„Chłopiec” to powieść biograficzna, która jest, jak pisze autor, poszukiwaniem fabuły własnego życia. To wirtuozerska historia o samotności, bezbronności i potrzebie akceptacji.
Lawrence Ferlinghetii – duchowy ojciec takich geniuszy jak Tom Waits, Bob Dylan czy Michael Stipe i Patti Smith – ostatni żyjący przedstawiciel beat generation, którego tomik poezji „A Coney Island of the Mind” uchodzi za jedno z największych osiągnięć współczesnej poezji, w swoje setne urodziny dał nam wyjątkowy prezent.
To „Chłopiec” – powieść biograficzna, która jest, jak sam pisze, poszukiwaniem fabuły własnego życia. To wirtuozerska historia o samotności, bezbronności i potrzebie akceptacji.
Mały chłopiec może początkowo wydawać się stereotypowym pamiętnikiem. Niebawem jednak Ferlinghetti przywraca ducha Beatu, wzmaga tempo narracji, odrzucając interpunkcję niczym zużyty człon rakiety nośnej, i w ten oto sposób wciąga nas szalony, zakręcony i mocno rozciągnięty w czasie riff przynależny do pokolenia tego poety. Wszyscy jarzący bluesa czytelnicy z radością i zadowoleniem dadzą się ponieść temu odlotowemu potokowi słów, spontanicznej ich fali – nie, niech to będzie dla nas raczej rwący strumień świadomości. Brawo, mistrzu!
Billy Collins
Ferlinghetti to odważny człowiek i śmiały poeta.
Bob Dylan
Gdy przybyłem po raz pierwszy do San Francisco i usłyszałem «Ferlinghetti», pomyślałem zrazu, że jest to na pewno nazwa jakiejś wielkiej jednostki geograficznej. No i okazało się, że tak właśnie było.
Tom Waits
Chłopiec
Przekład: Bartłomiej Zborski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 7 września 2022
Chłopiec był zupełnie zagubiony. Nie miał pojęcia kim jest ani skąd pochodzi. Był z ciotką Emilie którą bardzo kochał. Jeszcze w powijakach odebrała go od matki która miała już czterech synów więc nie dałaby rady wychować piątego urodzonego kilka miesięcy po tym jak jego ojciec zmarł na zawał serca. Dwunastoletni brat Chłopca Harry znalazł ojca nieżywego na stopniach prowadzących do piwnicy za ich małym domem znajdującym się w linii prostej na północ od parku Van Cortlandt na wyspie Manhattan. „Biedna Mamusia, żadnych pieniędzy, Tato nie żyje”, napisał Harry po latach. Ich matka, Clemence Albertine Mendes-Monsanto, urodziła się w Providence w stanie Rhode Island z sefardyjskich rodziców przybyłych do Ameryki z wyspy Saint Thomas należącej do archipelagu Wysp Dziewiczych, gdzie jej rodzina bardzo długo znakomicie się miała jako zamożni plantatorzy dopóki nie zubożyło jej załamanie się rynku cukru w późnych latach 80. dziewiętnastego wieku. Niegdyś zmuszona uchodzić przed inkwizycją w Hiszpanii i Portugalii do Nowego Świata nie przybyła najtańszą klasą na statku mając na sobie tylko to co na grzbiecie. Przywieźli w kufrach cały swój dobytek, świeczniki, złoto i klejnoty, toteż zostali na Saint Thomas kupcami i plantatorami niebawem też dla siebie wznieśli na wzgórzu wielkie domostwo z przestronnymi podcieniami i z widokiem na centrum miasta; w albumie rodzinnym mężczyźni noszą kapelusze o szerokim rondzie i cienkie czarne krawaty z ozdobnymi zapięciami pod szyją. Wyspa była duńską kolonią koronną aż do początku dwudziestego wieku kiedy capnęli ją Amerykanie, a członkowie rodziny Monsanto zawierali małżeństwa zarówno z Duńczykami jak i z francuskimi osiedleńcami, tak że z czasem mieli wielu francuskich krewnych którzy przyjeżdżali z Francji i których tam odwiedzano. Matka Clemence Albertine miała jakichś bliżej nieokreślonych arystokratycznych przodków, a sama mówiła jeszcze po francusku. No więc było tak że wuj Clemence Albertine ożenił się z pochodzącą z północnej Francji Emilie, ona zaś zawsze pragnęła mieć własne dziecko dlatego przyjechała wzięła od zrozpaczonej matki