„Chłopiec” to powieść biograficzna, która jest, jak pisze autor, poszukiwaniem fabuły własnego życia. To wirtuozerska historia o samotności, bezbronności i potrzebie akceptacji.


Lawrence Ferlinghetii – duchowy ojciec takich geniuszy jak Tom Waits, Bob Dylan czy Michael Stipe i Patti Smith – ostatni żyjący przedstawiciel beat generation, którego tomik poezji „A Coney Island of the Mind” uchodzi za jedno z największych osiągnięć współczesnej poezji, w swoje setne urodziny dał nam wyjątkowy prezent.

To „Chłopiec” – powieść biograficzna, która jest, jak sam pisze, poszukiwaniem fabuły własnego życia. To wirtuozerska historia o samotności, bezbronności i potrzebie akceptacji.

***

Mały chłopiec może początkowo wydawać się stereotypowym pamiętnikiem. Niebawem jednak Ferlinghetti przywraca ducha Beatu, wzmaga tempo narracji, odrzucając interpunkcję niczym zużyty człon rakiety nośnej, i w ten oto sposób wciąga nas szalony, zakręcony i mocno rozciągnięty w czasie riff przynależny do pokolenia tego poety. Wszyscy jarzący bluesa czytelnicy z radością i zadowoleniem dadzą się ponieść temu odlotowemu potokowi słów, spontanicznej ich fali – nie, niech to będzie dla nas raczej rwący strumień świadomości. Brawo, mistrzu!
Billy Collins

Ferlinghetti to odważny człowiek i śmiały poeta.
Bob Dylan

Gdy przybyłem po raz pierwszy do San Francisco i usłyszałem «Ferlinghetti», pomyślałem zrazu, że jest to na pewno nazwa jakiejś wielkiej jednostki geograficznej. No i okazało się, że tak właśnie było.
Tom Waits

Lawrence Ferlinghetti
Chłopiec
Przekład: Bartłomiej Zborski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 7 września 2022
 
 


