Gdy żywi mają coś do ukrycia, mówią umarli. Odszyfrowanie tego przekazu jest zadaniem medycyny sądowej.


Claas Buschmann, patolog blisko współpracujący z policją, codziennie musi znaleźć odpowiedź na te same przerażające pytania: kiedy ta osoba zmarła? Jak zmarła? Czy była to śmierć naturalna, wypadek, błąd w sztuce lekarskiej, a może morderstwo?

W ramach swoich obowiązków często opuszcza prosektorium i jedzie na miejsce zdarzenia, by tam dokonywać oględzin zwłok.

W niniejszej książce opowiada o najbardziej spektakularnych przypadkach swojej kariery – tych, które już na zawsze zapadły mu w pamięć.

Claas Buschmann – urodzony w 1977 roku w Hamburgu, przez wiele lat pełnił funkcję ordynatora w berlińskim Instytucie Medycyny Sądowej, a dzisiaj jest zastępcą dyrektora w Instytucie Medycyny Sądowej Szpitala Uniwersyteckiego w Szlezwiku-Holsztynie. Na zlecenie prokuratury pomaga rozwikłać od medycznej strony nie tylko przypadki zabójstw, lecz także samobójstw lub kwestie zarzutów popełnienia błędu w sztuce.

Claas Buschmann
Gdy umarli mówią
Spektakularne przypadki medycyny sądowej
Przekład: Ewa Kochanowska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 26 października 2022
 
 


Wszyst­kie opi­sane w niniej­szej książce przy­padki z medy­cyny sądo­wej rze­czy­wi­ście się wyda­rzyły. Wszyst­kie nazwi­ska wymie­nia­nych osób i miej­sca zda­rzeń zostały zano­ni­mi­zo­wane. Ewen­tu­alne zgod­no­ści i podo­bień­stwa są więc wyłącz­nie czy­sto przy­pad­kowe. Przy­ta­czane dia­logi i wypo­wie­dzi osób trze­cich nie są cyto­wane dosłow­nie, lecz zapi­sane w spo­sób odda­jący ich sens i treść.

Ber­lin-Mitte, tuż po siód­mej rano. Prze­szklony dwo­rzec główny, za nim mury zakładu kar­nego na pla­nie gwiazdy, dalej roz­po­ściera się Moabit – stara dziel­nica robot­ni­cza, gdzie wie­kowe kamie­nice stoją ramię przy ramie­niu z nowymi budyn­kami. Kątem oka widać impo­nu­jący gmach pru­skiego Sądu Kry­mi­nal­negot1*. Za szla­ba­nem par­kingu – sze­ścian z ażu­rową fasadą. Nieco posu­nięty w latach, ale na­dal powścią­gli­wie nowo­cze­sny. W środku długi, sze­roki kory­tarz, taki jak widuje się w szpi­ta­lach – tylko cich­szy. Na ścia­nach kilka szkla­nych gablot, a w nich wypre­pa­ro­wane dło­nie, stopy, głowy. Nie­które z ranami postrza­ło­wymi.
Po pra­wej prze­bie­ral­nia. Codzienne ubra­nie należy powie­sić w szaf­kach, w zamian wło­żyć nie­bie­skie spodnie z mate­riału i nie­bie­ską koszulę bez guzi­ków. Zdjąć buty, wło­żyć gumowe klapki. Do tego czy­sty kitel i ręka­wiczki jed­no­ra­zowe. Maski nie trzeba. Drzwi za prze­bie­ral­nią wycho­dzą na szer­szy kory­tarz. Czuć ten zapach – słod­kawy, gnilny, nie­któ­rzy powie­dzie­liby: świ­dru­jący w nosie. Jesz­cze tylko kilka kro­ków do dużych prze­suw­nych drzwi ze szkla­nym juda­szem. Za nimi już widać cztery rów­no­le­gle usta­wione meta­lowe stoły. Z jed­nej strony każ­dego z nich napeł­niona wodą umy­walka, obok nożyczki, noże, pęsety, skal­pele, igły.
A na sto­łach umyte i niczym nie­osło­nięte, twa­rzą do sufitu – cztery trupy.
Cztery osoby, które jesz­cze wczo­raj, przedwczo­raj, przed trzema tygo­dniami żyły, oddy­chały, roz­ma­wiały.
Kim są, co takiego prze­żyły?
Czy ich ciała wyja­wią prawdę o ich śmierci?
Ber­lin-Mitte, tuż po ósmej. Sze­ścioro leka­rek i leka­rzy sądo­wych wcho­dzi do pro­sek­to­rium – i zaczyna pracę.

