu naj­star­szy szpi­tal w Ber­li­nie i jedna z naj­więk­szych kli­nik uni­wer­sy­tec­kich w Euro­pie. W taki oto spo­sób w lipcu 2007 roku tra­fi­łem do sto­licy i osta­tecz­nie do medy­cyny sądo­wej. Po dziś dzień ani przez chwilę nie żało­wa­łem tej decy­zji.
Wszyst­kie opi­sane tu histo­rie pocho­dzą – z jed­nym wyjąt­kiem – z moich ber­liń­skich cza­sów, niczego w nich nie zmy­śli­łem, cza­sami musia­łem jed­nak zawie­rzyć swoim (z pew­no­ścią subiek­tyw­nym) wspo­mnie­niom. Nie­kiedy przed­sta­wiam lekko uprosz­czone detale ana­to­miczne, czy­tel­niczki i czy­tel­nicy zaj­mu­jący się zawo­dowo medy­cyną niech mi to zechcą wyba­czyć. Ponadto zmie­ni­łem takie szcze­góły jak nazwi­ska, zawody i miej­sco­wo­ści, by chro­nić prawa oso­bi­ste ofiar, a także spraw­ców. Swo­bod­nie szki­co­wa­łem sceny lub dia­logi – zawsze jed­nak na pod­sta­wie praw­dzi­wych źró­deł i wła­snych prze­żyć na miej­scu zda­rze­nia bądź w sądzie.

SZARÓWKA


Dla wielu osób praca leka­rza sądo­wego jest czymś prze­ra­ża­ją­cym. Dzień w dzień badamy nie­bosz­czy­ków – dużych i małych, mło­dych i sta­rych. Badamy także oka­le­czone, poka­wał­ko­wane lub sil­nie dotknięte roz­kła­dem zwłoki. Mimo to w ogóle nie uwa­żam sek­cji za coś przy­tła­cza­ją­cego. Dla­czego? Nie ma to nic wspól­nego z hipo­te­tycz­nym przy­tę­pie­niem mojej wraż­li­wo­ści, wręcz prze­ciw­nie. Powód jest inny:
Dla­tego, że zmarli mają to już za sobą.
Dla­tego, że są wolni od bólu i cier­pie­nia.
My nato­miast, żyjący, dopiero będziemy umie­rać. I to może być straszne. I ogrom­nie obcią­ża­jące dla tych, któ­rzy będą tego bez­po­śred­nio lub pośred­nio doświad­czać.
Kie­dyś, jako stu­dent medy­cyny, zna­la­złem się w takiej sytu­acji kom­plet­nie nie­przy­go­to­wany. Był śro­dek lata, w week­endy jeź­dzi­łem jesz­cze prze­waż­nie w karetce, żeby sfi­nan­so­wać stu­dia. W jed­nym z gęsto zalud­nio­nych powia­tów oka­la­ją­cych Ham­burg pra­co­wa­li­śmy w sys­te­mie dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nych zmian. Zaczy­nały się one w sobotę rano, a koń­czyły w nie­dzielny pora­nek. Byli­śmy na dyżu­rze cały dzień i całą noc. Dzi­siaj z wielu powo­dów oce­niam to kry­tycz­nie. Jeśli ktoś nie śpi przez całą dobę, to jego kon­cen­tra­cja wyraź­nie słab­nie, stan ten można porów­nać z lek­kim rau­szem. A mimo to ratow­nik musi w każ­dej chwili być zdolny do rato­wa­nia ludz­kiego życia i nie­kiedy podej­mo­wać w ułamku sekundy bar­dzo poważne decy­zje. Cza­sem jest to pro­ste, cza­sem trudne, a cza­sami nie­moż­liwe.