Chło­piec był zupeł­nie zagu­biony. Nie miał poję­cia kim jest ani skąd pocho­dzi. Był z ciotką Emi­lie którą bar­dzo kochał. Jesz­cze w powi­ja­kach ode­brała go od matki która miała już czte­rech synów więc nie dałaby rady wycho­wać pią­tego uro­dzo­nego kilka mie­sięcy po tym jak jego ojciec zmarł na zawał serca. Dwu­na­sto­letni brat Chłopca Harry zna­lazł ojca nie­ży­wego na stop­niach pro­wa­dzą­cych do piw­nicy za ich małym domem znaj­du­ją­cym się w linii pro­stej na pół­noc od parku Van Cor­tlandt na wyspie Man­hat­tan. „Biedna Mamu­sia, żad­nych pie­nię­dzy, Tato nie żyje”, napi­sał Harry po latach. Ich matka, Cle­mence Alber­tine Men­des-Mon­santo, uro­dziła się w Pro­vi­dence w sta­nie Rhode Island z sefar­dyj­skich rodzi­ców przy­by­łych do Ame­ryki z wyspy Saint Tho­mas nale­żą­cej do archi­pe­lagu Wysp Dzie­wi­czych, gdzie jej rodzina bar­dzo długo zna­ko­mi­cie się miała jako zamożni plan­ta­to­rzy dopóki nie zubo­żyło jej zała­ma­nie się rynku cukru w póź­nych latach 80. dzie­więt­na­stego wieku. Nie­gdyś zmu­szona ucho­dzić przed inkwi­zy­cją w Hisz­pa­nii i Por­tu­ga­lii do Nowego Świata nie przy­była naj­tań­szą klasą na statku mając na sobie tylko to co na grzbie­cie. Przy­wieźli w kufrach cały swój doby­tek, świecz­niki, złoto i klej­noty, toteż zostali na Saint Tho­mas kup­cami i plan­ta­to­rami nie­ba­wem też dla sie­bie wznie­śli na wzgó­rzu wiel­kie domo­stwo z prze­stron­nymi pod­cie­niami i z wido­kiem na cen­trum mia­sta; w albu­mie rodzin­nym męż­czyźni noszą kape­lu­sze o sze­ro­kim ron­dzie i cien­kie czarne kra­waty z ozdob­nymi zapię­ciami pod szyją. Wyspa była duń­ską kolo­nią koronną aż do początku dwu­dzie­stego wieku kiedy cap­nęli ją Ame­ry­ka­nie, a człon­ko­wie rodziny Mon­santo zawie­rali mał­żeń­stwa zarówno z Duń­czy­kami jak i z fran­cu­skimi osie­dleń­cami, tak że z cza­sem mieli wielu fran­cu­skich krew­nych któ­rzy przy­jeż­dżali z Fran­cji i któ­rych tam odwie­dzano. Matka Cle­mence Alber­tine miała jakichś bli­żej nie­okre­ślo­nych ary­sto­kra­tycz­nych przod­ków, a sama mówiła jesz­cze po fran­cu­sku. No więc było tak że wuj Cle­mence Alber­tine oże­nił się z pocho­dzącą z pół­nocnej Fran­cji Emi­lie, ona zaś zawsze pra­gnęła mieć wła­sne dziecko dla­tego przy­je­chała wzięła od zroz­pa­czo­nej matki nowo naro­dzo­nego Lau­renta i zawio­zła do Fran­cji. Wiele lat póź­niej Chło­piec domy­ślił się, że jej mąż, Ludwig Mon­santo, pro­fe­sor języ­ków obcych, znacz­nie star­szy od Emi­lie, nie chciał, ze względu na swój zaawan­so­wany wiek, adop­to­wać syna, i pozo­sta­wił żonę z maleń­stwem. No a potem Tante Emi­lie, kiedy Chło­piec miał może dwa lata, zabrała go do swego rodzin­nego mia­sta opo­dal Stras­burga (z jego oko­lic pocho­dził słynny kapi­tan Drey­fus); prze­by­wali tam wystar­cza­jąco długo żeby nauczył się mówić naj­pierw po fran­cu­sku a dopiero potem po angiel­sku, jego naj­wcze­śniej­szym wspo­mnie­niem była scena kiedy trzy­mano go w ramio­nach na bal­ko­nie wycho­dzą­cym na bul­war na któ­rym odby­wała się parada woj­skowa grała orkie­stra a w powie­trzu uno­siły się dźwięki Mar­sy­lianki. Następ­nie zapa­mię­tał że po powro­cie do Nowego Jorku zna­leźli się w dużym wysoko skle­pio­nym miesz­ka­niu na Upper West Side z wido­kiem na Hud­son i Pali­sa­des1 cią­gnące się wzdłuż tej wiel­kiej rzeki huczały syreny parow­ców a ciotka Emi­lie i Ludwig znów się zeszli. Gdy Ludwig przy­tu­lił Chłopca ten poczuł kłu­jący zarost, przez krótki czas stali obaj w peł­nym słońcu i nagle wujka Ludwiga zabra­kło, tym razem na dobre. A potem znów on i ciotka Emi­lie byli w tym ogrom­nym wytwor­nym miesz­ka­niu, nie trwało to jed­nak długo, ponie­waż ciotka nie miała pie­nię­dzy, no i wkrótce przy­szedł ktoś z Wydziału Zdro­wia i zabrał go do sie­ro­cińca w Chap­pa­qua w sta­nie Nowy Jork, bo ciotki nie było stać na mleko dla niego a ów urzęd­nik oświad­czył że Chło­piec zacho­ruje na krzy­wicę. Gdy odbie­rano go Emi­lie było wiele pła­czu, no a potem trzy­mano go w tym sie­ro­cińcu, i po wielu latach pamię­tał z owego pobytu tylko tyle że zmu­szano go do jedze­nia nie­do­go­to­wa­nego pud­dingu z tapioki nazy­wa­nego przez dzie­ciaki „kocie oczka”. Och czas minął bez­pow­rot­nie nie ma innych wspo­mnień z tam­tego miej­sca, dopiero to, że rok póź­niej, przy­je­chała ciotka Emi­lie i go zabrała, i było to jesz­cze w latach dwu­dzie­stych w Ame­ryce. I jesz­cze jak ją wtedy zapamię­tał. Nosiła klo­szo­wate kape­lu­sze strzy­gła się krótko w stylu Louise Bro­oks2 i zawsze miała na sobie tę samą szy­kowną suk­nię z głę­bo­kim dekol­tem na szyi długi sznur pereł, zawsze też roz­ta­czała wokół sie­bie zapach wody koloń­skiej. Ma się rozu­mieć, że to „zawsze” ist­niało wyłącz­nie w wyobraźni Chłopca, a ona sama naj­wy­raź­niej swej tuzin­ko­wej ele­gan­cji (dobrze zama­sko­wa­nej wytworną fran­cusz­czy­zną) zawdzię­czała otrzy­ma­nie posady fran­cu­skiej guwer­nantki Sally osiem­na­sto­let­niej córki Anny Law­rence Bisland i Pre­sleya Eugene’a Bislanda miesz­ka­ją­cych w Bro­nxville w sta­nie Nowy Jork, w obro­śnię­tej blusz­czem rezy­den­cji opo­dal Sarah Law­rence Col­lege zało­żo­nego przez ojca Anny. Tak więc ciotka Emi­lie przy­je­chała i zabrała go, a potem oboje zamiesz­kali w poko­iku na dru­gim pię­trze bli­sko stry­chu gdzie kufry z naklej­kami Cunard Line sąsia­do­wały ze sta­rymi sio­dłami i roz­ma­itą wie­kową sta­rzy­zną. W pamięci Chłopca naj­moc­niej zapi­sały się jed­nak wie­czorne posiłki spo­ży­wane codzien­nie w wydzie­lo­nej jadalni gdzie poda­wał do stołu gru­bo­ko­ści­sty holen­der­ski kamer­dy­ner wyko­nu­jący rów­nież obo­wiązki szo­fera jedy­nie przy­uczony do czyn­no­ści lokaja i manew­ru­jący dość nie­pew­nie pół­mi­skami, pod­czas gdy Tante Emi­lie kon­wer­so­wała po fran­cu­sku z piękną Sally, któ­rej rodzice, usa­do­wieni po prze­ciw­le­głych stro­nach stołu włą­czali się co jakiś czas do tej roz­mowy, a przy­naj­mniej czy­niła to Madame Bisland, ponie­waż wtedy nale­żało do dobrego tonu mówie­nie po fran­cu­sku i odby­wa­nie wiel­kich wojaży po Euro­pie, popu­larny był zwłasz­cza Paryż, no i ciotka Emi­lie nie­wąt­pli­wie ich ocza­ro­wała aż po kilku mie­sią­cach oka­zało się że tro­chę prze­sa­dziła z tym cza­ro­wa­niem pana Bislanda no i nagle już jej w tym domu nie było, a Chłopcu powie­dziano że wyje­chała na jeden dzień wyko­rzy­stu­jąc wolne i po pro­stu już nie powró­ciła. A że pań­stwo Bislan­do­wie mieli już nie­gdyś chłopca imie­niem Law­rence zmar­łego w dzie­ciń­stwie, więc teraz naj­wy­raź­niej za sprawą Opatrz­no­ści bożej otrzy­mali innego Law­rence’a. I tak to trwało, Chło­piec miesz­kał wraz z nimi w tam­tej wspa­nia­łej rezy­den­cji w Law­rence Park West w Bro­nxville w końcu lat dwu­dzie­stych. Lecz już wtedy osią­gnął wiek szkolny tak że począt­kowo oddali go do River­dale Coun­try School pla­cówki z inter­na­tem w oko­licy zwa­nej River­dale-on-Hud­son jed­nak Chło­piec zapa­mię­tał z tam­tego okresu tylko życz­li­wego dyrek­tora szkoły, który ota­czał go, naj­młod­szego ucznia, szcze­gólną opieką; potem poje­chał na letni obóz waka­cyjny w góry Adi­ron­dack gdzie nauczył się pły­wać i wią­zać węzły i po raz pierw­szy ujrzał ogromne lasy, wiel­kie