nowo narodzonego Laurenta i zawiozła do Francji. Wiele lat później Chłopiec domyślił się, że jej mąż, Ludwig Monsanto, profesor języków obcych, znacznie starszy od Emilie, nie chciał, ze względu na swój zaawansowany wiek, adoptować syna, i pozostawił żonę z maleństwem. No a potem Tante Emilie, kiedy Chłopiec miał może dwa lata, zabrała go do swego rodzinnego miasta opodal Strasburga (z jego okolic pochodził słynny kapitan Dreyfus); przebywali tam wystarczająco długo żeby nauczył się mówić najpierw po francusku a dopiero potem po angielsku, jego najwcześniejszym wspomnieniem była scena kiedy trzymano go w ramionach na balkonie wychodzącym na bulwar na którym odbywała się parada wojskowa grała orkiestra a w powietrzu unosiły się dźwięki Marsylianki. Następnie zapamiętał że po powrocie do Nowego Jorku znaleźli się w dużym wysoko sklepionym mieszkaniu na Upper West Side z widokiem na Hudson i Palisades1 ciągnące się wzdłuż tej wielkiej rzeki huczały syreny parowców a ciotka Emilie i Ludwig znów się zeszli. Gdy Ludwig przytulił Chłopca ten poczuł kłujący zarost, przez krótki czas stali obaj w pełnym słońcu i nagle wujka Ludwiga zabrakło, tym razem na dobre. A potem znów on i ciotka Emilie byli w tym ogromnym wytwornym mieszkaniu, nie trwało to jednak długo, ponieważ ciotka nie miała pieniędzy, no i wkrótce przyszedł ktoś z Wydziału Zdrowia i zabrał go do sierocińca w Chappaqua w stanie Nowy Jork, bo ciotki nie było stać na mleko dla niego a ów urzędnik oświadczył że Chłopiec zachoruje na krzywicę. Gdy odbierano go Emilie było wiele płaczu, no a potem trzymano go w tym sierocińcu, i po wielu latach pamiętał z owego pobytu tylko tyle że zmuszano go do jedzenia niedogotowanego puddingu z tapioki nazywanego przez dzieciaki „kocie oczka”. Och czas minął bezpowrotnie nie ma innych wspomnień z tamtego miejsca, dopiero to, że rok później, przyjechała ciotka Emilie i go zabrała, i było to jeszcze w latach dwudziestych w Ameryce. I jeszcze jak ją wtedy zapamiętał. Nosiła kloszowate kapelusze strzygła się krótko w stylu Louise Brooks2 i zawsze miała na sobie tę samą szykowną suknię z głębokim dekoltem na szyi długi sznur pereł, zawsze też roztaczała wokół siebie zapach wody kolońskiej. Ma się rozumieć, że to „zawsze” istniało wyłącznie w wyobraźni Chłopca, a ona sama najwyraźniej swej tuzinkowej elegancji (dobrze zamaskowanej wytworną francuszczyzną) zawdzięczała otrzymanie posady francuskiej guwernantki Sally osiemnastoletniej córki Anny Lawrence Bisland i Presleya Eugene’a Bislanda mieszkających w Bronxville w stanie Nowy Jork, w obrośniętej bluszczem rezydencji opodal Sarah Lawrence College założonego przez ojca Anny. Tak więc ciotka Emilie przyjechała i zabrała go, a potem oboje zamieszkali w pokoiku na drugim piętrze blisko strychu gdzie kufry z naklejkami Cunard Line sąsiadowały ze starymi siodłami i rozmaitą wiekową starzyzną. W pamięci Chłopca najmocniej zapisały się jednak wieczorne posiłki spożywane codziennie w wydzielonej jadalni gdzie podawał do stołu grubokościsty holenderski kamerdyner wykonujący również obowiązki szofera jedynie przyuczony do czynności lokaja i manewrujący dość niepewnie półmiskami, podczas gdy Tante Emilie konwersowała po francusku z piękną Sally, której rodzice, usadowieni po przeciwległych stronach stołu włączali się co jakiś czas do tej rozmowy, a przynajmniej czyniła to Madame Bisland, ponieważ wtedy należało do dobrego tonu mówienie po francusku i odbywanie wielkich wojaży po Europie, popularny był zwłaszcza Paryż, no i ciotka Emilie niewątpliwie ich oczarowała aż po kilku miesiącach okazało się że trochę przesadziła z tym czarowaniem pana Bislanda no i nagle już jej w tym domu nie było, a Chłopcu powiedziano że wyjechała na