Przedmowa

Pocho­dzę z Ham­burga, cią­gle to jesz­cze sły­chać, gdy się odzy­wam, choć przez wiele lat miesz­ka­łem w Ber­li­nie. Nie­dawno wró­ci­łem na pół­noc Nie­miec. Nie marzy­łem od naj­młod­szych lat, że kie­dyś zostanę leka­rzem sądo­wym, na stu­dia medyczne posze­dłem, gdy mia­łem już dwa inne zawody. Nie pocho­dzę też z rodziny lekar­skiej. Po matu­rze nie mia­łem poję­cia, co chcę robić w przy­szło­ści. Medy­cyną zain­te­re­so­wa­łem się raczej przy­pad­kowo, gdy w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych jako począt­ku­jący kie­rowca sam dozna­łem poważ­nego wypadku. Wpa­dłem w poślizg na oblo­dzo­nej dro­dze i ude­rzy­łem w drzewo; przy­je­chała karetka i chło­paki wycią­gnęły mnie z roz­bi­tego auta. Na szczę­ście nie odnio­słem poważ­nych obra­żeń i w dro­dze do szpi­tala wda­łem się w roz­mowę z jed­nym z dwóch ratow­ni­ków. Opo­wia­dał mi o swo­jej pracy, a ja nagle zorien­to­wa­łem się, że praca w pogo­to­wiu ratun­ko­wym wygląda na zaję­cie, które mogłoby mi odpo­wia­dać.
Trzy­na­ście mie­sięcy służby zastęp­czej spę­dzo­nej w karetce pogo­to­wia oka­zało się sza­le­nie inte­re­su­jące. Czło­wiek szedł rano do pracy i nie wie­dział, co przy­nie­sie dzień. Dla­tego po zakoń­cze­niu służby posta­ra­łem się o zdo­by­cie upraw­nień ratow­nika medycz­nego – mój pierw­szy zawód! Szybko jed­nak zauwa­ży­łem, że to mi nie wystar­cza. Jak bowiem wyglą­dają dłu­go­ter­mi­nowe per­spek­tywy? Z pią­tego pię­tra zno­sisz ludzi do karetki – i tak do trzy­dziestki, a wtedy masz już naj­praw­do­po­dob­niej znisz­czony krę­go­słup. Nara­stały we mnie wąt­pli­wo­ści. W tym cza­sie wielu moich zna­jo­mych kształ­ciło się na han­dlow­ców, więc posta­no­wi­łem się prze­bran­żo­wić. Edu­ka­cję spe­cja­li­sty do spraw han­dlo­wych w prze­my­śle odby­wa­łem w wiel­kim kon­cer­nie far­ma­ceu­tycz­nym. Nie­stety szybko spo­strze­głem, że praca przy biurku kom­plet­nie mi nie odpo­wiada. Wzią­łem się w garść i udało mi się ukoń­czyć naukę, wie­działem jed­nak, że ni­gdy nie chcę pra­co­wać w takim cha­rak­te­rze.
Mia­łem więc dwa­dzie­ścia kilka lat i już dwa wyuczone zawody. Na­dal jed­nak bra­ko­wało mi pomy­słu, w jaki spo­sób chciał­bym zara­biać na życie. Moja ówcze­sna dziew­czyna pora­dziła mi: „Idź na medy­cynę!”. Na medy­cynę? Maturę zda­łem dosyć słabo, a w głębi serca wie­dzia­łem też – przy­znaję – że jestem odro­binę leniwy. Uzbie­ra­łem już jed­nak dosta­tecz­nie dużo „seme­strów ocze­ki­wa­nia”t2, żeby od razu dostać się na uczel­nię. No to dla­czego by się nie odwa­żyć? W wieku dwu­dzie­stu trzech lat roz­po­czą­łem stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Ham­bur­skim. Plan był taki – zostanę ane­ste­zjo­lo­giem i będę jeź­dził w pogo­to­wiu. To zna­czy chcia­łem pra­co­wać jako lekarz medy­cyny ratun­ko­wej. Odpo­wied­nio pokie­ro­wa­łem tokiem stu­diów, nawet pracę dok­tor­ską pisa­łem z ane­ste­zjo­lo­gii. O medy­cy­nie sądo­wej w ogóle nie myśla­łem, uwa­ża­jąc, że to raczej dzi­waczny fach. Dla­czego zaj­mo­wa­nie się wyłącz­nie nie­bosz­czy­kami mia­łoby przy­no­sić satys­fak­cję leka­rzowi? Dopiero na stażu coraz bar­dziej zaczą­łem się inte­re­so­wać tą dzie­dziną. Zauwa­ży­łem, że odpo­wiada mi ona i jed­nak daje satys­fak­cję! Można wiele zdzia­łać, praca jest istotna i donio­sła – i to nie tylko z punktu widze­nia pro­ku­ra­tury, ale o tym póź­niej. Jesz­cze pod­czas stu­diów zaczą­łem pisać krót­kie donie­sie­nia naukowe o zmar­łych oso­bach. Spo­ra­dycz­nie poja­wia­łem się na kon­fe­ren­cjach poświę­co­nych medy­cy­nie sądo­wej, pre­zen­to­wa­łem nie­wiel­kie prace badaw­cze.