strze­li­ste sosny, jeziora o migo­czą­cych taflach, ukryte stru­mie­nie i refleksy świetlne w ich nur­cie, zupeł­nie jakby to było o poranku pierw­szego dnia ist­nie­nia świata. Była to jed­nak tylko prze­lotna idylla która na długo zapa­dła w jego pamięć, ponie­waż gdy zakoń­czyła się szkoła a Chło­piec powró­cił z obozu do rezy­den­cji w Bro­nxville znów poczuł się bar­dzo samotny, naj­bliżsi sąsie­dzi miesz­kali gdzieś za hory­zon­tem a w oko­licy nie było w ogóle dzieci star­szych czy młod­szych z któ­rymi mógłby się bawić, byli tylko doro­śli Bislan­do­wie któ­rzy wyda­wali się mu bar­dzo sta­rzy, choć oboje prze­kro­czyli bodaj dopiero pięć­dzie­siątkę, miał wła­sny pokój w całym skrzy­dle domo­stwa wiel­kie dęby pochy­lały konary ku jego oknom, a wiatr napie­rał z wyciem na kamienne mury wiel­kiej rezy­den­cji, jed­nak tylko ów wiatr był jego towa­rzy­szem w pokoju tak zda­wa­łoby się odda­lo­nym od pozo­sta­łych czę­ści domu. Dopiero w porze posiłku gdy roz­le­gał się dźwięk dzwonka Chło­piec scho­dził na dół by zasiąść przy rodzin­nym stole pomię­dzy Pre­sleyem i Anną Bislan­dami któ­rzy roz­ma­wiali ze sobą jakby oddzie­leni roz­le­głą prze­strze­nią. Doprawdy opi­sać ich potra­fiłby tylko pisarz pokroju Char­lesa Dic­kensa, jako że oboje byli wik­to­ria­nami w każ­dym calu, on i ona jakby prze­nie­sieni żyw­cem z innej epoki, tak przy­naj­mniej wyda­wało się Chłopcu. Pre­sley Eugene Bisland uro­dził się w ary­sto­kra­tycz­nej, lecz zubo­ża­łej rodzi­nie w Natchez w sta­nie Mis­si­sipi, kilka dzie­się­cio­leci po ame­ry­kań­skiej woj­nie domo­wej w któ­rej stra­ciła ona cały mają­tek wyjąw­szy wielki stary dwór Mount Repose. Pre­sley był naj­młod­szym synem w licz­nej rodzi­nie, toteż nie otrzy­mał żad­nej schedy. Dla­tego mając pięt­na­ście lat wyru­szył na Zachód z nadzieją że pod­czas gorączki złota w Kali­for­nii zbije for­tunę. Uczest­ni­czył w spę­dach bydła szla­kiem Chi­sholm Trail, opa­no­wał sztukę ujeż­dża­nia koni pra­cu­jąc jako kow­boj. Gdzieś w pół­noc­nej Kali­for­nii zain­we­sto­wał w obie­cu­jącą kopal­nię złota, lecz stra­cił wszystko gdy oka­zało się że kopal­nia jest jałowa. Spłu­kany i zruj­no­wany jako zale­d­wie dwu­dzie­sto­la­tek podą­żył do Nowego Jorku gdzie – dzięki konek­sjom rodzin­nym – zaczął nie­ba­wem zada­wać się z dale­kimi zamoż­nymi krew­nymi (przed wojną domową wszy­scy na Połu­dniu byli ze sobą spo­krew­nieni) otrzy­mu­jąc wiele zapro­szeń na imprezy towa­rzy­skie orga­ni­zo­wane w posia­dło­ściach przy gór­nej czę­ści Park Ave­nue i Pią­tej Alei. Był rze­czy­wi­ście przy­stoj­nia­kiem, i choć pra­co­wał tylko na pod­rzęd­nej posa­dzie w Abbot Coin Coun­ter Com­pany, miał duże wzię­cie u ówcze­snych debiu­tan­tek, w tym rów­nież u mło­dej Anny Law­rence, któ­rej rodzina miesz­kała w rezy­den­cji wła­śnie przy gór­nym odcinku Pią­tej Alei. To wła­śnie tam zaaran­żo­wano mał­żeń­stwo (z miło­ści czy nie któżby to mógł wie­dzieć) nad wyraz przy­stoj­nego i wyga­da­nego Pre­sleya z nie­zbyt ładną acz dobrze uło­żoną Anną Law­rence. A potem po oka­za­łym ślu­bie oboje osie­dli w Bro­nxville, odle­głym od mia­sta o jakieś dwa­dzie­ścia mil. Bro­nxville było wtedy miej­scem nie­wiele tylko róż­nią­cym się od otwar­tego terenu, a ojciec Anny zaku­pił więk­szość tam­tejszych grun­tów, ponie­waż pla­no­wał zało­że­nie mode­lo­wego mia­sta, z wspa­nia­łymi domami prze­zna­czo­nymi dla arty­stów i pisa­rzy, wypo­sa­żo­nymi w sieć wodo­cią­gową i elek­tryczną itd.; wcze­śniej wszystko nale­żało tam do rodziny Law­rence’ów. No i na początku dwu­dzie­stego wieku Pre­sley i Anne prze­pro­wa­dzili się do tej pięk­nej enklawy, a gdy w ich życiu poja­wił się Chło­piec, byli już dobrze w latach. Chłopcu oboje wyda­wali się zawsze bar­dzo sta­rzy, zbyt sta­rzy, żeby on małe dziecko mógł nawią­zać z nimi jakiś kon­takt. Mimo to Chło­piec naprawdę kochał Pre­sleya Bislanda. Mówił on bowiem z polo­tem i dow­ci­pem któ­rym zdo­bił wytworne roz­mowy z żoną, sta­teczną star­szą panią odzie­wa­jącą się w czarne wik­to­riań­skie suk­nie, które zawsze uzu­peł­niał dusik z dia­men­tami na szyi. Po latach, gdy Chło­piec poznał książki Marka Twa­ina, zro­zu­miał że Pre­sley i ich autor byli ule­pieni z tej samej gliny, ponie­waż łączyło ich podobne poczu­cie saty­rycz­nego humoru, wspólne pocho­dze­nie z Połu­dnia, a nawet podobny styl ubie­ra­nia się. Pre­sley dora­stał w domu prze­siąk­nię­tym kla­syką i już we wcze­snych latach nauczył się łaciny. Jego biblio­tekę w Pla­sh­bo­urne (tak nazy­wał się ich dom) wypeł­niały dzieła grec­kich i rzym­skich kla­sy­ków, jak rów­nież bar­dziej współ­cze­snych pisa­rzy na przy­kład Laf­ca­dia Hearna. Była ona nie­wiel­kim wygod­nym pomiesz­cze­niem sąsia­du­ją­cym bez­po­śred­nio z jadal­nią ze ścia­nami wyło­żo­nymi boaze­rią z ciem­nej dębiny, wypo­sa­żo­nym w masywne głę­bo­kie fotele utwo­rzono w niej rów­nież wnęki w któ­rych można było wygod­nie odda­wać się lek­tu­rze. Przy obie­dzie Pre­sley zada­wał Chłopcu na przy­kład takie pyta­nia „Młody czło­wieku, cho­dzi­łeś wszak do szkoły, powiedz, kto to był Tele­mach?”, albo recy­to­wał mocno już osłu­chane kawałki w rodzaju Hora­cju­sza na moście3, skan­du­jąc grom­kim gło­sem rymy, czy też na przy­kład Szarży lek­kiej bry­gady; frag­ment „Hej, po doli­nie śmierci / Jedzie ich sześć­set. […] Na prawo – ogień dział / Na lewo – ogień dział” powo­do­wał, że Chło­piec odczu­wał fizycz­nie fer­wor walki, a donio­sła fraza „Że wodza błąd tu był / Widzieli jeźdźce”4 roz­brzmie­wała ponad sto­łem. Albo też ofia­ro­wy­wał Chłopcu srebr­nego dolara po to by mówił z pamięci jakiś inny rów­nie okle­pany frag­ment. Anna Bisland opusz­czała ich towa­rzy­stwo tak że w jadalni pozo­sta­wali tylko Chło­piec oraz ów układny dow­cipny i bły­sko­tliwy star­szy pan rzu­ca­jący wyzwa­nie światu. (Chło­piec wpraw­dzie tego nie wie­dział lecz cał­kiem moż­liwe że ona była bez­wa­run­kową repu­bli­kanką on zaś Mar­kiem Twa­inem), ile­kroć zaś zano­siło się na kłót­nię, mawiał: „Słuszne to czy nie, madame, ma pani rację”. Ona być może wie­rzyła w Boga, a on nie. Gdy umie­rał zapowie­dział że nie chce widzieć w domu żad­nego duchow­nego, tym­cza­sem ona wpro­wa­dziła ukrad­kiem jed­nego z nich, i w pokoju obok mam­ro­tał for­muły ostat­niego namasz­cze­nia a w końcu musiał wymknąć się nie­po­strze­że­nie przez kuch­nię. Pre­sley powie­dział tylko „Precz z domu, żyw lub mar­twy!”. Po latach, czy­ta­jąc Toł­stoja, Chło­pak wyobra­żał sobie że Pre­sley podob­nie jak Toł­stoj opusz­cza łoże śmierci by umrzeć na małej sta­cji kole­jo­wej… A po wielu kolej­nych latach zro­zu­miał jak bar­dzo kochał tego czło­wieka, nie wie­dział jed­nak jak wyra­zić tę miłość. W pamięci pozo­stała mu jedy­nie scena, kiedy to pew­nej głę­bo­kiej zimy, przy pada­ją­cym śniegu, który okry­wał ogród fran­cu­ski wokół ich rezy­den­cji, dostrzegł nie­ocze­ki­wa­nie w środku nocy pana Pre­sleya w piża­mie wycho­dzą­cego chwiej­nym kro­kiem fron­to­wymi drzwiami wprost w głę­bo­kie zaspy i dalej pro­sto w zawie­ru­chę, on zaś pobiegł wtedy za nim zatrzy­mał go i popro­wa­dził z powro­tem do domu, no i gdyby nie on, Chło­piec, zacny star­szy pan zamar­złby na śmierć.