Dzieje się tak przede wszyst­kim dla­tego, że w rejo­nach wiej­skich pogo­to­wie ratun­kowe działa zupeł­nie ina­czej niż w mie­ście. Pra­cu­jąc jako ratow­nik w wiel­kim mie­ście, czę­sto mia­łem wra­że­nie, że jeste­śmy rodza­jem spo­łecz­nej straży pożar­nej. Dzwo­nili do nas ludzie, któ­rzy w rze­czy­wi­sto­ści wcale nas nie potrze­bo­wali. Nie­jed­no­krot­nie jesz­cze sły­sze­li­śmy wyzwi­ska, jeśli w ciągu 2 minut nie doje­cha­li­śmy na miej­sce. Na porządku dzien­nym były też ręko­czyny, dziś zresztą nic się nie zmie­niło; spra­wi­łem sobie wtedy gaz pie­przowy w aero­zolu, żeby móc się bro­nić w razie potrzeby. Na szczę­ście nie jestem ułom­kiem i jak dotąd cał­kiem nie­źle sobie radzi­łem z agre­so­rami – oczy­wi­ście zwy­kle tylko wer­bal­nie. Prze­moc wobec ratow­ników pogo­to­wia nie jest jed­nak nie­stety niczym nowym. Jeśli w dużym mie­ście ktoś wybiera numer 112, nie­rzadko cho­dzi o eks­cesy alko­ho­lowe, kłót­nie, bija­tyki, a przy­jazd pogo­to­wia jest czę­sto nie­po­trzebny; wystar­czy­łaby tak­sówka na izbę przy­jęć. Albo też wzy­wa­jący powinni po pro­stu pójść do domu, poło­żyć się do łóżka i prze­spać rausz.
Na wsi jest zupeł­nie ina­czej. Jeżeli tutaj tra­fia wezwa­nie do dys­po­zy­tora, to zwy­kle naprawdę coś się stało. Ponadto dojazd trwa o wiele dłu­żej, nawet drobne inter­wen­cje – licząc drogę w tę i z powro­tem – mogą zająć bite dwie godziny. Zda­rza się także, że ratow­nik medyczny dociera na miej­sce i przez pół godziny jest sam – zanim pojawi się samo­chód z leka­rzem pogo­to­wia.
Wspo­mnia­nej nocy przy­dzie­lono mi dyżur w pobliżu pew­nego mia­steczka w Dol­nej Sak­so­nii. Moim kolegą w tam­ten week­end był chło­pak odra­bia­jący służbę woj­skową, tuż po szkole ratow­nic­twa, medycz­nie cał­ko­wi­cie nie­do­świad­czony, do tego jesz­cze nie­mal nasto­la­tek. Dla­czego o tym wspo­mi­nam? Ano dla­tego, że z prze­ży­ciami, jakie owej nocy stały się naszym udzia­łem, z tru­dem radzą sobie nawet zawo­dowcy. Minęło już dwie trze­cie cało­do­bo­wego dyżuru – dzień i wie­czór – i jak dotąd nie wyda­rzyło się nic dra­ma­tycz­nego. Ale mie­li­śmy mnó­stwo roboty, w prak­tyce ani chwili, żeby coś zjeść i wypić. O drzemce nie było co marzyć. Liczy­li­śmy, że wraz z nadej­ściem nocy czeka nas wresz­cie parę spo­koj­nych godzin.
Jed­nak około wpół do trze­ciej nad ranem znowu się roz­legł tele­fon – bójka na balu matu­ral­nym. Nie brzmiało to szcze­gól­nie groź­nie, ale kto wie. Gdy przy­je­cha­li­śmy na imprezę, sie­działo tam fak­tycz­nie tylko kil­koro pija­nych abi­tu­rien­tów. Jeden z nich jęczał, że się pobili i teraz go stopa boli. Jakoś mnie to nie roz­śmie­szyło. Poważny wypa­dek ina­czej wygląda. „Słu­chaj no! – ode­zwa­łem się dość szorstko – jest śro­dek nocy! Rano pój­dziesz z tym do leka­rza, my się zmy­wamy”. Może było to tro­chę cham­skie, ale cza­sami lepiej wystą­pić z jasnym komu­ni­ka­tem.