Wbrew nadzie­jom nie zna­la­złem od razu po stu­diach posady ane­ste­zjo­loga. Nagle jed­nak pro­fe­sor Michael Tso­kos, mój wie­lo­letni przy­ja­ciel i men­tor, zapro­po­no­wał mi, żebym razem z nim pod­jął pracę na oddziale medy­cyny sądo­wej w Charité. Taką szansę dostaje się praw­do­po­dob­nie tylko raz w życiu! Charité to w końcu naj­star­szy szpi­tal w Ber­li­nie i jedna z naj­więk­szych kli­nik uni­wer­sy­tec­kich w Euro­pie. W taki oto spo­sób w lipcu 2007 roku tra­fi­łem do sto­licy i osta­tecz­nie do medy­cyny sądo­wej. Po dziś dzień ani przez chwilę nie żało­wa­łem tej decy­zji.
Wszyst­kie opi­sane tu histo­rie pocho­dzą – z jed­nym wyjąt­kiem – z moich ber­liń­skich cza­sów, niczego w nich nie zmy­śli­łem, cza­sami musia­łem jed­nak zawie­rzyć swoim (z pew­no­ścią subiek­tyw­nym) wspo­mnie­niom. Nie­kiedy przed­sta­wiam lekko uprosz­czone detale ana­to­miczne, czy­tel­niczki i czy­tel­nicy zaj­mu­jący się zawo­dowo medy­cyną niech mi to zechcą wyba­czyć. Ponadto zmie­ni­łem takie szcze­góły jak nazwi­ska, zawody i miej­sco­wo­ści, by chro­nić prawa oso­bi­ste ofiar, a także spraw­ców. Swo­bod­nie szki­co­wa­łem sceny lub dia­logi – zawsze jed­nak na pod­sta­wie praw­dzi­wych źró­deł i wła­snych prze­żyć na miej­scu zda­rze­nia bądź w sądzie.

SZARÓWKA


Dla wielu osób praca leka­rza sądo­wego jest czymś prze­ra­ża­ją­cym. Dzień w dzień badamy nie­bosz­czy­ków – dużych i małych, mło­dych i sta­rych. Badamy także oka­le­czone, poka­wał­ko­wane lub sil­nie dotknięte roz­kła­dem zwłoki. Mimo to w ogóle nie uwa­żam sek­cji za coś przy­tła­cza­ją­cego. Dla­czego? Nie ma to nic wspól­nego z hipo­te­tycz­nym przy­tę­pie­niem mojej wraż­li­wo­ści, wręcz prze­ciw­nie. Powód jest inny:
Dla­tego, że zmarli mają to już za sobą.
Dla­tego, że są wolni od bólu i cier­pie­nia.
My nato­miast, żyjący, dopiero będziemy umie­rać. I to może być straszne. I ogrom­nie obcią­ża­jące dla tych, któ­rzy będą tego bez­po­śred­nio lub pośred­nio doświad­czać.
Kie­dyś, jako stu­dent medy­cyny, zna­la­złem się w takiej sytu­acji kom­plet­nie nie­przy­go­to­wany. Był śro­dek lata, w week­endy jeź­dzi­łem jesz­cze prze­waż­nie w karetce, żeby sfi­nan­so­wać stu­dia. W jed­nym z gęsto zalud­nio­nych powia­tów oka­la­ją­cych Ham­burg pra­co­wa­li­śmy w sys­te­mie dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nych zmian. Zaczy­nały się one w sobotę rano, a koń­czyły w nie­dzielny pora­nek. Byli­śmy na dyżu­rze cały dzień i całą noc. Dzi­siaj z wielu powo­dów oce­niam to kry­tycz­nie. Jeśli ktoś nie śpi przez całą dobę, to jego kon­cen­tra­cja wyraź­nie słab­nie, stan ten można porów­nać z lek­kim rau­szem. A mimo to ratow­nik musi w każ­dej chwili być zdolny do rato­wa­nia ludz­kiego życia i nie­kiedy podej­mo­wać w ułamku sekundy bar­dzo poważne decy­zje. Cza­sem jest to pro­ste, cza­sem trudne, a cza­sami nie­moż­liwe.