A gdy był już Chło­pa­kiem dobrze pamię­tał że jak dopiero co skoń­czył sześć lat jego wła­sna matka, Cle­mence Alber­tine, wraz z dwoma jego braćmi, Har­rym i Cle­men­tem, poja­wiła się pew­nego let­niego popo­łu­dnia w domu Bislan­dów ale nie zapro­szono ich do środka stali tylko na wiel­kim traw­niku przed rezy­den­cją, pod­czas gdy Pre­sley i Anna usie­dli na fote­lach które im wynie­siono a Chło­piec zna­lazł się jakby pomię­dzy i zapy­tano go wprost, co woli, pozo­stać z Bislan­dami czy powró­cić z matką i braćmi, w let­nim powie­trzu zapa­no­wała ważka i wypeł­niona stra­chem cisza, a Chło­piec zna­lazł się w kom­plet­nej roz­terce nie wie­dząc co powie­dzieć i jak postą­pić, ponie­waż nikt z nim o tym wcze­śniej nie roz­ma­wiał a on sam żadną miarą nie koja­rzył tych obcych przy­by­szów któ­rzy mie­nili się jego matką i braćmi, aż wresz­cie w końcu wyją­kał: „Zostaję”, co zakoń­czyło sprawę, ponie­waż jego rodzona matka i bra­cia po pro­stu ode­szli, a on sam tylko ponie­kąd zda­wał sobie sprawę z tego co uczy­nił, ta jedna chwila prze­są­dziła o całym jego życiu, więc pozo­stał jak gdyby „na zawsze”, ich zaś ujrzał ponow­nie dopiero gdy był już doro­sły, bo też i, och, cóż taki mały dzie­ciak mógł wtedy w latach dwu­dzie­stych w Bro­nxville w sta­nie Nowy Jork wie­dzieć o „kla­sach” czy też o „róż­ni­cach kla­so­wych”, gdy matki i braci nie zapro­szono do środka, choć wiele lat póź­niej przy­po­mniał sobie że bar­dzo go to zszo­ko­wało… Życie pły­nęło dalej, w ogrom­nej rezy­den­cji na­dal nie było innych dzieci z któ­rymi mógłby się bawić, naj­bliż­szy dom znaj­do­wał się ćwierć mili dalej, a jego naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi byli star­szy gar­baty Włoch ogrod­nik który miesz­kał w chatce za gara­żem i śmier­dział czosn­kiem – irlandzka gospo­dyni Delia Devine kobieta o cię­tym dow­ci­pie i języku jej silny irlandzki akcent mógłby kra­jać masło – szo­fer młody Holen­der pro­wa­dzący wiel­kiego cadil­laca i wyko­nu­jący dodat­kowo obo­wiązki kamer­dy­nera poda­wał nie­zdar­nie do stołu posłu­gu­jąc się przy tym wiel­kimi rękami o gru­bych kościach – szwedzka kucharka Annie nie­to­le­ru­jąca w swoim kró­le­stwie żad­nej bez­tro­ski czy roz­trze­pa­nia… Ten dom wraz z jego miesz­kań­cami ni­gdy nie ule­ciał mu z pamięci… Mój ruchomy palec pisze, a napi­saw­szy, rusza dalej5.