jeden dzień wykorzystując wolne i po prostu już nie powróciła. A że państwo Bislandowie mieli już niegdyś chłopca imieniem Lawrence zmarłego w dzieciństwie, więc teraz najwyraźniej za sprawą Opatrzności bożej otrzymali innego Lawrence’a. I tak to trwało, Chłopiec mieszkał wraz z nimi w tamtej wspaniałej rezydencji w Lawrence Park West w Bronxville w końcu lat dwudziestych. Lecz już wtedy osiągnął wiek szkolny tak że początkowo oddali go do Riverdale Country School placówki z internatem w okolicy zwanej Riverdale-on-Hudson jednak Chłopiec zapamiętał z tamtego okresu tylko życzliwego dyrektora szkoły, który otaczał go, najmłodszego ucznia, szczególną opieką; potem pojechał na letni obóz wakacyjny w góry Adirondack gdzie nauczył się pływać i wiązać węzły i po raz pierwszy ujrzał ogromne lasy, wielkie strzeliste sosny, jeziora o migoczących taflach, ukryte strumienie i refleksy świetlne w ich nurcie, zupełnie jakby to było o poranku pierwszego dnia istnienia świata. Była to jednak tylko przelotna idylla która na długo zapadła w jego pamięć, ponieważ gdy zakończyła się szkoła a Chłopiec powrócił z obozu do rezydencji w Bronxville znów poczuł się bardzo samotny, najbliżsi sąsiedzi mieszkali gdzieś za horyzontem a w okolicy nie było w ogóle dzieci starszych czy młodszych z którymi mógłby się bawić, byli tylko dorośli Bislandowie którzy wydawali się mu bardzo starzy, choć oboje przekroczyli bodaj dopiero pięćdziesiątkę, miał własny pokój w całym skrzydle domostwa wielkie dęby pochylały konary ku jego oknom, a wiatr napierał z wyciem na kamienne mury wielkiej rezydencji, jednak tylko ów wiatr był jego towarzyszem w pokoju tak zdawałoby się oddalonym od pozostałych części domu. Dopiero w porze posiłku gdy rozlegał się dźwięk dzwonka Chłopiec schodził na dół by zasiąść przy rodzinnym stole pomiędzy Presleyem i Anną Bislandami którzy rozmawiali ze sobą jakby oddzieleni rozległą przestrzenią. Doprawdy opisać ich potrafiłby tylko pisarz pokroju Charlesa Dickensa, jako że oboje byli wiktorianami w każdym calu, on i ona jakby przeniesieni żywcem z innej epoki, tak przynajmniej wydawało się Chłopcu. Presley Eugene Bisland urodził się w arystokratycznej, lecz zubożałej rodzinie w Natchez w stanie Missisipi, kilka dziesięcioleci po amerykańskiej wojnie domowej w której straciła ona cały majątek wyjąwszy wielki stary dwór Mount Repose. Presley był najmłodszym synem w licznej rodzinie, toteż nie otrzymał żadnej schedy. Dlatego mając piętnaście lat wyruszył na Zachód z nadzieją że podczas gorączki złota w Kalifornii zbije fortunę. Uczestniczył w spędach bydła szlakiem Chisholm Trail, opanował sztukę ujeżdżania koni pracując jako kowboj. Gdzieś w północnej Kalifornii zainwestował w obiecującą kopalnię złota, lecz stracił wszystko gdy okazało się że kopalnia jest jałowa. Spłukany i zrujnowany jako zaledwie dwudziestolatek podążył do Nowego Jorku gdzie – dzięki koneksjom rodzinnym – zaczął niebawem zadawać się z dalekimi zamożnymi krewnymi (przed wojną domową wszyscy na Południu byli ze sobą spokrewnieni) otrzymując wiele zaproszeń na imprezy towarzyskie organizowane w posiadłościach przy górnej części Park Avenue i Piątej Alei. Był rzeczywiście przystojniakiem, i choć pracował tylko na podrzędnej posadzie w Abbot Coin Counter Company, miał duże wzięcie u ówczesnych debiutantek, w tym również u młodej Anny Lawrence, której rodzina mieszkała w rezydencji właśnie przy górnym odcinku Piątej Alei. To właśnie tam zaaranżowano małżeństwo (z miłości czy nie któżby to mógł wiedzieć) nad wyraz przystojnego i wygadanego Presleya z niezbyt ładną acz dobrze ułożoną Anną Lawrence. A potem po okazałym ślubie oboje osiedli w Bronxville, odległym od miasta o jakieś dwadzieścia mil. Bronxville