Ruszy­li­śmy z powro­tem. Nagle radio w karetce zwa­rio­wało. Jakieś straszne zamie­sza­nie, zro­zu­mie­li­śmy tylko: „Wypa­dek dro­gowy, nie­ja­sna sytu­acja”. Potem usły­sze­li­śmy wymie­niane nazwy róż­nych ulic, a to było wysoce nie­ty­powe. Gdzie i co się wła­ści­wie stało? Nikt nic nie wie­dział. W tym momen­cie z radia dobiegł alarm dys­po­zy­torni – mie­li­śmy natych­miast jechać na miej­sce wypadku. Cią­gle jesz­cze byłem tro­chę zde­ner­wo­wany poprzed­nim wezwa­niem na bal matu­ralny, ale przede wszyst­kim czu­łem już naprawdę spore zmę­cze­nie. Pomy­śla­łem sobie, że może to znowu jakiś typ, który chce jechać do szpi­tala, bo kark go roz­bo­lał. Nie prze­czu­wa­łem jesz­cze, jak bar­dzo się myli­łem.
Tym­cza­sem docho­dziło już wpół do pią­tej. Szara godzina – nie jest już zupeł­nie ciemno, ale jesz­cze nie jest jasno. Nad polami i łąkami leżała lekka mgła i prze­świe­cało nie­mal sur­re­alne świa­tło. Można by pomy­śleć, że prze­mie­rzamy baśniowy kra­jo­braz. Prze­je­cha­li­śmy ostat­nie parę kilo­me­trów. I wresz­cie zoba­czy­li­śmy miej­sce wypadku.
Dopiero póź­niej dowie­dzia­łem się, jak do niego doszło. Duża grupa mło­dzieży bawiła się w lokal­nej dys­ko­tece. W trak­cie imprezy doszło do awan­tury z jakimś zamiej­sco­wym towa­rzy­stwem. Mło­dzi ludzie zare­ago­wali bar­dzo roz­sąd­nie i posta­no­wili nie wda­wać się w gwał­towne dys­ku­sje czy wręcz bija­tykę. Nie chcieli zepsuć sobie miłego wie­czoru. Uznali więc, że „zabiorą się do domu”. Wśród nich znaj­do­wał się dzie­więt­na­sto­letni począt­ku­jący kie­rowca, który zdą­żył już tro­chę wypić. Przy­je­chał samo­cho­dem, ale wolał go zosta­wić pod dys­ko­teką. Słuszna decy­zja. Cała grupa ruszyła zatem na pie­chotę w stronę mia­sta, dys­ko­teka leżała kawa­łek za nim na tere­nie prze­my­sło­wym.
Kiedy tak szli wzdłuż drogi, nad­je­chało nagle jakieś auto, które zaha­mo­wało tuż przy nich. To była ta obca paczka. Przez otwarte okno zaczęli rzu­cać blu­zgi w kie­runku chło­paka: „Zna­leź­li­śmy twój samo­chód na par­kingu i pory­so­wa­li­śmy go!”. I odje­chali z piskiem opon. Chło­pak wpadł w szał. Samo­chód sta­no­wił naj­wy­raź­niej jego hobby, był to golf z obni­żo­nym zawie­sze­niem. Młody kie­rowca zła­pał swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela i obaj pędem skie­ro­wali się z powro­tem do dys­ko­teki. Gdy dotarli do samo­chodu, wsko­czyli do niego i ruszyli z miej­sca. Roz­wście­czony chło­pak chciał dopaść wino­waj­ców.
Tym­cza­sem reszta zaprzy­jaź­nio­nej grupy dalej zmie­rzała do domu tą samą trasą. Rap­tem z tyłu nad­je­chał ich kum­pel z o wiele zbyt dużą pręd­ko­ścią, około 100 kilo­me­trów na godzinę, i na lek­kim skrę­cie w lewo stra­cił pano­wa­nie nad pojaz­dem. Dokład­nie tam, gdzie wła­śnie zna­la­zła się grupa przy­ja­ciół. Ude­rzył w kra­węż­nik, auto prze­je­chało pośli­zgiem po chod­niku i wpa­dło na mło­dych ludzi. Tra­gicz­nym zrzą­dze­niem losu tra­fiło w sie­dem­na­sto­let­nią dziew­czynę kie­rowcy i szes­na­sto­let­nią dziew­czynę jego przy­ja­ciela. Następ­nie ude­rzyło w drzewo. Droga bie­gła wzdłuż poro­śnię­tego lasem łagod­nego zbo­cza. Siła ude­rze­nia wyrzu­ciła tam obie dziew­czyny.