NO I wresz­cie nad­szedł dzień gdy uznano że Chło­piec potrze­buje towa­rzy­stwa rówie­śni­ków i że w takim razie powi­nien pójść do szkoły publicz­nej odle­głej o kilka mil i usy­tu­owa­nej w cen­trum Bro­nxville, lecz po to żeby Chło­piec mógł do niej uczęsz­czać nale­żało oddać go pod opiekę komuś tam zamiesz­ka­łemu. Usta­lono więc że trafi na stan­cję do nie­ja­kiej Zilli Lar­ned Wil­son, wdowy wycho­wu­ją­cej pięt­na­sto­let­niego syna, zaj­mu­ją­cej domek przy Par­kway Road (jedy­nej „ubo­giej” ulicy w tym rejo­nie) w pobliżu torów kole­jo­wych. Chło­piec prze­żył strasz­li­wie te nie­ocze­ki­wane prze­no­siny na jakże inny poziom życia, z zamoż­nej rezy­den­cji tra­fił do wyda­wa­łoby się ubo­giego domu któ­rego tylna weranda odda­lona była zale­d­wie o pięt­na­ście stóp od torów po któ­rych nocami prze­jeż­dżały pociągi linii New York Cen­tral Rail­road, z łomo­tem wpra­wia­ją­cym szyby w drże­nie. No i taki był począ­tek sied­miu czy może nawet ośmiu lat z ozię­błą wdową Wil­son i jej synem Bil­lem który stał się dla Chłopca star­szym bra­tem, była tam rów­nież banda obdar­tych dzie­cia­ków z któ­rymi mógł się bawić albo napa­rzać. Chło­piec bił się pew­nego dnia na pię­ści z mło­dzi­kiem nazy­wa­nym „Zasmar­kany Firek Ren”, a potem powstała inna nie­wielka banda z którą Chło­piec bawił się w Robin Hooda i jego wesołą kom­pa­nię w leśnym parku opo­dal rzeki Bronx, łowili także raki w tej prze­pły­wa­ją­cej przez park rzece, a Chło­piec pra­gnął żar­li­wie jak niczego innego na świe­cie odzie­nia z koź­lej skóry takiego jakie nosił Robin Hood, żeby je zdo­być gotów był obra­bo­wać jakie­goś podróż­nego (tak wła­śnie rodzą się rebe­lianci i bun­tow­nicy). A gdy powra­cał wie­czo­rem do domku przy Par­kway Road ukła­dał się do snu na pry­czy usta­wio­nej na tyl­nej weran­dzie cho­ciaż łomo­tały pociągi, mimo to wsta­wał codzien­nie o pią­tej rano, żeby wraz z Bil­lem roz­wo­zić po oko­licy gazety do godziny siód­mej, kiedy musiał otwo­rzyć dwor­cowy kiosk z prasą i sprze­da­wać egzem­pla­rze „New York Herald Tri­bune” i „Timesa” dojeż­dża­ją­cym na Wall Street nadzia­nym face­tom w dłu­gich płasz­czach, fedo­rach albo melo­ni­kach derby. A potem miał już tylko tyle czasu, żeby pobiec do domu, prze­brać się, zjeść słodką babeczkę i gnać na dzie­wiątą do szkoły. I tak przez całe sie­dem lat, tyle tylko że jako dwu­na­sto­la­tek mógł wyje­chać na mie­siąc na obóz skau­tow­ski gdzieś w pół­noc­nej czę­ści stanu Nowy Jork. I przez cały ten czas Bislan­do­wie ni­gdy się do niego nie ode­zwali (choć musieli opła­cać stan­cję i utrzy­ma­nie). Gdy Chło­piec wkro­czył w pięt­na­sty rok życia, wdał się w łobu­zerkę po lek­cjach, przy­no­sząc drobne łupy pocho­dzące ze skle­po­wych kra­dzieży doko­ny­wa­nych przez kum­pli i gro­ma­dząc je w piw­nicy na zaple­czu jed­nego z pawi­lo­nów, no i wpadł krad­nąc ołówki w skle­piku z tanio­chą w tym samym tygo­dniu gdy zdo­był spraw­ność skau­tow­ską Orłów, no i wezwano dru­ży­no­wego który zapro­wa­dził go do domu gdzie dostał lanie, a wtedy ozię­bła wdowa orze­kła że już nie daje sobie z nim rady i wezwała Bislan­dów żeby go zabrali, tak się też stało, i tak roz­po­czął się zupeł­nie nowy etap w życiu Chłopca który prze­stał już być małym chłop­cem. Dła­wiła go samot­ność, a dużo póź­niej się­ga­jąc myślą wstecz uprzy­tom­nił sobie że ani wdowa Wil­son ani któ­reś z Bislan­dów ni­gdy go nie przy­tu­lili i nie poca­ło­wali. Tym­cza­sem zakoń­czyła się szkoła, nade­szło lato i Bislan­do­wie zabrali go do let­niego domku nad jezio­rem Big Wolf w górach Adi­ron­dack wyko­ny­wał tam obo­wiązki domowe rąbał drzewo i wygrze­by­wał spod tro­cin wiel­kie tafle lodu które roz­łu­py­wał na mniej­sze kawałki i zano­sił do kuchen­nego schowka. Na brzegu był han­gar w nim łodzie i kajak z żaglem pozwa­lano mu pły­wać nim po jezio­rze, na nauce takiego żeglo­wa­nia spę­dził samot­nie wiele sło­necz­nych godzin, było to naj­cu­dow­niej­sze lato w jego życiu. Na ścian­kach domku wisiały płaty kory brzo­zo­wej z takimi na przy­kład sło­wami „Przyjdź kiedy zechcesz, odejdź wedle woli i, a niech­że cię, rób co ci doga­dza” lecz Chło­piec dobrze wie­dział, że nie może robić tego co mu doga­dza, bo na innym pła­cie mógł prze­czy­tać „Oto i rybi łowca. Wstaje o świ­cie, burzy spo­kój domu, oddala się pełen nadziei, by powró­cić późną nocą, cuch­nie gorzałką i nie ma w nim prawdy”, a jemu pozwo­lono być takim łowcą więc u schyłku lata wycią­gał z jeziora palie wtedy pań­stwo Bislan­do­wie wysłali go do znaj­du­ją­cej się nad rzeką Con­nec­ti­cut szkoły Mount Her­mon z inter­na­tem sto mil na zachód od Bostonu, i tam wśród innych chłop­ców po raz pierw­szy doświad­czył poczu­cia rze­czy­wi­stego kole­żeń­stwa. Jako pierw­szo­rocz­niak na par­te­rze w sta­rej czę­ści bursy miał współ­lo­ka­tora, był on uczniem ostat­niej klasy i przy­je­chał z Indii. Miał na imię Jim, był synem misjo­nar­skiej pary dzia­ła­ją­cej w Indiach, tam się też uro­dził, i stał się dla chłopca star­szym bra­tem, pew­nego dnia zda­rzyło się coś co spo­wo­do­wało że chłopcu roz­ja­śniło się w gło­wie. Pamię­tał o tym aż do sta­ro­ści. Otóż Jim powa­lił Mniej­szego Chłopca na pod­łogę, po czym usiadł na nim okra­kiem. Był wobec niego łagodny lecz uwol­nił go dopiero wtedy gdy tam­ten przy­znał że nijak nie może dowieść że real­nie ist­nieje i że nie śni, no i ów Mniej­szy Chło­piec krzy­czał „Ale ja prze­cież żyję, żyję!” mimo to Jim nie ustą­pił tylko trzy­mał go w takiej pozy­cji aż w końcu pozwo­lił wstać. I tak pod­czas pierw­szego roku w szkole Mount Her­mon nad rzeką Con­nec­ti­cut, na zachód od Bostonu, pły­nęło Chłopcu życie, nie­mal trzy lata póź­niej otrzy­mał dyplom po czym prze­niósł się do Cha­pel Hill i roz­po­czął stu­dia na uni­wer­sy­te­cie sta­no­wym Karo­liny Pół­noc­nej ukoń­czył tam­tej­szą szkołę dzien­ni­kar­stwa zaraz potem na początku dru­giej wojny świa­to­wej wstą­pił do Mary­narki Wojen­nej, pod­czas lądo­wa­nia w Nor­man­dii dowo­dził ści­ga­czem okrę­tów pod­wod­nych potem słu­żył na Pacy­fiku jako nawi­ga­tor na woj­sko­wym trans­por­towcu był w Naga­saki sie­dem tygo­dni po zrzu­ce­niu na to mia­sto bomby ato­mo­wej oglą­dał na wła­sne oczy tamto pie­kło z miej­sca został pacy­fi­stą jesie­nią tego samego roku został zwol­niony ze służby w Por­t­land w sta­nie Ore­gon, otrzy­mał pierw­szą pracę w Nowym Jorku w dziale kore­spon­den­cji „Time’a” w pod­zie­miach biu­rowca Time-Life nale­żą­cego do kom­pleksu Roc­ke­fel­ler Cen­ter, po trzech mie­siącach zre­zy­gno­wał pod­jął stu­dia pody­plo­mowe na Uni­wer­sy­te­cie Colum­bia uzy­skał magi­ste­rium w dzie­dzi­nie lite­ra­tury dzięki usta­wie G.I. Bill6 wyje­chał do Fran­cji by stu­dio­wać na Uni­wer­sy­te­cie Pary­skim w ciągu trzech i pół roku zro­bił dok­to­rat po czym czmych­nął z powro­tem do Sta­nów do „kraju rodzin­nego”.