było wtedy miejscem niewiele tylko różniącym się od otwartego terenu, a ojciec Anny zakupił większość tamtejszych gruntów, ponieważ planował założenie modelowego miasta, z wspaniałymi domami przeznaczonymi dla artystów i pisarzy, wyposażonymi w sieć wodociągową i elektryczną itd.; wcześniej wszystko należało tam do rodziny Lawrence’ów. No i na początku dwudziestego wieku Presley i Anne przeprowadzili się do tej pięknej enklawy, a gdy w ich życiu pojawił się Chłopiec, byli już dobrze w latach. Chłopcu oboje wydawali się zawsze bardzo starzy, zbyt starzy, żeby on małe dziecko mógł nawiązać z nimi jakiś kontakt. Mimo to Chłopiec naprawdę kochał Presleya Bislanda. Mówił on bowiem z polotem i dowcipem którym zdobił wytworne rozmowy z żoną, stateczną starszą panią odziewającą się w czarne wiktoriańskie suknie, które zawsze uzupełniał dusik z diamentami na szyi. Po latach, gdy Chłopiec poznał książki Marka Twaina, zrozumiał że Presley i ich autor byli ulepieni z tej samej gliny, ponieważ łączyło ich podobne poczucie satyrycznego humoru, wspólne pochodzenie z Południa, a nawet podobny styl ubierania się. Presley dorastał w domu przesiąkniętym klasyką i już we wczesnych latach nauczył się łaciny. Jego bibliotekę w Plashbourne (tak nazywał się ich dom) wypełniały dzieła greckich i rzymskich klasyków, jak również bardziej współczesnych pisarzy na przykład Lafcadia Hearna. Była ona niewielkim wygodnym pomieszczeniem sąsiadującym bezpośrednio z jadalnią ze ścianami wyłożonymi boazerią z ciemnej dębiny, wyposażonym w masywne głębokie fotele utworzono w niej również wnęki w których można było wygodnie oddawać się lekturze. Przy obiedzie Presley zadawał Chłopcu na przykład takie pytania „Młody człowieku, chodziłeś wszak do szkoły, powiedz, kto to był Telemach?”, albo recytował mocno już osłuchane kawałki w rodzaju Horacjusza na moście3, skandując gromkim głosem rymy, czy też na przykład Szarży lekkiej brygady; fragment „Hej, po dolinie śmierci / Jedzie ich sześćset. […] Na prawo – ogień dział / Na lewo – ogień dział” powodował, że Chłopiec odczuwał fizycznie ferwor walki, a doniosła fraza „Że wodza błąd tu był / Widzieli jeźdźce”4 rozbrzmiewała ponad stołem. Albo też ofiarowywał Chłopcu srebrnego dolara po to by mówił z pamięci jakiś inny równie oklepany fragment. Anna Bisland opuszczała ich towarzystwo tak że w jadalni pozostawali tylko Chłopiec oraz ów układny dowcipny i błyskotliwy starszy pan rzucający wyzwanie światu. (Chłopiec wprawdzie tego nie wiedział lecz całkiem możliwe że ona była bezwarunkową republikanką on zaś Markiem Twainem), ilekroć zaś zanosiło się na kłótnię, mawiał: „Słuszne to czy nie, madame, ma pani rację”. Ona być może wierzyła w Boga, a on nie. Gdy umierał zapowiedział że nie chce widzieć w domu żadnego duchownego, tymczasem ona wprowadziła ukradkiem jednego z nich, i w pokoju obok mamrotał formuły ostatniego namaszczenia a w końcu musiał wymknąć się niepostrzeżenie przez kuchnię. Presley powiedział tylko „Precz z domu, żyw lub martwy!”. Po latach, czytając Tołstoja, Chłopak wyobrażał sobie że Presley podobnie jak Tołstoj opuszcza łoże śmierci by umrzeć na małej stacji kolejowej… A po wielu kolejnych latach zrozumiał jak bardzo kochał tego człowieka, nie wiedział jednak jak wyrazić tę miłość. W pamięci pozostała mu jedynie scena, kiedy to pewnej głębokiej zimy, przy padającym śniegu, który okrywał ogród francuski wokół ich rezydencji, dostrzegł nieoczekiwanie w środku nocy pana Presleya w piżamie wychodzącego chwiejnym krokiem frontowymi drzwiami wprost w głębokie zaspy i dalej prosto w zawieruchę, on zaś pobiegł wtedy za nim zatrzymał go i poprowadził z powrotem do domu, no i gdyby nie on, Chłopiec, zacny starszy pan zamarzłby na śmierć.