Dzieje się tak przede wszyst­kim dla­tego, że w rejo­nach wiej­skich pogo­to­wie ratun­kowe działa zupeł­nie ina­czej niż w mie­ście. Pra­cu­jąc jako ratow­nik w wiel­kim mie­ście, czę­sto mia­łem wra­że­nie, że jeste­śmy rodza­jem spo­łecz­nej straży pożar­nej. Dzwo­nili do nas ludzie, któ­rzy w rze­czy­wi­sto­ści wcale nas nie potrze­bo­wali. Nie­jed­no­krot­nie jesz­cze sły­sze­li­śmy wyzwi­ska, jeśli w ciągu 2 minut nie doje­cha­li­śmy na miej­sce. Na porządku dzien­nym były też ręko­czyny, dziś zresztą nic się nie zmie­niło; spra­wi­łem sobie wtedy gaz pie­przowy w aero­zolu, żeby móc się bro­nić w razie potrzeby. Na szczę­ście nie jestem ułom­kiem i jak dotąd cał­kiem nie­źle sobie radzi­łem z agre­so­rami – oczy­wi­ście zwy­kle tylko wer­bal­nie. Prze­moc wobec ratow­ników pogo­to­wia nie jest jed­nak nie­stety niczym nowym. Jeśli w dużym mie­ście ktoś wybiera numer 112, nie­rzadko cho­dzi o eks­cesy alko­ho­lowe, kłót­nie, bija­tyki, a przy­jazd pogo­to­wia jest czę­sto nie­po­trzebny; wystar­czy­łaby tak­sówka na izbę przy­jęć. Albo też wzy­wa­jący powinni po pro­stu pójść do domu, poło­żyć się do łóżka i prze­spać rausz.
Na wsi jest zupeł­nie ina­czej. Jeżeli tutaj tra­fia wezwa­nie do dys­po­zy­tora, to zwy­kle naprawdę coś się stało. Ponadto dojazd trwa o wiele dłu­żej, nawet drobne inter­wen­cje – licząc drogę w tę i z powro­tem – mogą zająć bite dwie godziny. Zda­rza się także, że ratow­nik medyczny dociera na miej­sce i przez pół godziny jest sam – zanim pojawi się samo­chód z leka­rzem pogo­to­wia.
Wspo­mnia­nej nocy przy­dzie­lono mi dyżur w pobliżu pew­nego mia­steczka w Dol­nej Sak­so­nii. Moim kolegą w tam­ten week­end był chło­pak odra­bia­jący służbę woj­skową, tuż po szkole ratow­nic­twa, medycz­nie cał­ko­wi­cie nie­do­świad­czony, do tego jesz­cze nie­mal nasto­la­tek. Dla­czego o tym wspo­mi­nam? Ano dla­tego, że z prze­ży­ciami, jakie owej nocy stały się naszym udzia­łem, z tru­dem radzą sobie nawet zawo­dowcy. Minęło już dwie trze­cie cało­do­bo­wego dyżuru – dzień i wie­czór – i jak dotąd nie wyda­rzyło się nic dra­ma­tycz­nego. Ale mie­li­śmy mnó­stwo roboty, w prak­tyce ani chwili, żeby coś zjeść i wypić. O drzemce nie było co marzyć. Liczy­li­śmy, że wraz z nadej­ściem nocy czeka nas wresz­cie parę spo­koj­nych godzin.
Jed­nak około wpół do trze­ciej nad ranem znowu się roz­legł tele­fon – bójka na balu matu­ral­nym. Nie brzmiało to szcze­gól­nie groź­nie, ale kto wie. Gdy przy­je­cha­li­śmy na imprezę, sie­działo tam fak­tycz­nie tylko kil­koro pija­nych abi­tu­rien­tów. Jeden z nich jęczał, że się pobili i teraz go stopa boli. Jakoś mnie to nie roz­śmie­szyło. Poważny wypa­dek ina­czej wygląda. „Słu­chaj no! – ode­zwa­łem się dość szorstko – jest śro­dek nocy! Rano pój­dziesz z tym do leka­rza, my się zmy­wamy”. Może było to tro­chę cham­skie, ale cza­sami lepiej wystą­pić z jasnym komu­ni­ka­tem.
Ruszy­li­śmy z powro­tem. Nagle radio w karetce zwa­rio­wało. Jakieś straszne zamie­sza­nie, zro­zu­mie­li­śmy tylko: „Wypa­dek dro­gowy, nie­ja­sna sytu­acja”. Potem usły­sze­li­śmy wymie­niane nazwy róż­nych ulic, a to było wysoce nie­ty­powe. Gdzie i co się wła­ści­wie stało? Nikt nic nie wie­dział. W tym momen­cie z radia dobiegł alarm dys­po­zy­torni – mie­li­śmy natych­miast jechać na miej­sce wypadku. Cią­gle jesz­cze byłem tro­chę zde­ner­wo­wany poprzed­nim wezwa­niem na bal matu­ralny, ale przede wszyst­kim czu­łem już naprawdę spore zmę­cze­nie. Pomy­śla­łem sobie, że może to znowu jakiś typ, który chce jechać do szpi­tala, bo kark go roz­bo­lał. Nie prze­czu­wa­łem jesz­cze, jak bar­dzo się myli­łem.