I TAK Chło­piec wszedł w doro­słość po nie­zli­czo­nych per­tur­ba­cjach trans­plan­ta­cjach trans­for­ma­cjach insty­ga­cjach for­ni­ka­cjach enun­cja­cjach eks­tra­po­la­cjach halu­cy­na­cjach kon­ster­na­cjach kon­fa­bu­la­cjach koope­ra­cjach demi­to­lo­gi­za­cjach iden­ty­fi­ka­cjach rekom­pen­sa­cjach rewer­be­ra­cjach misty­fi­ka­cjach kla­ry­fi­ka­cjach rein­ter­pre­ta­cjach sym­pli­fi­ka­cjach ide­ali­za­cjach aspi­ra­cjach igno­ro­wa­niach kon­kre­ty­za­cjach rady­ka­li­za­cjach i eman­cy­pa­cjach, a więc gdy Chło­pak zaczął mówić wła­snym gło­sem i wyzwo­lił z sie­bie nagro­ma­dzony zasób zdań i słów:

W tej egzy­sten­cjal­nej kawiarni na lewym wybrzeżu7 tego kraju, śle­dząc sza­lo­nym wzro­kiem prze­pły­wa­jącą obok rze­czy­wi­stość która wyci­nała mi na cze­re­pie gło­śną i wrza­skliwą opo­wieść8 ozna­cza­jąc wszystko począw­szy od VI sym­fo­nii Mah­lera oraz naszego świata zatra­co­nego w ago­nal­nym podrygu przed osta­tecz­nym ogłu­sza­ją­cym upad­kiem stwo­rze­nia jesz­cze tylko ostatni wdech i naszej cywi­li­za­cji któ­rej dali począ­tek Grecy już rze­czy­wi­ście nie ma spły­nęła do szamba Doko­najmy teraz obra­chunku by dostrzec że cała ta pozo­sta­łość po kapi­ta­li­zmie to gówno wrzu­cone do wen­ty­la­tora Tak czy ina­czej to naj­wyż­szy czas czas przy­pływu żeby odna­leźć jakiś sens a niech­by i centa w tym naszym malucz­kim życiu na ziemi a prze­cież czy wszystko to nie jest bła­ze­nadą pan­to­mimą grą w ciu­ciu­babkę gro­te­sko­wymi wygłu­pami kabo­tyna a bła­zny w maskach prze­ska­kują ponad księ­ży­cem tak jak na płót­nach Cha­galla jak­by­śmy to my sami każdy z nas zostali wyrzu­ceni na tę zie­mię wprost z łona matki przy­cho­dzimy na świat tak roz­pacz­li­wie nadzy i osa­mot­nieni potem błą­dzimy po omacku, nie zna­jąc celu naszych poczy­nań nie wie­dząc dokąd idziemy ani co robimy, wolni od obo­wiąz­ków wyjąw­szy prze­no­sze­nie wła­ści­wej nam tre­ści w inne formy, tak po pro­stu trzeba nam znów wło­żyć wszyst­kie nasze skład­niki do garnka a potem mie­szać żeby nasze stare i dobrze nam znane pot-au-feu grzało się z tyłu sło­necz­nego pieca…