A gdy był już Chłopakiem dobrze pamiętał że jak dopiero co skończył sześć lat jego własna matka, Clemence Albertine, wraz z dwoma jego braćmi, Harrym i Clementem, pojawiła się pewnego letniego popołudnia w domu Bislandów ale nie zaproszono ich do środka stali tylko na wielkim trawniku przed rezydencją, podczas gdy Presley i Anna usiedli na fotelach które im wyniesiono a Chłopiec znalazł się jakby pomiędzy i zapytano go wprost, co woli, pozostać z Bislandami czy powrócić z matką i braćmi, w letnim powietrzu zapanowała ważka i wypełniona strachem cisza, a Chłopiec znalazł się w kompletnej rozterce nie wiedząc co powiedzieć i jak postąpić, ponieważ nikt z nim o tym wcześniej nie rozmawiał a on sam żadną miarą nie kojarzył tych obcych przybyszów którzy mienili się jego matką i braćmi, aż wreszcie w końcu wyjąkał: „Zostaję”, co zakończyło sprawę, ponieważ jego rodzona matka i bracia po prostu odeszli, a on sam tylko poniekąd zdawał sobie sprawę z tego co uczynił, ta jedna chwila przesądziła o całym jego życiu, więc pozostał jak gdyby „na zawsze”, ich zaś ujrzał ponownie dopiero gdy był już dorosły, bo też i, och, cóż taki mały dzieciak mógł wtedy w latach dwudziestych w Bronxville w stanie Nowy Jork wiedzieć o „klasach” czy też o „różnicach klasowych”, gdy matki i braci nie zaproszono do środka, choć wiele lat później przypomniał sobie że bardzo go to zszokowało… Życie płynęło dalej, w ogromnej rezydencji nadal nie było innych dzieci z którymi mógłby się bawić, najbliższy dom znajdował się ćwierć mili dalej, a jego najlepszymi przyjaciółmi byli starszy garbaty Włoch ogrodnik który mieszkał w chatce za garażem i śmierdział czosnkiem – irlandzka gospodyni Delia Devine kobieta o ciętym dowcipie i języku jej silny irlandzki akcent mógłby krajać masło – szofer młody Holender prowadzący wielkiego cadillaca i wykonujący dodatkowo obowiązki kamerdynera podawał niezdarnie do stołu posługując się przy tym wielkimi rękami o grubych kościach – szwedzka kucharka Annie nietolerująca w swoim królestwie żadnej beztroski czy roztrzepania… Ten dom wraz z jego mieszkańcami nigdy nie uleciał mu z pamięci… Mój ruchomy palec pisze, a napisawszy, rusza dalej5.
NO I wreszcie nadszedł dzień gdy uznano że Chłopiec potrzebuje towarzystwa rówieśników i że w takim razie powinien pójść do szkoły publicznej odległej o kilka mil i usytuowanej w centrum Bronxville, lecz po to żeby Chłopiec mógł do niej uczęszczać należało oddać go pod opiekę komuś tam zamieszkałemu. Ustalono więc że trafi na stancję do niejakiej Zilli Larned Wilson, wdowy wychowującej piętnastoletniego syna, zajmującej domek przy Parkway Road (jedynej „ubogiej” ulicy w tym rejonie) w pobliżu torów kolejowych. Chłopiec przeżył straszliwie te nieoczekiwane przenosiny na jakże inny poziom życia, z zamożnej rezydencji trafił do wydawałoby się ubogiego domu którego tylna weranda oddalona była zaledwie o piętnaście stóp od torów po których nocami przejeżdżały pociągi linii New York Central Railroad, z łomotem wprawiającym szyby w drżenie. No i taki był początek siedmiu czy może nawet ośmiu lat z oziębłą wdową Wilson i jej synem Billem który stał się dla Chłopca starszym bratem, była tam również banda obdartych dzieciaków z którymi mógł się bawić albo naparzać. Chłopiec bił się pewnego dnia na pięści z młodzikiem nazywanym „Zasmarkany Firek Ren”, a potem powstała inna niewielka banda z którą Chłopiec bawił się w Robin Hooda i jego wesołą kompanię w leśnym parku opodal rzeki Bronx, łowili także raki w tej przepływającej przez park rzece, a Chłopiec pragnął żarliwie jak niczego innego na świecie odzienia z koźlej skóry takiego jakie nosił Robin Hood, żeby je zdobyć gotów był obrabować jakiegoś podróżnego (tak właśnie rodzą się rebelianci i buntownicy). A gdy powracał wieczorem do domku przy Parkway Road układał się do snu na pryczy ustawionej na tylnej werandzie chociaż łomotały pociągi, mimo to wstawał codziennie o piątej rano, żeby wraz z Billem rozwozić po okolicy gazety do godziny siódmej, kiedy musiał otworzyć dworcowy kiosk z prasą i sprzedawać egzemplarze „New York Herald Tribune” i „Timesa” dojeżdżającym na Wall Street nadzianym facetom w długich płaszczach, fedorach albo melonikach derby. A potem miał już tylko tyle czasu, żeby pobiec do