Oczy­wi­ście nie wie­dzie­li­śmy o tym w momen­cie przy­by­cia na miej­sce wypadku. Prze­je­cha­li­śmy ostatni zakręt i pierw­sze, co zoba­czy­li­śmy w sza­rym świe­tle poranka, to roz­trza­ska­nego golfa z obni­żo­nym zawie­sze­niem, sto­ją­cego w poprzek dwu­pa­smo­wej jezdni. Przez głowę natych­miast prze­bie­gło mi pyta­nie: Dla­czego ten samo­chód tak dziw­nie stoi? Ni­gdzie też nie było widać dru­giego poszko­do­wa­nego pojazdu. Mil­cząco zakła­da­li­śmy, że wezwano nas do wypadku dro­go­wego z udzia­łem dwóch samo­cho­dów. Wtedy odkry­łem, że kilka metrów od drogi, nieco wyżej na zbo­czu, mię­dzy drze­wami, znaj­dują się ludzie – stoją, sie­dzą, leżą, bie­gają. Cóż oni tam robią? Na pierw­szy rzut oka nie spo­sób było odgad­nąć, co tu się w ogóle dzieje.
Na jezdni i na pobo­czu leżały roz­rzu­cone czę­ści samo­chodu, więc nie pod­je­cha­li­śmy karetką do golfa ani do zbo­cza. Poli­cja musiała przy­być tuż przed nami. Młody poli­cjant pod­biegł do nas i kop­nął na bok zde­rzak znisz­czo­nego auta. Oczy miał sze­roko roz­warte, zda­wały się one krzy­czeć: „Chodź­cie natych­miast!”. Dopiero wtedy zro­zu­mia­łem, że musiało się stać coś strasz­nego. Jeżeli poli­cjanci lub stra­żacy zabie­rają się do rato­wa­nia ludzi, to sytu­acja jest cho­ler­nie poważna. Kątem oka zoba­czy­łem ratow­nika z dru­giej karetki, która przy­je­chała kilka minut przed nami. Mani­pu­lo­wał przy ogro­dze­niu dla dzi­kich zwie­rząt w dol­nej czę­ści zbo­cza. Towa­rzy­szący mu bar­dzo młody chło­pak ze służby zastęp­czej sie­dział kawa­łek dalej mię­dzy drze­wami obok star­szego poli­cjanta. Ten zaś trzy­mał w ramio­nach leżącą bez życia dziew­czynę. Poli­cjant pła­kał. Pod­bie­głem do niego ze sło­wami: „Przej­mu­jemy sytu­ację”. Wzią­łem od niego dziew­czynę i uło­ży­łem ostroż­nie na leśnym poszy­ciu. Wyglą­dała, jakby wła­ści­wie nic się jej nie stało. Żad­nych więk­szych ska­le­czeń ani kałuży krwi. Roz­cią­łem jej sukienkę, żeby zoba­czyć, jakich obra­żeń doznała.
W pra­wie każ­dym przy­padku jest kilka dro­bia­zgów, które zapa­dają w pamięć i które do głębi wstrzą­sają i poru­szają czło­wie­kiem. Do dziś dokład­nie pamię­tam, że dziew­czyna była ele­gancko ubrana, wyraź­nie musiała się cie­szyć na wie­czór i odszy­ko­wała się na imprezę. Naka­za­łem sobie jed­nak nie myśleć o tym, w ogóle nie chcę tego widzieć. Pod­ją­łem reani­ma­cję, zaczy­na­jąc od masażu serca. Jed­nak już przy pierw­szym uci­śnię­ciu zorien­to­wa­łem się, że cała klatka pier­siowa zapada się z chrzę­stem. W tuło­wiu dziew­czyny nie było ani jed­nej całej kosteczki. Nie czu­łem nawet krę­go­słupa, tylko darń. Nie było wąt­pli­wo­ści, była mar­twa. Mimo to nie zanie­cha­li­śmy dzia­ła­nia. Udało mi się nawet wpro­wa­dzić jej przez zma­sa­kro­wane usta rurkę intu­ba­cyjną do tcha­wicy.