TAK JAK ów gar­nek trwa­łem w dwu­izbo­wej norze w któ­rej miesz­ka­łem jako stu­dent w Paryżu przy rue de Vau­gi­rard 89 na Mont­par­nasse i wła­śnie tam wypi­sa­łem na ścia­nie wersy z wier­sza Edgara Allana Poego I mnie przez mor­skich pian kaskady Wio­dły twe hia­cyn­towe włosy, Kla­syczne rysy, głos najady9 wła­śnie tamtą prze­strzeń mia­łem po raz pierw­szy tylko dla sie­bie i nie miało zna­cze­nia że była to nora z czyn­szem dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu dola­rów mie­sięcz­nie czy też że przez rok korzy­sta­łem z kibla kuca­nego usy­tu­owa­nego w poło­wie krę­tych scho­dów wio­dą­cych na pierw­sze pię­tro na beto­nie posadzki ozna­czono tam miej­sca na stopy trzeba było kuc­nąć a potem szarp­nąć łań­cuch spłuczki i szybko czmych­nąć na schody bo woda poto­kami zale­wała całą tę posadzkę, pokój od ulicy miał malut­kie okienko niczym otwór strzel­ni­czy w murze Basty­lii wycho­dzące na bru­ko­wane podwó­rze mia­łem do dys­po­zy­cji poje­dyn­czy kran z zimną wodą umiesz­czony ponad wydrą­żo­nym wie­ko­wym blo­kiem bru­nat­nego pia­skowca tkwią­cym w tym miej­scu chyba od śre­dnio­wie­cza, i wła­śnie tam spo­tka­łem samego sie­bie zupeł­nie jak­bym był jakimś obcym face­tem który dopiero co powró­cił z cichej ulicy samot­nym wędrow­cem bez żad­nej najady u boku och jakaż to wszystko była roman­tyczna ilu­zja lecz uwiel­bia­łem ją wybie­ga­łem codzien­nie wprost w szare świa­tło Paryża towa­rzy­szył mi głód cho­dzi­łem wzdłuż nad­brzeży myśląc że jestem jakimś eufo­rycz­nym poetą czy innym arty­stą, byłem więc Apol­li­na­ire’em byłem Rim­bau­dem byłem Bau­de­la­ire’em i wszyst­kimi pozo­sta­łymi wyklę­tymi poetami, sza­leń­cami ogar­nię­tymi wście­kło­ścią by żyć10, posta­wiw­szy koł­nierz dla osłony przed spły­wa­ją­cym na nad­brzeża wia­trem, suną­łem gdy zapa­dła zima oto­czony mro­wiem kru­chych brą­zo­wych list­ków (pożół­kłe – jakby zże­rane przez dżumę!11)