Tym­cza­sem docho­dziło już wpół do pią­tej. Szara godzina – nie jest już zupeł­nie ciemno, ale jesz­cze nie jest jasno. Nad polami i łąkami leżała lekka mgła i prze­świe­cało nie­mal sur­re­alne świa­tło. Można by pomy­śleć, że prze­mie­rzamy baśniowy kra­jo­braz. Prze­je­cha­li­śmy ostat­nie parę kilo­me­trów. I wresz­cie zoba­czy­li­śmy miej­sce wypadku.
Dopiero póź­niej dowie­dzia­łem się, jak do niego doszło. Duża grupa mło­dzieży bawiła się w lokal­nej dys­ko­tece. W trak­cie imprezy doszło do awan­tury z jakimś zamiej­sco­wym towa­rzy­stwem. Mło­dzi ludzie zare­ago­wali bar­dzo roz­sąd­nie i posta­no­wili nie wda­wać się w gwał­towne dys­ku­sje czy wręcz bija­tykę. Nie chcieli zepsuć sobie miłego wie­czoru. Uznali więc, że „zabiorą się do domu”. Wśród nich znaj­do­wał się dzie­więt­na­sto­letni począt­ku­jący kie­rowca, który zdą­żył już tro­chę wypić. Przy­je­chał samo­cho­dem, ale wolał go zosta­wić pod dys­ko­teką. Słuszna decy­zja. Cała grupa ruszyła zatem na pie­chotę w stronę mia­sta, dys­ko­teka leżała kawa­łek za nim na tere­nie prze­my­sło­wym.
Kiedy tak szli wzdłuż drogi, nad­je­chało nagle jakieś auto, które zaha­mo­wało tuż przy nich. To była ta obca paczka. Przez otwarte okno zaczęli rzu­cać blu­zgi w kie­runku chło­paka: „Zna­leź­li­śmy twój samo­chód na par­kingu i pory­so­wa­li­śmy go!”. I odje­chali z piskiem opon. Chło­pak wpadł w szał. Samo­chód sta­no­wił naj­wy­raź­niej jego hobby, był to golf z obni­żo­nym zawie­sze­niem. Młody kie­rowca zła­pał swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela i obaj pędem skie­ro­wali się z powro­tem do dys­ko­teki. Gdy dotarli do samo­chodu, wsko­czyli do niego i ruszyli z miej­sca. Roz­wście­czony chło­pak chciał dopaść wino­waj­ców.
Tym­cza­sem reszta zaprzy­jaź­nio­nej grupy dalej zmie­rzała do domu tą samą trasą. Rap­tem z tyłu nad­je­chał ich kum­pel z o wiele zbyt dużą pręd­ko­ścią, około 100 kilo­me­trów na godzinę, i na lek­kim skrę­cie w lewo stra­cił pano­wa­nie nad pojaz­dem. Dokład­nie tam, gdzie wła­śnie zna­la­zła się grupa przy­ja­ciół. Ude­rzył w kra­węż­nik, auto prze­je­chało pośli­zgiem po chod­niku i wpa­dło na mło­dych ludzi. Tra­gicz­nym zrzą­dze­niem losu tra­fiło w sie­dem­na­sto­let­nią dziew­czynę kie­rowcy i szes­na­sto­let­nią dziew­czynę jego przy­ja­ciela. Następ­nie ude­rzyło w drzewo. Droga bie­gła wzdłuż poro­śnię­tego lasem łagod­nego zbo­cza. Siła ude­rze­nia wyrzu­ciła tam obie dziew­czyny.
Oczy­wi­ście nie wie­dzie­li­śmy o tym w momen­cie przy­by­cia na miej­sce wypadku. Prze­je­cha­li­śmy ostatni zakręt i pierw­sze, co zoba­czy­li­śmy w sza­rym świe­tle poranka, to roz­trza­ska­nego golfa z obni­żo­nym zawie­sze­niem, sto­ją­cego w poprzek dwu­pa­smo­wej jezdni. Przez głowę natych­miast prze­bie­gło mi pyta­nie: Dla­czego ten samo­chód tak dziw­nie stoi? Ni­gdzie też nie było widać dru­giego poszko­do­wa­nego pojazdu. Mil­cząco zakła­da­li­śmy, że wezwano nas do wypadku dro­go­wego z udzia­łem dwóch samo­cho­dów. Wtedy odkry­łem, że kilka metrów od drogi, nieco wyżej na zbo­czu, mię­dzy drze­wami, znaj­dują się ludzie – stoją, sie­dzą, leżą, bie­gają. Cóż oni tam robią? Na pierw­szy rzut oka nie spo­sób było odgad­nąć, co tu się w ogóle dzieje.