Taki wzo­rzec urazu nosi nazwę „roz­le­głego tępego urazu” i w odróż­nie­niu od rany kłu­tej lub postrza­ło­wej na zewnątrz w zasa­dzie nic nie widać. Nie­wiele osób wie, że ludzka skóra jest bar­dzo ela­styczna i zwy­kle nawet po bar­dzo sil­nym ude­rze­niu nie pozwala się roz­paść ciału. Pła­czący poli­cjant (na któ­rego rękach umie­ra­jąca dziew­czyna zapewne wydała swoje ostat­nie tchnie­nie i który – jak się póź­niej dowie­dzia­łem – miał córkę w tym samym wieku) i pozo­stali świad­ko­wie nie orien­to­wali się więc, że na jaki­kol­wiek ratu­nek było już za późno. Wyda­wało się, że dziew­czyna jest tylko nie­przy­tomna. Kon­ty­nu­owa­li­śmy reani­ma­cję, mimo że po pierw­szych uci­śnię­ciach było dla mnie jasne, że nie możemy nic już dla niej zro­bić. Ponadto ratow­nicy pogo­to­wia mają usta­lone pro­ce­dury dzia­ła­nia, do któ­rych muszą się sto­so­wać. Ratow­nik medyczny nie jest upraw­niony do pod­ję­cia decy­zji o prze­rwa­niu roz­po­czę­tej reani­ma­cji i stwier­dze­nia zgonut3. Może to zro­bić wyłącz­nie lekarka lub lekarz. W tam­tym jed­nak wypadku na miej­scu zda­rze­nia cią­gle jesz­cze nie było leka­rza pogo­to­wia. Zapa­mię­ta­łem, że minęła cała wiecz­ność, zanim się poja­wił. Gdy tylko do nas pod­szedł, prze­rwa­li­śmy bez­sku­teczną reani­ma­cję dziew­czyny. Przez cały ten czas nie dawała żad­nych oznak życia.
Dopiero teraz zna­la­złem chwilę, by rozej­rzeć się w sytu­acji – i dotarły do mnie roz­miary tra­ge­dii. Trudno to opi­sać, czło­wiek miał wra­że­nie, że tra­fił na miej­sce nalotu bom­bo­wego. Roz­gry­wały się nie­mal apo­ka­lip­tyczne sceny – dzie­siątki spa­ni­ko­wa­nych nasto­lat­ków, po czę­ści pija­nych, wielu z nich w kom­plet­nej histe­rii, krzy­czało, pła­kało, leżąc jedni na dru­gich. Kie­rowca miał tylko lek­kie obra­że­nia, ale był w szoku. Mam­ro­tał coś do sie­bie i patrzył na mnie szkla­nym wzro­kiem, gdy spraw­dza­łem, czy nie ma jakichś ran. Jego pasa­żer, przy­ja­ciel zmar­łych, bie­gał w tym cza­sie tam i z powro­tem, tłu­kąc się pię­ścią po gło­wie w napa­dzie furii. Jak gdyby sam sie­bie chciał obu­dzić z tego prze­ra­ża­ją­cego kosz­maru.