JA DZIE­CIĘ poko­le­nia które osią­gnęło peł­no­let­ność w latach dru­giej wojny świa­to­wej i które w niej wal­czyło, „naj­wspa­nial­szego poko­le­nia”, jak je potem nazwano, a potem zapa­mię­tano, stwo­rzyło swój wła­sny nowy świat, oraz pamięć klep­sy­dra gdy się ją odwróci wtedy wszy­stek pia­sek prze­szłego życia spada w dół tak że świeże ziarnka mie­szają się z poprzed­nimi przy­pad­kowo i cha­otycz­nie A potem Roc­ka­bye Baby12 już przez cały czas i jesz­cze i jesz­cze Tak „naj­wspa­nial­sze poko­le­nie” doro­śle­jące w poczu­ciu abso­lut­nej wol­no­ści i upo­je­nia mło­do­ścią zanim nie pokom­pli­kuje się życie mające przed sobą wolny wybór albo zacho­wać wol­ność ducha albo zostać wołem robo­czym demo­nem lub bun­tow­ni­kiem

A JA żadną miarą nie byłem aż takim bun­tow­ni­kiem wtedy czy teraz nale­żąc do tam­tego wojen­nego poko­le­nia uro­dzo­nego w roku 1919 czyli aku­rat o cza­sie żeby przed Pearl Har­bor zdą­żyć wstą­pić do mary­narki tak to był dzień jego porodu 7 grud­nia 1941 roku to „naj­wspa­nial­sze poko­le­nie” wtedy istot­nie się naro­dziło, jak nam oznaj­miono, by na świe­cie mogła zapa­no­wać demo­kra­cja ha ha lecz wtedy nie był to cyniczny slo­gan ponie­waż wie­rzy­li­śmy w to wie­rzy­li­śmy że uczest­ni­czymy w Słusz­nej Woj­nie na rzecz Ame­ryki peł­nej nadziei peł­nej życz­li­wego opty­mi­zmu kraju jesz­cze wtedy sze­roko otwar­tego kraju żadną miarą nie­rzą­dzo­nego zasadą kupić-sprze­dać co tylko się da w Ala­sce13 na­dal było wtedy mnó­stwo roz­licz­nych moż­li­wo­ści kraju gdzie kraju w któ­rym dąże­nie do szczę­ścia nie prze­ro­dziło się jesz­cze w wyścig szczu­rów by zgar­nąć szmal całego świata tak a w roku 1945 gdy wojna się zakoń­czyła wyda­wało się że cały kon­ty­nent dąży ku zacho­dowi zaś wszy­scy męż­czyźni i kobiety ruszyli na zachód a hasłem prze­wod­nim były na­dal słowa „Jedź na Zachód, mło­dzień­cze” i miliony usłu­chały ślepo tego syre­niego zewu obec­nego bez miary w nowej epoce kiedy to Ame­ryka i Ame­rykanie trium­fo­wali toteż tak wielu uwa­żało wtedy że życie w tych Sta­nach jest na tyle wspa­niałe że nikt nie musi się bun­to­wać prze­ciwko niczemu co dzi­siaj ucho­dzi­łoby za nie do pomy­śle­nia tak że gdy zapy­ta­łem lewi­cu­ją­cego gospo­da­rza pro­gramu radio­wego „Czy może pan sobie wyobra­zić jakiś okres w naszym kraju, kiedy już nie byłoby trzeba być dysy­den­tem?” nie otrzy­ma­łem odpo­wie­dzi tylko chy­try uśmiech

A ZATEM dokąd teraz zmie­rzamy, my o naj­wspa­nial­szym rodo­wo­dzie gdzie się dziś podziała nasza wiel­kość i czy wszyst­kich nas wchło­nęło nie­na­sy­cone spo­łe­czeń­stwo kon­sump­cyjne nasz domi­nu­jący TV i mili­tarno-prze­my­słowy kom­pleks nie­kiedy dry­fu­jący ku kor­po­ra­cyj­nemu faszy­zmowi no i niech dia­bli biorą tę zadnią część świata choćby nawet choćby nawet Ludzie (jak ci z Ludzie, Tak14 Carla Sand­burga) na­dal nie wyzbyli się wszel­kiej nadziei, choćby nawet Jack Kero­uac powra­ca­jąc z Mek­syku roz­wią­zły albo roz­cza­ro­wany na końcu swej Drogi stra­cił ducha, a wszy­scy socjo­lo­go­wie zgodni są co do tego że jego opo­wieść wyzna­czała kres ame­ry­kań­skiej nie­win­no­ści

OTO WIĘC zna­la­złem się na tej ziemi patrząc zdzi­wio­nym okiem obu­dzo­nej sowy po to żeby wygło­sić swą kwe­stię, pod­czas gdy prze­zna­cze­nie które pchało Wło­chów i Por­tu­gal­czy­ków15 do Ame­ryki było wystar­cza­jąco dziwne jed­nak to wio­dące z Por­tu­ga­lii na Wyspy Dzie­wi­cze do hrab­stwa Wes­t­che­ster w sta­nie Nowy Jork a na koniec do San Fran­ci­sco ma w sobie coś z tajem­ni­czego cudu przy­pad­ko­wo­ści A niech­by się stało co się miało stać gdy nasie­nie rodziny mojej matki zdmuch­nął wiatr ze skały Mon­santo w Por­tu­ga­lii w jakimś mrocz­nym stu­le­ciu poza zasięg wła­dzy inkwi­zy­cji i poniósł je na Saint Tho­mas, a potem to wszystko prze­szło do dwu­dzie­stego wieku kiedy to pewna część tej rodziny prze­nio­sła się do mia­sta Pro­vi­dence w Rhode Island głów­nej por­tu­gal­skiej przy­stani gdzie zapu­ścili korze­nie rodzice mojej matki a za nimi ona sama Alber­tine uro­dzona potem pod koniec dzie­więt­na­stego wieku w oko­licy zwa­nej Bath Beach na pół­wy­spie Coney Island w sta­nie Nowy Jork.

 
Wesprzyj nas