Na jezdni i na pobo­czu leżały roz­rzu­cone czę­ści samo­chodu, więc nie pod­je­cha­li­śmy karetką do golfa ani do zbo­cza. Poli­cja musiała przy­być tuż przed nami. Młody poli­cjant pod­biegł do nas i kop­nął na bok zde­rzak znisz­czo­nego auta. Oczy miał sze­roko roz­warte, zda­wały się one krzy­czeć: „Chodź­cie natych­miast!”. Dopiero wtedy zro­zu­mia­łem, że musiało się stać coś strasz­nego. Jeżeli poli­cjanci lub stra­żacy zabie­rają się do rato­wa­nia ludzi, to sytu­acja jest cho­ler­nie poważna. Kątem oka zoba­czy­łem ratow­nika z dru­giej karetki, która przy­je­chała kilka minut przed nami. Mani­pu­lo­wał przy ogro­dze­niu dla dzi­kich zwie­rząt w dol­nej czę­ści zbo­cza. Towa­rzy­szący mu bar­dzo młody chło­pak ze służby zastęp­czej sie­dział kawa­łek dalej mię­dzy drze­wami obok star­szego poli­cjanta. Ten zaś trzy­mał w ramio­nach leżącą bez życia dziew­czynę. Poli­cjant pła­kał. Pod­bie­głem do niego ze sło­wami: „Przej­mu­jemy sytu­ację”. Wzią­łem od niego dziew­czynę i uło­ży­łem ostroż­nie na leśnym poszy­ciu. Wyglą­dała, jakby wła­ści­wie nic się jej nie stało. Żad­nych więk­szych ska­le­czeń ani kałuży krwi. Roz­cią­łem jej sukienkę, żeby zoba­czyć, jakich obra­żeń doznała.
W pra­wie każ­dym przy­padku jest kilka dro­bia­zgów, które zapa­dają w pamięć i które do głębi wstrzą­sają i poru­szają czło­wie­kiem. Do dziś dokład­nie pamię­tam, że dziew­czyna była ele­gancko ubrana, wyraź­nie musiała się cie­szyć na wie­czór i odszy­ko­wała się na imprezę. Naka­za­łem sobie jed­nak nie myśleć o tym, w ogóle nie chcę tego widzieć. Pod­ją­łem reani­ma­cję, zaczy­na­jąc od masażu serca. Jed­nak już przy pierw­szym uci­śnię­ciu zorien­to­wa­łem się, że cała klatka pier­siowa zapada się z chrzę­stem. W tuło­wiu dziew­czyny nie było ani jed­nej całej kosteczki. Nie czu­łem nawet krę­go­słupa, tylko darń. Nie było wąt­pli­wo­ści, była mar­twa. Mimo to nie zanie­cha­li­śmy dzia­ła­nia. Udało mi się nawet wpro­wa­dzić jej przez zma­sa­kro­wane usta rurkę intu­ba­cyjną do tcha­wicy.
Taki wzo­rzec urazu nosi nazwę „roz­le­głego tępego urazu” i w odróż­nie­niu od rany kłu­tej lub postrza­ło­wej na zewnątrz w zasa­dzie nic nie widać. Nie­wiele osób wie, że ludzka skóra jest bar­dzo ela­styczna i zwy­kle nawet po bar­dzo sil­nym ude­rze­niu nie pozwala się roz­paść ciału. Pła­czący poli­cjant (na któ­rego rękach umie­ra­jąca dziew­czyna zapewne wydała swoje ostat­nie tchnie­nie i który – jak się póź­niej dowie­dzia­łem – miał córkę w tym samym wieku) i pozo­stali świad­ko­wie nie orien­to­wali się więc, że na jaki­kol­wiek ratu­nek było już za późno. Wyda­wało się, że dziew­czyna jest tylko nie­przy­tomna. Kon­ty­nu­owa­li­śmy reani­ma­cję, mimo że po pierw­szych uci­śnię­ciach było dla mnie jasne, że nie możemy nic już dla niej zro­bić. Ponadto ratow­nicy pogo­to­wia mają usta­lone pro­ce­dury dzia­ła­nia, do któ­rych muszą się sto­so­wać. Ratow­nik medyczny nie jest upraw­niony do pod­ję­cia decy­zji o prze­rwa­niu roz­po­czę­tej reani­ma­cji i stwier­dze­nia zgonut3. Może to zro­bić wyłącz­nie lekarka lub lekarz. W tam­tym jed­nak wypadku na miej­scu zda­rze­nia cią­gle jesz­cze nie było leka­rza pogo­to­wia. Zapa­mię­ta­łem, że minęła cała wiecz­ność, zanim się poja­wił. Gdy tylko do nas pod­szedł, prze­rwa­li­śmy bez­sku­teczną reani­ma­cję dziew­czyny. Przez cały ten czas nie dawała żad­nych oznak życia.