Wresz­cie mogli­śmy razem z dru­gim zespo­łem ratow­ni­czym wycią­gnąć drugą dziew­czynę z płotu i poszy­cia leśnego, w które wbiła się wsku­tek zde­rze­nia samo­chodu z drze­wem. Jej krzyk mro­ził krew w żyłach. To dobry znak – kto krzy­czy, ten żyje. Zanie­śli­śmy ją do karetki. Lekarz zde­cy­do­wał – słusz­nie, jak się póź­niej oka­zało – że trzeba ją zawieźć do naj­bliż­szego, odle­głego o led­wie kilo­metr szpi­tala. Przy­pusz­czal­nie nie prze­ży­łaby dłuż­szego trans­portu do tak zwa­nego szpi­tala o naj­wyż­szym stop­niu refe­ren­cyj­no­ści, czyli na przy­kład kli­niki uni­wer­sy­tec­kiej. Doznała bar­dzo cięż­kich ura­zów wewnętrz­nych i musiała być ope­ro­wana w try­bie nagłym.
Prze­żyła wypa­dek. Mały szpi­tal miał na szczę­ście fan­ta­styczny oddział chi­rur­gii ura­zo­wej, mogli ją przy­naj­mniej usta­bi­li­zo­wać. Z tego, co wiem, kilka dni póź­niej prze­wie­ziono ją do więk­szej kli­niki.
A my?
Wró­ci­li­śmy na sta­cję pogo­to­wia ratun­ko­wego i prze­pi­sowo skoń­czy­li­śmy zmianę. Posprzą­ta­li­śmy i wyczy­ści­li­śmy karetkę, spa­ko­wa­li­śmy swoje rze­czy, prze­bra­li­śmy się i do domu. Nikt nam nie ofe­ro­wał opieki psy­cho­lo­gicz­nej ani po tym wypadku, ani zresztą po żad­nym doświad­cze­niu w moim dotych­cza­so­wym życiu zawo­do­wym – z jed­nym wyjąt­kiem, o któ­rym zaraz jesz­cze krótko napi­szę.
Jed­nak po tam­tej let­niej nocy, przed pra­wie dwu­dzie­stu laty, kiedy to dwóch mło­dych męż­czyzn wsia­dło do samo­chodu i nie­długo póź­niej prze­je­chało dwie dziew­czyny, ich przy­ja­ciółki, a jedną z nich pozba­wiło życia, wró­ci­łem w nie­dzielny pora­nek do domu, jak­bym miał za sobą zwy­czajny dyżur.
Kiedy otwo­rzy­łem drzwi miesz­ka­nia, moja ówcze­sna dziew­czyna krzyk­nęła jak zwy­kle z kuchni: „No i jak tam?”. Nie potra­fi­łem jej odpo­wie­dzieć, zaczą­łem pła­kać.
W porów­na­niu z takimi akcjami ratow­ni­czymi na dro­gach praca na oddziale medy­cyny sądo­wej w ogóle nie jest przy­tła­cza­jąca. W naszym pro­sek­to­rium, które przy­po­mina salę ope­ra­cyjną, prze­by­wamy codzien­nie w zna­jo­mym, ustan­da­ry­zo­wa­nym oto­cze­niu wśród tych samych kole­ża­nek i kole­gów. Nie przy­gnia­tają nas nagłe doświad­cze­nia. Zga­dza się, nie­bosz­czycy i zwią­zane z nimi histo­rie bez wąt­pie­nia róż­nią się od sie­bie. Ale wyko­nu­jemy stale takie same czyn­no­ści, nasze instru­menty, sprzęty i metody bada­nia rów­nież się nie zmie­niają. Nie ciąży na nas strasz­liwa pre­sja czasu i koniecz­ność pod­ję­cia natych­mia­sto­wej decy­zji, możemy w spo­koju zasta­na­wiać się nad spo­so­bami dzia­ła­nia. W naszym wypadku gra nie doty­czy już bowiem życia lub śmierci. Cho­dzi raczej o prawdę lub o spra­wie­dli­wość – ale to nie są decy­zje ratu­jące życie. Na miej­scu wypadku lub miej­scu prze­stęp­stwa, na które nas wzy­wają, poja­wiamy się zawsze jako ostatni. Rzadko też sto­imy w pokoju obok bli­skich zmar­łego, to nie my musimy prze­ka­zy­wać im wia­do­mo­ści o śmierci.