domu, przebrać się, zjeść słodką babeczkę i gnać na dziewiątą do szkoły. I tak przez całe siedem lat, tyle tylko że jako dwunastolatek mógł wyjechać na miesiąc na obóz skautowski gdzieś w północnej części stanu Nowy Jork. I przez cały ten czas Bislandowie nigdy się do niego nie odezwali (choć musieli opłacać stancję i utrzymanie). Gdy Chłopiec wkroczył w piętnasty rok życia, wdał się w łobuzerkę po lekcjach, przynosząc drobne łupy pochodzące ze sklepowych kradzieży dokonywanych przez kumpli i gromadząc je w piwnicy na zapleczu jednego z pawilonów, no i wpadł kradnąc ołówki w sklepiku z taniochą w tym samym tygodniu gdy zdobył sprawność skautowską Orłów, no i wezwano drużynowego który zaprowadził go do domu gdzie dostał lanie, a wtedy oziębła wdowa orzekła że już nie daje sobie z nim rady i wezwała Bislandów żeby go zabrali, tak się też stało, i tak rozpoczął się zupełnie nowy etap w życiu Chłopca który przestał już być małym chłopcem. Dławiła go samotność, a dużo później sięgając myślą wstecz uprzytomnił sobie że ani wdowa Wilson ani któreś z Bislandów nigdy go nie przytulili i nie pocałowali. Tymczasem zakończyła się szkoła, nadeszło lato i Bislandowie zabrali go do letniego domku nad jeziorem Big Wolf w górach Adirondack wykonywał tam obowiązki domowe rąbał drzewo i wygrzebywał spod trocin wielkie tafle lodu które rozłupywał na mniejsze kawałki i zanosił do kuchennego schowka. Na brzegu był hangar w nim łodzie i kajak z żaglem pozwalano mu pływać nim po jeziorze, na nauce takiego żeglowania spędził samotnie wiele słonecznych godzin, było to najcudowniejsze lato w jego życiu. Na ściankach domku wisiały płaty kory brzozowej z takimi na przykład słowami „Przyjdź kiedy zechcesz, odejdź wedle woli i, a niechże cię, rób co ci dogadza” lecz Chłopiec dobrze wiedział, że nie może robić tego co mu dogadza, bo na innym płacie mógł przeczytać „Oto i rybi łowca. Wstaje o świcie, burzy spokój domu, oddala się pełen nadziei, by powrócić późną nocą, cuchnie gorzałką i nie ma w nim prawdy”, a jemu pozwolono być takim łowcą więc u schyłku lata wyciągał z jeziora palie wtedy państwo Bislandowie wysłali go do znajdującej się nad rzeką Connecticut szkoły Mount Hermon z internatem sto mil na zachód od Bostonu, i tam wśród innych chłopców po raz pierwszy doświadczył poczucia rzeczywistego koleżeństwa. Jako pierwszoroczniak na parterze w starej części bursy miał współlokatora, był on uczniem ostatniej klasy i przyjechał z Indii. Miał na imię Jim, był synem misjonarskiej pary działającej w Indiach, tam się też urodził, i stał się dla chłopca starszym bratem, pewnego dnia zdarzyło się coś co spowodowało że chłopcu rozjaśniło się w głowie. Pamiętał o tym aż do starości. Otóż Jim powalił Mniejszego Chłopca na podłogę, po czym usiadł na nim okrakiem. Był wobec niego łagodny lecz uwolnił go dopiero wtedy gdy tamten przyznał że nijak nie może dowieść że realnie istnieje i że nie śni, no i ów Mniejszy Chłopiec krzyczał „Ale ja przecież żyję, żyję!” mimo to Jim nie ustąpił tylko trzymał go w takiej pozycji aż w końcu pozwolił wstać. I tak podczas pierwszego roku w szkole Mount Hermon nad rzeką Connecticut, na zachód od Bostonu, płynęło Chłopcu życie, niemal trzy lata później otrzymał dyplom po czym przeniósł się do Chapel Hill i rozpoczął studia na uniwersytecie stanowym Karoliny Północnej ukończył tamtejszą szkołę dziennikarstwa zaraz potem na początku drugiej wojny światowej wstąpił do Marynarki Wojennej, podczas lądowania w Normandii dowodził ścigaczem okrętów podwodnych potem służył na Pacyfiku jako nawigator na wojskowym transportowcu był w Nagasaki siedem tygodni po zrzuceniu na to miasto bomby atomowej oglądał na własne oczy tamto piekło z miejsca został pacyfistą jesienią tego samego roku został zwolniony ze służby w Portland w stanie Oregon, otrzymał pierwszą pracę w Nowym Jorku w dziale korespondencji „Time’a” w podziemiach biurowca Time-Life należącego do kompleksu Rockefeller Center, po trzech miesiącach zrezygnował podjął studia podyplomowe na Uniwersytecie Columbia uzyskał magisterium w dziedzinie literatury dzięki ustawie G.I. Bill6 wyjechał do Francji by studiować na Uniwersytecie Paryskim w ciągu trzech i pół roku zrobił doktorat po czym czmychnął z powrotem do Stanów do „kraju rodzinnego”.