Dopiero teraz zna­la­złem chwilę, by rozej­rzeć się w sytu­acji – i dotarły do mnie roz­miary tra­ge­dii. Trudno to opi­sać, czło­wiek miał wra­że­nie, że tra­fił na miej­sce nalotu bom­bo­wego. Roz­gry­wały się nie­mal apo­ka­lip­tyczne sceny – dzie­siątki spa­ni­ko­wa­nych nasto­lat­ków, po czę­ści pija­nych, wielu z nich w kom­plet­nej histe­rii, krzy­czało, pła­kało, leżąc jedni na dru­gich. Kie­rowca miał tylko lek­kie obra­że­nia, ale był w szoku. Mam­ro­tał coś do sie­bie i patrzył na mnie szkla­nym wzro­kiem, gdy spraw­dza­łem, czy nie ma jakichś ran. Jego pasa­żer, przy­ja­ciel zmar­łych, bie­gał w tym cza­sie tam i z powro­tem, tłu­kąc się pię­ścią po gło­wie w napa­dzie furii. Jak gdyby sam sie­bie chciał obu­dzić z tego prze­ra­ża­ją­cego kosz­maru.
Wresz­cie mogli­śmy razem z dru­gim zespo­łem ratow­ni­czym wycią­gnąć drugą dziew­czynę z płotu i poszy­cia leśnego, w które wbiła się wsku­tek zde­rze­nia samo­chodu z drze­wem. Jej krzyk mro­ził krew w żyłach. To dobry znak – kto krzy­czy, ten żyje. Zanie­śli­śmy ją do karetki. Lekarz zde­cy­do­wał – słusz­nie, jak się póź­niej oka­zało – że trzeba ją zawieźć do naj­bliż­szego, odle­głego o led­wie kilo­metr szpi­tala. Przy­pusz­czal­nie nie prze­ży­łaby dłuż­szego trans­portu do tak zwa­nego szpi­tala o naj­wyż­szym stop­niu refe­ren­cyj­no­ści, czyli na przy­kład kli­niki uni­wer­sy­tec­kiej. Doznała bar­dzo cięż­kich ura­zów wewnętrz­nych i musiała być ope­ro­wana w try­bie nagłym.
Prze­żyła wypa­dek. Mały szpi­tal miał na szczę­ście fan­ta­styczny oddział chi­rur­gii ura­zo­wej, mogli ją przy­naj­mniej usta­bi­li­zo­wać. Z tego, co wiem, kilka dni póź­niej prze­wie­ziono ją do więk­szej kli­niki.
A my?
Wró­ci­li­śmy na sta­cję pogo­to­wia ratun­ko­wego i prze­pi­sowo skoń­czy­li­śmy zmianę. Posprzą­ta­li­śmy i wyczy­ści­li­śmy karetkę, spa­ko­wa­li­śmy swoje rze­czy, prze­bra­li­śmy się i do domu. Nikt nam nie ofe­ro­wał opieki psy­cho­lo­gicz­nej ani po tym wypadku, ani zresztą po żad­nym doświad­cze­niu w moim dotych­cza­so­wym życiu zawo­do­wym – z jed­nym wyjąt­kiem, o któ­rym zaraz jesz­cze krótko napi­szę.
Jed­nak po tam­tej let­niej nocy, przed pra­wie dwu­dzie­stu laty, kiedy to dwóch mło­dych męż­czyzn wsia­dło do samo­chodu i nie­długo póź­niej prze­je­chało dwie dziew­czyny, ich przy­ja­ciółki, a jedną z nich pozba­wiło życia, wró­ci­łem w nie­dzielny pora­nek do domu, jak­bym miał za sobą zwy­czajny dyżur.
Kiedy otwo­rzy­łem drzwi miesz­ka­nia, moja ówcze­sna dziew­czyna krzyk­nęła jak zwy­kle z kuchni: „No i jak tam?”. Nie potra­fi­łem jej odpo­wie­dzieć, zaczą­łem pła­kać.
W porów­na­niu z takimi akcjami ratow­ni­czymi na dro­gach praca na oddziale medy­cyny sądo­wej w ogóle nie jest przy­tła­cza­jąca. W naszym pro­sek­to­rium, które przy­po­mina salę ope­ra­cyjną, prze­by­wamy codzien­nie w zna­jo­mym, ustan­da­ry­zo­wa­nym oto­cze­niu wśród tych samych kole­ża­nek i kole­gów. Nie przy­gnia­tają nas nagłe doświad­cze­nia. Zga­dza się, nie­bosz­czycy i zwią­zane z nimi histo­rie bez wąt­pie­nia róż­nią się od sie­bie. Ale wyko­nu­jemy stale takie same czyn­no­ści, nasze instru­menty, sprzęty i metody bada­nia rów­nież się nie zmie­niają. Nie ciąży na nas strasz­liwa pre­sja czasu i koniecz­ność pod­ję­cia natych­mia­sto­wej decy­zji, możemy w spo­koju zasta­na­wiać się nad spo­so­bami dzia­ła­nia. W naszym wypadku gra nie doty­czy już bowiem życia lub śmierci. Cho­dzi raczej o prawdę lub o spra­wie­dli­wość – ale to nie są decy­zje ratu­jące życie. Na miej­scu wypadku lub miej­scu prze­stęp­stwa, na które nas wzy­wają, poja­wiamy się zawsze jako ostatni. Rzadko też sto­imy w pokoju obok bli­skich zmar­łego, to nie my musimy prze­ka­zy­wać im wia­do­mo­ści o śmierci.