To nie zna­czy, że w moim zawo­dzie nie tra­fiają się gor­sze dni. Do takich nale­żał 19 grud­nia 2016 roku, był to ponie­dzia­łek. Sie­dzia­łem wie­czo­rem z rodziną w piz­ze­rii, kiedy otrzy­ma­łem wezwa­nie – atak ter­ro­ry­styczny na ber­liń­skim Bre­it­sche­id­platzt4. Kil­koro zabi­tych, wielu ciężko ran­nych, nie­ja­sna sytu­acja. Około dwu­dzie­stej dru­giej byli­śmy na miej­scu razem z kole­żan­kami i kole­gami po fachu. Wezwano pię­cioro z nas; praca ratow­ni­ków była już w tam­tym momen­cie zakoń­czona. Ran­nych zaopa­trzono i prze­trans­por­to­wano do szpi­tali. Teraz ktoś musiał jesz­cze zatrosz­czyć się o zmar­łych.
Kiedy wsia­dłem do samo­chodu i ruszy­łem w stronę dziel­nicy Char­lot­ten­burg, ogar­nęło mnie nie­przy­jemne uczu­cie. Nikt nie wie­dział, co tam na nas czeka, czy nie ist­nieje nie­bez­pie­czeń­stwo „second hit”, dru­giego, opóź­nio­nego ataku. Moja żona była wtedy w ciąży z bliź­nia­kami, nie­długo mia­łem po raz pierw­szy zostać ojcem. I nie chcia­łem być jedy­nie czarno-białą foto­gra­fią w życiu moich dzieci. Kiedy odje­cha­łem, żona myślała o tym samym co ja: „Czy tam jest bez­piecz­nie?”.
Na miej­scu pano­wała upiorna cisza. W moim odczu­ciu była to ogrom­nie sym­bo­liczna scena. Ter­ro­ry­ści naj­wy­raź­niej mieli wyczu­cie – koło pół­nocy sta­li­śmy u stóp pod­świe­tlo­nego Kościoła Pamięcit5, wokół nas roz­cią­gał się znisz­czony jar­mark bożo­na­ro­dze­niowy, wszę­dzie potłu­czone chrze­ści­jań­skie sym­bole, potrza­skane anioły, poła­mane gwiazdy betle­jem­skie, a pośrodku czarna cię­ża­rówka, jakby wysko­czyła wprost z pie­kła. Jakby zie­mia się roz­stą­piła i ją wypluła. Mar­twa cisza. I wszech­obecna woń musz­tardy, grza­nego wina i palo­nych mig­da­łów. Zabez­pie­cza­nie zwłok jest zawsze trud­nym momen­tem dla wszyst­kich służb. Wiemy, że to ciało zaraz sta­nie się osobą, zaraz poznamy jej nazwi­sko, zaraz będzie miał lub miała adres, życio­rys, krew­nych. Jest takie powie­dze­nie, które jako młody ratow­nik sły­sza­łem cza­sem od star­szych leka­rzy pogo­to­wia: „Czło­wiek się cie­szy, kiedy nie­które sprawy zna tylko z gazet”. Dziś wiem, co mieli na myśli.
Dyżury, w któ­rych się uczest­ni­czy jako stra­żak, jako lekarz pogo­to­wia, jako poli­cjant lub ratow­nik medyczny, mogą być o wiele bar­dziej obcią­ża­jące i trau­ma­tyczne niż wszel­kie sek­cje zwłok na świe­cie. Czło­wiek dość nie­ocze­ki­wa­nie tra­fia w sam śro­dek sytu­acji, któ­rych nadej­ścia nie można prze­wi­dzieć lub prze­czuć. A mimo to trzeba dzia­łać i funk­cjo­no­wać pew­nie i sku­tecz­nie. Nie ma moż­li­wo­ści, by się odwró­cić na pię­cie i oświad­czyć: „Nie, dzię­kuję, nie mam na to ochoty!”. Wszyst­kie te zawody zasłu­gują na nasz naj­głęb­szy sza­cu­nek.

 
Wesprzyj nas