I TAK Chłopiec wszedł w dorosłość po niezliczonych perturbacjach transplantacjach transformacjach instygacjach fornikacjach enuncjacjach ekstrapolacjach halucynacjach konsternacjach konfabulacjach kooperacjach demitologizacjach identyfikacjach rekompensacjach rewerberacjach mistyfikacjach klaryfikacjach reinterpretacjach symplifikacjach idealizacjach aspiracjach ignorowaniach konkretyzacjach radykalizacjach i emancypacjach, a więc gdy Chłopak zaczął mówić własnym głosem i wyzwolił z siebie nagromadzony zasób zdań i słów:
W tej egzystencjalnej kawiarni na lewym wybrzeżu7 tego kraju, śledząc szalonym wzrokiem przepływającą obok rzeczywistość która wycinała mi na czerepie głośną i wrzaskliwą opowieść8 oznaczając wszystko począwszy od VI symfonii Mahlera oraz naszego świata zatraconego w agonalnym podrygu przed ostatecznym ogłuszającym upadkiem stworzenia jeszcze tylko ostatni wdech i naszej cywilizacji której dali początek Grecy już rzeczywiście nie ma spłynęła do szamba Dokonajmy teraz obrachunku by dostrzec że cała ta pozostałość po kapitalizmie to gówno wrzucone do wentylatora Tak czy inaczej to najwyższy czas czas przypływu żeby odnaleźć jakiś sens a niechby i centa w tym naszym maluczkim życiu na ziemi a przecież czy wszystko to nie jest błazenadą pantomimą grą w ciuciubabkę groteskowymi wygłupami kabotyna a błazny w maskach przeskakują ponad księżycem tak jak na płótnach Chagalla jakbyśmy to my sami każdy z nas zostali wyrzuceni na tę ziemię wprost z łona matki przychodzimy na świat tak rozpaczliwie nadzy i osamotnieni potem błądzimy po omacku, nie znając celu naszych poczynań nie wiedząc dokąd idziemy ani co robimy, wolni od obowiązków wyjąwszy przenoszenie właściwej nam treści w inne formy, tak po prostu trzeba nam znów włożyć wszystkie nasze składniki do garnka a potem mieszać żeby nasze stare i dobrze nam znane pot-au-feu grzało się z tyłu słonecznego pieca…
TAK JAK ów garnek trwałem w dwuizbowej norze w której mieszkałem jako student w Paryżu przy rue de Vaugirard 89 na Montparnasse i właśnie tam wypisałem na ścianie wersy z wiersza Edgara Allana Poego I mnie przez morskich pian kaskady Wiodły twe hiacyntowe włosy, Klasyczne rysy, głos najady9 właśnie tamtą przestrzeń miałem po raz pierwszy tylko dla siebie i nie miało znaczenia że była to nora z czynszem dwudziestu dziewięciu dolarów miesięcznie czy też że przez rok korzystałem z kibla kucanego usytuowanego w połowie krętych schodów wiodących na pierwsze piętro na betonie posadzki oznaczono tam miejsca na stopy trzeba było kucnąć a potem szarpnąć łańcuch spłuczki i szybko czmychnąć na schody bo woda potokami zalewała całą tę posadzkę, pokój od ulicy miał malutkie okienko niczym otwór strzelniczy w murze Bastylii wychodzące na brukowane podwórze miałem do dyspozycji pojedynczy kran z zimną wodą umieszczony ponad wydrążonym wiekowym blokiem brunatnego piaskowca tkwiącym w tym miejscu chyba od średniowiecza, i właśnie tam spotkałem samego siebie zupełnie jakbym był jakimś obcym facetem który dopiero co powrócił z cichej ulicy samotnym wędrowcem bez żadnej najady u boku och jakaż to wszystko była romantyczna iluzja lecz uwielbiałem ją wybiegałem codziennie wprost w szare światło Paryża towarzyszył mi głód chodziłem wzdłuż nadbrzeży myśląc że jestem jakimś euforycznym poetą czy innym artystą, byłem więc Apollinaire’em byłem Rimbaudem byłem Baudelaire’em i wszystkimi pozostałymi wyklętymi poetami, szaleńcami ogarniętymi wściekłością by żyć10, postawiwszy kołnierz dla osłony przed spływającym na nadbrzeża wiatrem, sunąłem gdy zapadła zima otoczony mrowiem kruchych brązowych listków (pożółkłe – jakby zżerane przez dżumę!11)