To nie zna­czy, że w moim zawo­dzie nie tra­fiają się gor­sze dni. Do takich nale­żał 19 grud­nia 2016 roku, był to ponie­dzia­łek. Sie­dzia­łem wie­czo­rem z rodziną w piz­ze­rii, kiedy otrzy­ma­łem wezwa­nie – atak ter­ro­ry­styczny na ber­liń­skim Bre­it­sche­id­platzt4. Kil­koro zabi­tych, wielu ciężko ran­nych, nie­ja­sna sytu­acja. Około dwu­dzie­stej dru­giej byli­śmy na miej­scu razem z kole­żan­kami i kole­gami po fachu. Wezwano pię­cioro z nas; praca ratow­ni­ków była już w tam­tym momen­cie zakoń­czona. Ran­nych zaopa­trzono i prze­trans­por­to­wano do szpi­tali. Teraz ktoś musiał jesz­cze zatrosz­czyć się o zmar­łych.
Kiedy wsia­dłem do samo­chodu i ruszy­łem w stronę dziel­nicy Char­lot­ten­burg, ogar­nęło mnie nie­przy­jemne uczu­cie. Nikt nie wie­dział, co tam na nas czeka, czy nie ist­nieje nie­bez­pie­czeń­stwo „second hit”, dru­giego, opóź­nio­nego ataku. Moja żona była wtedy w ciąży z bliź­nia­kami, nie­długo mia­łem po raz pierw­szy zostać ojcem. I nie chcia­łem być jedy­nie czarno-białą foto­gra­fią w życiu moich dzieci. Kiedy odje­cha­łem, żona myślała o tym samym co ja: „Czy tam jest bez­piecz­nie?”.
Na miej­scu pano­wała upiorna cisza. W moim odczu­ciu była to ogrom­nie sym­bo­liczna scena. Ter­ro­ry­ści naj­wy­raź­niej mieli wyczu­cie – koło pół­nocy sta­li­śmy u stóp pod­świe­tlo­nego Kościoła Pamięcit5, wokół nas roz­cią­gał się znisz­czony jar­mark bożo­na­ro­dze­niowy, wszę­dzie potłu­czone chrze­ści­jań­skie sym­bole, potrza­skane anioły, poła­mane gwiazdy betle­jem­skie, a pośrodku czarna cię­ża­rówka, jakby wysko­czyła wprost z pie­kła. Jakby zie­mia się roz­stą­piła i ją wypluła. Mar­twa cisza. I wszech­obecna woń musz­tardy, grza­nego wina i palo­nych mig­da­łów. Zabez­pie­cza­nie zwłok jest zawsze trud­nym momen­tem dla wszyst­kich służb. Wiemy, że to ciało zaraz sta­nie się osobą, zaraz poznamy jej nazwi­sko, zaraz będzie miał lub miała adres, życio­rys, krew­nych. Jest takie powie­dze­nie, które jako młody ratow­nik sły­sza­łem cza­sem od star­szych leka­rzy pogo­to­wia: „Czło­wiek się cie­szy, kiedy nie­które sprawy zna tylko z gazet”. Dziś wiem, co mieli na myśli.
Dyżury, w któ­rych się uczest­ni­czy jako stra­żak, jako lekarz pogo­to­wia, jako poli­cjant lub ratow­nik medyczny, mogą być o wiele bar­dziej obcią­ża­jące i trau­ma­tyczne niż wszel­kie sek­cje zwłok na świe­cie. Czło­wiek dość nie­ocze­ki­wa­nie tra­fia w sam śro­dek sytu­acji, któ­rych nadej­ścia nie można prze­wi­dzieć lub prze­czuć. A mimo to trzeba dzia­łać i funk­cjo­no­wać pew­nie i sku­tecz­nie. Nie ma moż­li­wo­ści, by się odwró­cić na pię­cie i oświad­czyć: „Nie, dzię­kuję, nie mam na to ochoty!”. Wszyst­kie te zawody zasłu­gują na nasz naj­głęb­szy sza­cu­nek.

 
Wesprzyj nas