JA DZIECIĘ pokolenia które osiągnęło pełnoletność w latach drugiej wojny światowej i które w niej walczyło, „najwspanialszego pokolenia”, jak je potem nazwano, a potem zapamiętano, stworzyło swój własny nowy świat, oraz pamięć klepsydra gdy się ją odwróci wtedy wszystek piasek przeszłego życia spada w dół tak że świeże ziarnka mieszają się z poprzednimi przypadkowo i chaotycznie A potem Rockabye Baby12 już przez cały czas i jeszcze i jeszcze Tak „najwspanialsze pokolenie” doroślejące w poczuciu absolutnej wolności i upojenia młodością zanim nie pokomplikuje się życie mające przed sobą wolny wybór albo zachować wolność ducha albo zostać wołem roboczym demonem lub buntownikiem
A JA żadną miarą nie byłem aż takim buntownikiem wtedy czy teraz należąc do tamtego wojennego pokolenia urodzonego w roku 1919 czyli akurat o czasie żeby przed Pearl Harbor zdążyć wstąpić do marynarki tak to był dzień jego porodu 7 grudnia 1941 roku to „najwspanialsze pokolenie” wtedy istotnie się narodziło, jak nam oznajmiono, by na świecie mogła zapanować demokracja ha ha lecz wtedy nie był to cyniczny slogan ponieważ wierzyliśmy w to wierzyliśmy że uczestniczymy w Słusznej Wojnie na rzecz Ameryki pełnej nadziei pełnej życzliwego optymizmu kraju jeszcze wtedy szeroko otwartego kraju żadną miarą nierządzonego zasadą kupić-sprzedać co tylko się da w Alasce13 nadal było wtedy mnóstwo rozlicznych możliwości kraju gdzie kraju w którym dążenie do szczęścia nie przerodziło się jeszcze w wyścig szczurów by zgarnąć szmal całego świata tak a w roku 1945 gdy wojna się zakończyła wydawało się że cały kontynent dąży ku zachodowi zaś wszyscy mężczyźni i kobiety ruszyli na zachód a hasłem przewodnim były nadal słowa „Jedź na Zachód, młodzieńcze” i miliony usłuchały ślepo tego syreniego zewu obecnego bez miary w nowej epoce kiedy to Ameryka i Amerykanie triumfowali toteż tak wielu uważało wtedy że życie w tych Stanach jest na tyle wspaniałe że nikt nie musi się buntować przeciwko niczemu co dzisiaj uchodziłoby za nie do pomyślenia tak że gdy zapytałem lewicującego gospodarza programu radiowego „Czy może pan sobie wyobrazić jakiś okres w naszym kraju, kiedy już nie byłoby trzeba być dysydentem?” nie otrzymałem odpowiedzi tylko chytry uśmiech
A ZATEM dokąd teraz zmierzamy, my o najwspanialszym rodowodzie gdzie się dziś podziała nasza wielkość i czy wszystkich nas wchłonęło nienasycone społeczeństwo konsumpcyjne nasz dominujący TV i militarno-przemysłowy kompleks niekiedy dryfujący ku korporacyjnemu faszyzmowi no i niech diabli biorą tę zadnią część świata choćby nawet choćby nawet Ludzie (jak ci z Ludzie, Tak14 Carla Sandburga) nadal nie wyzbyli się wszelkiej nadziei, choćby nawet Jack Kerouac powracając z Meksyku rozwiązły albo rozczarowany na końcu swej Drogi stracił ducha, a wszyscy socjologowie zgodni są co do tego że jego opowieść wyznaczała kres amerykańskiej niewinności
OTO WIĘC znalazłem się na tej ziemi patrząc zdziwionym okiem obudzonej sowy po to żeby wygłosić swą kwestię, podczas gdy przeznaczenie które pchało Włochów i Portugalczyków15 do Ameryki było wystarczająco dziwne jednak to wiodące z Portugalii na Wyspy Dziewicze do hrabstwa Westchester w stanie Nowy Jork a na koniec do San Francisco ma w sobie coś z tajemniczego cudu przypadkowości A niechby się stało co się miało stać gdy nasienie rodziny mojej matki zdmuchnął wiatr ze skały Monsanto w Portugalii w jakimś mrocznym stuleciu poza zasięg władzy inkwizycji i poniósł je na Saint Thomas, a potem to wszystko przeszło do dwudziestego wieku kiedy to pewna część tej rodziny przeniosła się do miasta Providence w Rhode Island głównej portugalskiej przystani gdzie zapuścili korzenie rodzice mojej matki a za nimi ona sama Albertine urodzona potem pod koniec dziewiętnastego wieku w okolicy zwanej Bath Beach na półwyspie Coney Island w stanie Nowy Jork.